Wpisy archiwalne Czerwiec, 2013, strona 1 | gdynia94.bikestats.pl Jednośladami przez Polskę




Info

avatar Mamy przejechane 25310.84 kilometrów w tym 846.55 w terenie.


Na imię nam Kamil i Olaf. Postanowiliśmy założyć jeden blog, który będziemy prowadzić razem. Mamy 22 lata, jesteśmy studentami, mieszkamy w Gdyni, a jazdę na rowerze traktujemy jako hobby.
Preferujemy długie wycieczki i jazdę asfaltem, choć czasem wybierzemy się również w teren. Nasz aktualny rekord dystansu jednej wycieczki to 500km (w tym około 380km w ciągu doby). Dodatkowo zainteresowaliśmy się kilkudniowymi wyprawami z sakwami. Pierwszą taką podróż zrealizowaliśmy podczas majówki 2012 (celem był Berlin), następnie dojechaliśmy w 2013 roku do Wenecji, a w 2016 do Odessy :)
Zapraszamy do śledzenia naszych wpisów!
Więcej o nas.

button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl baton rowerowy bikestats.pl



Kategorie wycieczek



Rekordy dystansu



1. Bydgoszcz, Toruń (3-4.9.11)
500km
2. Poznań (23.8.11)
351km
3. Grudziądz (13.6.11)
340km
4. Elbląg, granica PL-RU (4.6.11)
321km
5. Chojnice (5.7.11)
312km
6. Słupsk, Ustka (21.5.11)
304km
7. Olsztyn, Lubawa (27.6.11)
280km
8. Kwidzyn (22.4.12)
260km
9. Piła (->Berlin) (29.4.12)
238km
10. Bytów (5.5.11)
227km

Kontakt


FACEBOOK

lub na adres e-mail: gdynia94@o2.pl

Licznik odwiedzin


Od 22 marca 2011 nasz blog odwiedziło Na bloga liczniki osób :)

rozmiary oponOdsłony dzienne na stronę
Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2013

Dystans całkowity:3007.10 km (w terenie 10.00 km; 0.33%)
Czas w ruchu:141:22
Średnia prędkość:20.04 km/h
Maksymalna prędkość:78.41 km/h
Liczba aktywności:23
Średnio na aktywność:130.74 km i 7h 04m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Wyprawa do Wenecji - podsumowanie

Niedziela, 30 czerwca 2013 · dodano: 26.06.2013 | Komentarze 4

Wróciliśmy i zabieramy się za opisywanie wycieczki. Relacja będzie się pojawiać prawdopodobnie z częstotliwością 2-3 dni wyprawy dziennie. Na dole robimy MENU żeby łatwo sprawdzać postępy we wpisach i czytać na bieżącą a nie dokopywać się pierwszych dni zjeżdżając w dół bloga. Wszystko macie więc pod ręką, a jak już wszystkie dni będą opisane tutaj pojawi się podsumowanie wyprawy. Miłej lektury!

1. Dzień pierwszy - Day1
2. Dzień drugi - Day2
3. Dzień trzeci - Day3
4. Dzień czwarty - Day4
5. Dzień piąty - Day5
6. Dzień szósty - Day6
7. Dzień siódmy - Day7
8. Dzień ósmy - Day8
9. Dzień dziewiąty - Day9
10. Dzień dziesiąty - Day10
11. Dzień jedenasty - Day11
12. Dzień dwunasty - Day12
13. Dzień trzynasty - Day13
14. Dzień czternasty - Day14
15. Dzień piętnasty - Day15
16. Dzień szesnasty - Day16
17. Dzień siedemnasty - Day17
18. Dzień osiemnasty - Day18
19. Dzień dziewiętnasty - Day19
20. Dzień dwudziesty - Day20

Kategoria Wenecja 2013


Dane wyjazdu:
105.75 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Kuźnica

Sobota, 29 czerwca 2013 · dodano: 30.06.2013 | Komentarze 0

Bez Kamila. 3000 kilometrów w miesiącu osiągnięte! :). Wpisu brak (przynajmniej póki co). Na topie bloga pozostaje wciąż podsumowanie wyprawy rowerowej, bo jest dużo ważniejsze niż kilometry robione w między czasie.

Dane wyjazdu:
44.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Zbiorówka

Piątek, 28 czerwca 2013 · dodano: 30.06.2013 | Komentarze 0

Zbiorówka z kilometrów zrobionych po wyprawie + 7km powrotu z dworca głównego w Gdyni do domu po wyprawie do Wenecji. Zazwyczaj na naszym blogu nie ma zwyczaju robić zbiorówek, ale ta zrobiona jest po to, żeby nie zawalać kilkoma wpisami. Na topie nadal pozostaje podsumowanie wyprawy rowerowej, bo jest dużo ważniejsze od kilometrów natrzaskanych w międzyczasie.
Kategoria do 49 km, Olaf


Dane wyjazdu:
131.74 km 0.00 km teren
07:56 h 16.61 km/h:
Maks. pr.:47.19 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Polska wita zmęczonych trudami podróży rodaków - dzień 20

Poniedziałek, 24 czerwca 2013 · dodano: 25.06.2013 | Komentarze 3

Wczorajszy dzień dał się we znaki i dziś nieco przysnęliśmy. Niestety nie było możliwości wylegiwania się, bowiem na około 20-30 minut przed dzwonkiem wpadł woźny, lekko przestraszony perspektywą zbliżającego się wf-u w naszej obecności. Zerwaliśmy się szybko, ale ostatecznie na dzwonek nie zdążyliśmy, wyjeżdżając chwilę po ósmej. Na szczęście dzieciaki nie zdążyły wejść na salę gimnastyczną, a my zdążyliśmy położyć materace na swoje miejsce, więc nikt nawet nie miał pojęcia o naszej obecności. Pogoda od rana była fatalna, w zasadzie podobna do tej z pierwszego dnia wyprawy. Przeraźliwe, jak na tę porę roku, zimno, gęste i ciemne chmury zapowiadające deszcz, kompletnie niesprzyjające warunki akurat w dniu, w którym potrzebowaliśmy dużo motywacji aby dojechać do Polski.

Na początku musieliśmy rozejrzeć się za jakimś lokalem, by z rana szybko coś zjeść. Niestety wszystko bylo jeszcze zamknięte i wybraliśmy śniadanie w Lidlu. Z miejscowości Kurim czekał nas około 80-cio kilometrowy odcinek główną w okolicy drogą. Nieprzyjemna pogoda odbierała jakiekolwiek chęci do jazdy, jednak podtrzymywała nas na duchu myśl o przekroczeniu granicy z Polską w ciągu najbliższych kilku godzin. W tej niesprzyjającej aurze zjeżdżamy w końcu na lokalne drogi, gdzie z kolei trzeba było się zmierzyć z dość wymagającymi podjazdami. Chcieliśmy zdążyć na wcześniejszy pociąg z przygranicznego Międzylesia do Wrocławia, by mieć trochę czasu na spotkanie z zaprzyjaźnionym cyklistą Pawłem i pokręcenie się po stolicy Dolnego Śląska. Na tym właśnie odcinku mamy do czynienia z jednym z najtrudniejszych momentów podczas całej wyprawy. Całkiem wykończeni trudami podróży, pagórkowatym ukształtowaniem terenu oraz pogodą, walczymy każdy z samym sobą.  Dojechaliśmy do drogi krajowej, gdzie zaczął się zjazd serpentynami w dół. Następnie znów lokalną drogą kierujemy się na przejście graniczne. Widać już auta na polskich tablicach więc cel coraz bliżej, niestety czas leci nieubłaganie i wciąż nie wiemy czy zdążymy na pociąg. Nie przeginamy, naprawdę był stresik :) Na granicy machnęliśmy tylko zdjęcie tablicy informacyjnej. Zapewne gdybyśmy mogli, zostalibyśmy tu chwilkę dłużej robiąc więcej zdjęć, w końcu w kraju nie byliśmy ponad 2 tygodnie i trochę się nam zatęskniło. Nie zważając jednak na to, pędziliśmy ile sił w nogach ostatnie 7km do Międzylesia. Na całe szczęście do końca było ‘z górki’ i ostatecznie udało się zdążyć na pociąg.


Jazda w deszczu kompletnie nas przemoczyła. Pod jednym z przystanków ogrzewamy się przy (na zdjęciu) mini, (potem) trochę większym ognisku.









Dworzec w Międzylesiu pięknie odnowiony, ale nieczynny. Bilety kupujemy dopiero w pociągu u konduktora i zadowoleni po ciężkiej gonitwie zajmujemy przedział ‘imprezowy’, czytaj: ostatni przedział zrzeszający najczęściej pasjonatów jazdy na dwóch kółkach i koneserów taniego alkoholu. Wysiadamy we Wrocławiu, tutejszy dworzec był jedną z największych inwestycji kolejowych tego typu ostatnich lat. Jest duży, bardzo ładny i dobrze oznaczony. PKP zazwyczaj do takich standardów nas nie przyzwyczaja, dlatego też o nowym dworcu złego słowa nie mogliśmy powiedzieć. Pretensje mogliśmy mieć za to do pani sprzedającej bilety, która uznała że pociąg TLK do Gdyni może nie mieć miejsca na rowery i nie może sprzedać nam biletów. Wydała nam za to karteczki upoważniające do kupna biletów w pociągu bez dodatkowych opłat i kazała upewnić się, czy miejsca na rowery faktycznie będą. Dowiedzieliśmy się, że bilety możemy kupić, ale robimy to na własną odpowiedzialność i kasiora może pójść w błoto. W życiu większej bzdury nie słyszeliśmy, ale nie było po co się kłócić. Zdecydowaliśmy jednogłośnie, że bilety kupimy u konduktora, który, w przeciwieństwie do pani za kasą, na pewno ogarnia temat.

Na dworcu zauważył nas Paweł i w zasadzie mieliśmy okazję spotkać się po raz pierwszy w cztery.. zaraz... sześć oczu. Najpierw poszliśmy na kebaba, potem oprowadził nas trochę po mieście. W końcu zajechaliśmy na Wyspę Słodową – w miejsce gdzie okoliczni studenci mogą zazwyczaj bez konsekwencji popiwkować sobie w gronie znajomych. My znaleźliśmy się tutaj w podobnym celu. Do pociągu do Gdyni zostało jeszcze trochę czasu więc posiedzieliśmy sobie na ławce delektując się przepyszną goryczą chmielu zamkniętej w szklanej butelce. Okazji jak zawsze znalazłoby się wiele, tymi najważniejszymi był jednak: zbliżający się finisz naszej wyprawy, pierwsze spotkanie z Pawłem oraz pierwszy raz rowerami w stolicy Dolnego Śląska. Po dwóch tygodniach poza granicami kraju stwierdzamy bez wahania - polski browar bije na głowę te zagraniczne, któe mieliśmy okazję spróbować. Czas powoli mijał i wkrótce musieliśmy się żegnać. Wrocław na pewno zasługuje na dłuższą wizytę niż 2-3 godziny więc na pewno będziemy chcieli tu wrócić, jeśli nadarzy się kiedyś taka okazja. Tymczasem podjechał nasz pociąg.


Wspomniany wyżej pociąg z Międzylesia do Wrocławia.


Dworzec we Wrocławiu.


Paweł miał trochę ponad 2 godziny na pokazanie nam chociaż niewielkiej części Wrocławia.


Z tego, co pamiętamy z ust przewodnika Pawła, jest to najstarsze we Wrocku centrum handlowe.


Opera we Wrocławiu.





Uniwersytet Wrocławski wieczorną porą.


Chwila na integrację z Pawłem :)






Ostatnie podczas wyprawy wspólne zdjęcie. Na rynku wrocławskim.





Przedział dla rowerów oczywiście był, jak w sumie w każdym składzie dalekobieżnym, stąd też nasze wcześniejsze zdziwienie przy kasie. Kupujemy bilety i rozkładamy swój mały obozik w przedziale rowerowym. W międzyczasie po kolei idziemy się myć, oczywiście wcześniej znajdując odpowiednio zadbaną toaletę. Mieliśmy wcześniej obawy, że podróż będzie nam się strasznie dłużyć tak jak to było 2 lata temu, kiedy wracaliśmy z Poznania. Teraz jednak byliśmy tak zmęczeni, że całą trasę spaliśmy w rozłożonych na ziemi karimatach i śpiworach. Przebudziliśmy się dopiero przed Trójmiastem. Wysiedliśmy na dworcu głównym w Gdyni i szybko pomknęliśmy ostatnie 7km do domu. W ten sposób, 25 czerwca zakończyliśmy dwudziestodniową wyprawę. Obaj niezwykle zadowoleni, że udało się zrealizować cel, o którym jeszcze jakiś czas temu nie odważylibyśmy się nawet myśleć. Stęskniliśmy się również niesamowicie za rodzinnym miastem i swoimi domami, od razu założyliśmy też, że już dziś zaczniemy tworzyć relację. Jak się później okazało, na pewno z powodu naszego lenistwa ale także z innych, mniej zależnych od nas przyczyn, relację zakończyliśmy dopiero dzisiaj, czyli rok po powrocie :) Mamy nadzieję, że się wam podobało.


A tak wygląda nasz 'obozik' w pociągu. Kiedy tylko wracamy z daleka z rowerami, przedział wygląda właśnie tak. Zdziwienie z twarzy Strażników Ochrony Kolei nie znika, ale się nie czepiają.

Route 2 243 472 - powered by www.bikemap.net


.


Kategoria Wenecja 2013


Dane wyjazdu:
101.52 km 0.00 km teren
05:34 h 18.24 km/h:
Maks. pr.:42.64 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Trudne dziewiętnastego dnia początki :)

Niedziela, 23 czerwca 2013 · dodano: 15.10.2013 | Komentarze 4

Oj... ciężko było wstać po wczorajszej imprezie na parafii haha :D Budzimy się i aby zacząć funkcjonować wypijamy niemałą ilość wody. Jako, że jest niedziela, parafia po chwili świeci pustkami i jedynymi osobami, które zostają w środku są dwaj skacowani rowerzyści z Polski :D. Powoli się ogarniamy, zjadamy po jabłku i kiedy jesteśmy już gotowi wyjechać, okazuje się, że kolejny raz w rowerze Olafa w tylnym kole nie ma powietrza. W tym momencie jesteśmy bliscy skopania wadliwego sprzętu. Wkurzeni wymieniamy dętkę a na zegarach wybija już godzina 11. Opóźnienie jest ogromne, w zasadzie cały plan powrotu do Polski się komplikuje. Polski ksiądz w między czasie wraca z mszy, żegnamy się z nim, zostawiamy kartkę z adresem bloga i wsiadamy na rowery. Pogoda jest dobra, jednak silny wiatr nie zachęca niestety do jazdy.



Do granicy mieliśmy zaledwie około 20km, więc już po chwili mijamy tabliczki informujące o tym, że znajdujemy się na terenie Czech. W zasadzie to tabliczka jest zbędna, bo tego samego można się domyślić po ilości czeskich aut na drodze - Skoda za Skodą. To niestety koniec szprechania po niemiecku, za którym mimo wszystko na pewno będziemy tęsknić, koniec wypasionych fur zarówno tych starych jak i nowych. Pobyt w Austrii z pewnością można zaliczyć do udanych, w zasadzie spędziliśmy tu najwięcej czasu spośród wszystkich krajów odwiedzonych podczas wyprawy. Z drugiej strony, Czechy to powrót do normalnych cen w sklepach i perspektywa łatwiejszej komunikacji z tutejszymi mieszkańcami. W dodatku na początku wycieczki w kraju tym byliśmy tylko około 2 godziny, więc jest mały niedosyt po tak krótkiej wizycie.

W miejscu, gdzie przekraczamy granicę dookoła są tylko pola, pusty teren, jednak z daleka widać pierwsze czeskie, bardzo ładne miasteczko - Mikulov. Niestety odpuszczamy sobie zjazd do miasteczka, trzeba odrabiać stratę w czasie. Przed nami nudna, monotonna jazda po prostej drodze do Pohorelic, gdzie zahaczamy o Tesco i najadamy się do syta. Potrzebny był nam długi odpoczynek, nie mieliśmy ochoty szybko wracać na trasę, bo nie jechało się przyjemnie ze względu na wiatr. Po odpoczynku obieramy jednak kierunek Brno i ciśniemy przed siebie po dziurawych, alternatywnych drogach, aby ominąć autostradę. Niestety przez okrężną drogę tracimy sporo czasu. Kilometrów na tabliczkach prawie w ogóle nie ubywało i wydawało się jak byśmy jechali w miejscu.




Wspomniane wyżej pierwsze po przekroczeniu granicy miasteczko - Mikulov.


Od lewej: Skoda, Skoda, Skoda, Skoda i... Skoda! Chyba jesteśmy w Czechach.



W Brnie zaliczamy wizytę w Lidlu na wlocie do miasta. Nad naszymi głowami zbierają się dość nieciekawe, ciemne chmury. Szybko zjadamy co kupiliśmy, napełniamy bidony i spadamy jak najdalej od zachmurzeń. Kierując się na stare miasto, przejeżdżamy obok bardzo ładnego dworca a potem stojąc chwilę pod KFC korzystamy z neta zaglądając na prognozę pogody oraz Google Mapy. Sprawdzamy również przy okazji jak kursują pociągi do Wrocławia z Kłodzka mając w perspektywie skorzystanie właśnie z tego kursu następnego dnia. Z Brna udaje nam się wydostać dosyć sprawnie, jednak zawdzięczamy to tylko i wyłącznie naszemu ogarnięciu w terenie, intuicji i rozeznania w kierunkach po sprawdzaniu pozycji słońca :D Znaki bowiem kierowały nas na autostradę nie wspominając o tym, że będzie to droga szybkiego ruchu, zatem nieźle byśmy się wkopali.




Dworzec Główny w Brnie.








Ciekawostka rowerowa przed Muzeum Brneńskim.

Niestety po pewnym czasie okazuje się, że ucieczka od autostrady nie będzie wcale taka łatwa. Pytamy się Czechów o alternatywę i za pomocą gestykulacji i podobieństw w naszych językach udaje się nam dogadać :) Czeka nas ostatni etap dzisiejszego dnia - jazda pagórkami do miasteczka Kurim. Byliśmy bardzo zadowoleni z tego, że udało nam się dojechać właśnie tam, bo było to świetne miejsce na nocleg, oddalone od głównej trasy a jednocześnie bardzo do niej zbliżone. Następnego dnia po pobudce problemem nie będzie więc odnalezienie właściwej drogi i wjazd na odpowiednią szosę.


Pagórki za Brnem.

Zaczynamy rozglądać się za noclegiem. Po 4 dniach z rzędu spędzonych na parafii lub na terenie kościoła chcieliśmy w końcu lekkiej odmiany. Nie wyglądało na to, że pogoda w nocy będzie rozpieszczać, więc rozbicie namiotu raczej nie wchodziło w grę. Podjeżdżamy więc do pierwszej lepszej szkoły. Z budynku wychodzi koleś w naszym wieku i zaczynamy gadkę po angielsku. Kolega woła ojca, który jest w tej szkole woźnym i po chwili rozmowy mamy powody do zadowolenia. Po problemach ze znalezieniem noclegu w Austrii, gdzie 'Ordung muss sein' :D, tutaj już przy pierwszej próbie trafiamy na mega pozytywnego i uśmiechającego się od ucha do ucha kolesia. Po przejściu dookoła szkoły dochodzimy do wniosku, że teren jest zbyt twardy na rozbicie namiotu. Pada hasło, że w kościele niedaleko szkoły... UWAGA!... jest polski ksiądz haha :D, ale ostatecznie zostajemy wpuszczeni na salę gimnastyczną z dostępem do pomieszczenia z napisem 'Dzivki'. Po sprawdzeniu okazuje się, że to nie dom publiczny, a damska szatnia z prysznicami, które na pewno bardziej się nam przydadzą. Na sali gimnastycznej rozkładamy wielkie materace do ćwiczeń i zasypiamy. Jutro wielki dzień - wracamy do Polski i wsiadamy w pociąg do Gdyni z Wrocławia. Przedostatni dzień wyprawy kończymy więc bardzo udanie mimo trudnych jego początków :D


Nasz dzisiejszy mega wygodny nocleg na materacach treningowych.
.
.

.
Kategoria Wenecja 2013


Dane wyjazdu:
158.00 km 0.00 km teren
08:13 h 19.23 km/h:
Maks. pr.:44.43 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Tyyyyyle Polaków w tym Wiedniu - dzień 18

Sobota, 22 czerwca 2013 · dodano: 25.06.2013 | Komentarze 1

Wstajemy około 6.30, czyli godzinę później, niż planowaliśmy. Dostaliśmy na śniadanie 6 jajek, więc dzielimy się obowiązkami jak w dobrze funkcjonującej rodzinie: kiedy Kamil zwija namiot, Olaf robi jajówę. Ksiądz życzy nam powodzenia na dalszej trasie, jednak ogólnie nie jest specjalnie zdziwiony naszym wypadem. Wspomniał o pewnym Brazylijczyku, który jedzie rowerem z Holandii do Indii i 2 tygodnie wcześniej również zatrzymał się w tym samym kościele. Przy takim wyzwaniu nasz wypadzik można porównać najwyżej do dojazdu po bułki do sklepu.
W Aspang Markcie musieliśmy zatrzymać się jeszcze na śniadaniu pod SPARem. Niestety jajecznica z 6 jajek podzielona na dwóch grubasów ze zgubionymi kilogramami przez codzienną jazdę to stanowczo za mało i trzeba było się jeszcze czymś dopchać. Na deser zostały jeszcze czereśnie z dnia wczorajszego.

Warto też wspomnieć, że jedna z Austriaczek zaczepiła nas pod sklepem i zainteresowała się naszą wycieczką, stąd od nas duży plus. Zawsze jest to fajna sprawa jeśli spośród tłumu ludzi patrzących dziwnym wzrokiem na siedzących pod sklepem 'dziwolągów', ktoś uśmiechnie się, zagada i życzy powodzenia. Jeśli mowa już o Austriakach, trzeba powiedzieć jeszcze o jednej 'ważnej' rzeczy. Otóż wielu z nich również jest na bieżąco z modą i ubiera niezawodny zestaw sandały+skarpety. Niestety komplikuje to trochę nasze metody rozpoznawania rodaków za granicą, wcześniej byliśmy przekonani że w ten sposób ubrani turyści to w 100% Polacy, opisywaliśmy z resztą wcześniej jedną z takich sytuacji, jeszcze na terenie Węgier :D.

Kierujemy się na Wiedeń. Mijamy miasto Wiener Neustadt wjeżdżając na obwodnicę. Nie dość, że jedzie nam się strasznie opornie przez dokuczliwy wiatr, to na dodatek w rowerze Kamila pada dętka. Momentalnie humory nam się psują, cały proces wymiany dętki przeciągał się niesamowicie. Wszystko przez oponę, przy której zakładaniu straciliśmy więcej sił niż na niejednym podjeździe podczas trasy. Jednym słowem tragedia, około godzina w plecy i plan przekroczenia granicy z czechami dnia dzisiejszego oddala się bezpowrotnie. Powoli wkraczamy do wiedeńskiej aglomeracji. Z daleka widać pierwsze wieżowce a nas zatrzymują pierwsze sygnalizacje świetlne nie dając możliwości płynnej jazdy. W końcu na jednym z czerwonych świateł, ze stojącego obok nas auta zabrzmiał znajomy język. W samochodzie siedzieli Polacy więc pogadaliśmy sobie do zapalenia się zielonej lampki. W Wiedniu stojąc pod sklepem znów podchodzi Polak. Okazuje się że mieszka zaraz obok i znów mamy okazję porozmawiać w ojczystym języku. Sytuacja powtarza się jeszcze 2-3 razy gdy rodacy podchodzą do nas mówiąc 'dzień dobry'.




Pierwszy kapeć Kamila, trzeci ogólnie na trasie.


W pobliżu Wiener Neustadt znajduje się małe lotnisko.


Pierwsze wieżowce na wlocie do stolicy Austrii.

Nie przygotowaliśmy się specjalnie do zwiedzania Wiednia. Nie mieliśmy większego pojęcia o położeniu różnych atrakcji, nie posiadaliśmy żadnej mapki, przez co często błądziliśmy i jak na złość nie trafiliśmy na żaden punkt informacji turystycznej. W planach było zajechanie pod pałac Shonbrunn, czyli jedną z najbardziej znanych atrakcji Wiednia, jednak okazało się, że jest on oddalony kawał drogi od centrum. Zrezygnowaliśmy więc z rzucenia okiem na pałac, ale wydaje nam się, że większość rzeczy i tak udało się zobaczyć a nas gonił czas, więc trzeba było opuścić stolicę Austrii i podjechać jak najbliżej granicy z Czechami lub nawet ją przekroczyć, choć wiadomo było, że z tym będzie duży problem.


Infrastruktura rowerowa w Wiedniu stoi na wysokim poziomie, jednak według nas ta berlińska, z której mieliśmy okazję korzystać w maju zeszłego roku była dużo lepiej zorganizowana.


W drodze do centrum natrafiamy na spory bazar.












Może po prostu nie mieliśmy zaplanowanego zwiedzania lub spędziliśmy w stolicy Austrii zbyt mało czasu, ale Wiedeń wydawał nam się jakiś dziwny. Rozmieszczenie wieżowców w mieście jest chaotyczne, nie natrafiliśmy na żadne punkty informacyjne, miasto wydawało się nam dużo bardziej zamknięte niż piękny i otwarty na turystów Budapeszt.

Pogoda zaczęła się psuć i z nieba spadł pierwszy deszcz. Z pośpiechem szukamy odpowiedniej drogi na wylot, co w tak dużym mieście nie jest proste. Zatrzymujemy się jeszcze w McDonaldzie by na szybko kupić jakieś jedzenie i nie tracić czasu na zaspokajanie głodu na dalszym odcinku. Przy okazji darmowego neta szybko wbijamy na Google Mapy i niestety zdajemy sobie sprawę, że zbyt daleko dziś nie zajedziemy. Mimo wszystko nie jest to powód żeby sobie odpuścić. Spinamy poślady i szybkim tempem wiejemy na północ by ujechać dziś jak najwięcej kilometrów. Pogoda robi się nieprzyjemna, ciągle kropi a z daleka co chwilę trzaskają pioruny. Ciśniemy z całych sił przed siebie póki nie dopada nas ulewa. Dzięki temu samozaparciu udaje się dojechać do miejscowości Poysdorf oddalonej o 20 kilometrów od czeskiej granicy. Rozsądek podpowiada nam, by zostać tutaj i załatwić sobie jakiś nocleg przed zmrokiem, zanim przyjdzie nawałnica. Najpierw próbujemy w kościele w wiosce przed Poysdorfem. Niestety tu nikogo nie ma i tracimy trochę czasu zanim okoliczny mieszkaniec mówi nam, że plebania znajduje się w mieście. Wracamy na główną drogę i stoimy chwilę wpatrując się na jadące auta. w 70% to Polacy. Trąbią, machają, my również machamy szczerząc do nich zęby. Taka ilość rodaków nie dziwi - droga prowadzi do Czech i jest na niektórych odcinkach autostradą.


Stary Dunaj na wylocie z Wiednia. Dziś jest to miejsce, gdzie znajdzie się sporo wodnych atrakcji turystycznych.



W końcu udajemy się do centrum Poysdorfu a tam zaczyna się robić mniej ciekawie. Zaczyna padać coraz mocniej a my nie możemy znaleźć plebanii. O spaniu w namiocie podczas dzisiejszej nocy możemy zapomnieć, jedynym ratunkiem jest po raz kolejny dobroć tutejszych księży, jednak najpierw trzeba ich znaleźć. Obchodzimy cały kościół i przyległy do niego budynek - nic z tego, trzeba jechać popytać ludzi jeśli nie chcemy zostać na noc pod gołym niebem przy takiej pogodzie. Niestety ludzi albo nie ma w domach, albo nie umieją odpowiednio nas nakierować, bądź sami nie wiedzą gdzie jest parafia. Wszystko to jest strasznie irytujące, przecież Poysdorf to malutkie miasteczko i czy tak naprawdę trudno wskazać im budynek znajdujący się zapewne nie dalej jak 500m od ich własnych domów? Tracimy sporo nerwów i mokniemy coraz bardziej. W końcu jedna pani odpowiednio nas pokierowała i nie było w tym wielkiej filozofii, więc dziwimy się dlaczego nie potrafili tego zrobić inni ludzie. Można? Można, więc jedziemy szybko pod wskazane miejsce. Chwile później podjeżdża auto, a z niego wychodzi ksiądz. Wyjaśniamy mu sytuację, on zaś mówi nam, że ksiądz, który mieszka z nim na parafii również jest z Polski. Po rozpaczliwym błąkaniu się w deszczu scenariusz zwraca się o 180 stopni i już po chwili siedzimy w kuchni i czekamy na 2 pizze, które zostały zamówione specjalnie dla nas. Nie wspominamy już nawet o zdziwieniu jakie towarzyszyło nam kiedy usłyszeliśmy, że po raz kolejny natknęliśmy się na polskiego księdza w Austrii. Szok :D.


Znalezisko Olafa. Leżał na poboczu i działał - przynajmniej diody w miejscach klawiszy się świeciły.

Ksiądz, którego najpierw spotkaliśmy pochodził z byłej Jugosławii, jednak od lat mieszka w Austrii. Nasz rodak z kolei musiał przerwać sen i pojawił się chwilę później. Od razu zrobiła się fajna atmosfera. Nie dość, że zostaliśmy ugoszczeni pizzą, to na dodatek mogliśmy posmakować austriackiego wina. Nie sposób było odmówić. Dużo rozmawialiśmy, trochę po polsku, trochę po niemiecku, ogólnie przy winku nie było najmniejszego problemu z komunikacją. Było bardzo wesoło, więc w ruch poszła druga butelka. Ksiądz z Jugosławii nazajutrz musiał udać się na mszę samochodem (następnego dnia była niedziela), więc pił dość symbolicznie i musiał szybciej pójść spać. My z kolei siedzieliśmy dalej, a polski ksiądz mszę miał w pobliskim kościele, więc też nie spieszył się do spania. Pojawiła się trzecia butelka, potem czwarta... jakoś niespecjalnie zdawaliśmy sobie sprawę, że przez wino można stracić kontrolę nad sobą, w końcu to tylko wino :D. Niestety po całym dniu wysiłku głowy mieliśmy słabe i w drodze do spania wraz z księdzem urządzamy sobie mały slalom haha :D. Niezły mamy ubaw myśląc co będzie jutro, ale w danej chwili nie przejmujemy się tym zbytnio i szybko zasypiamy na dywanie w jednym z pokoi. W takim stanie było już wszystko jedno gdzie się położymy. Nieźle nas ugościli... a raczej załatwili :D.
.
.

.
Kategoria Wenecja 2013


Dane wyjazdu:
134.08 km 0.00 km teren
07:46 h 17.26 km/h:
Maks. pr.:66.23 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Opuszczamy Alpy, kierunek Wiedeń - dzień 17

Piątek, 21 czerwca 2013 · dodano: 12.10.2013 | Komentarze 3

Dzień zaczynamy tuż po godzinie piątej. Oczywiście ciężko jest wstać tak wcześnie śpiąc w wygodnym łóżeczku w mieszkaniu. Zupełnie inaczej, niż wtedy kiedy o podobnej godzinie twarda ziemia pod namiotem nie namawia do dalszego snu, a widok wschodzącego słońca pobudza lepiej niż niejeden energetyk. Mimo to mobilizujemy się i o godzinie 5:30 jemy już śniadanko z polskim księdzem. Po zjedzeniu zebraliśmy ciuchy z suszarki. Po ponad 2 tygodniach w końcu mieliśmy do dyspozycji normalnie wyprane i wysuszone rzeczy, dzięki czemu w kolejnych dniach nie musimy przejmować się praniem ich w McDonaldowej umywalce i rozpaczliwym suszeniem przeróżnymi sposobami. Zbliżał się koniec gościny u naszego rodaka. Bardzo miło spędziliśmy tam czas, sporo porozmawialiśmy, nie wspominając już o wygodzie, jaką był dla nas nocleg w takich warunkach. Oddaliśmy klucz, dostaliśmy na drogę jeszcze trochę czereśni z kościelnego ogrodu i ruszyliśmy przed siebie. Pierwszy cel na dziś – Graz.


Dziedziniec zespołu kościelno-muzealnego, w którym spędziliśmy noc.


To samo, z zewnątrz.



Dojeżdżając do centrum miasta sami nie wiemy gdzie stanąć. Znaki kierowały na różnego rodzaju części starego miasta, w końcu zatrzymaliśmy się na jakimś placyku z dostępem do internetu. Posiedzieliśmy dość długo ciągle odczuwając efekty wczesnego wstawania oraz upału. Przy okazji było trochę śmiechu przy słuchaniu Austriaków szprechających swoim jakże pięknie brzmiącym językiem.


Wyżej wspomniany plac w miejscowości Graz.




Wyjazd z Grazu = stromy podjazd.

Z Grazu musieliśmy kierować się na Gleisdorf, a w nieco dalszej perspektywie na Wiedeń. Gubimy się, kiedy na znakach pojawił się kierunek Geidorf. Ta minimalna różnica w nazwach obu miasteczek narobiła spore zamieszanie w naszej orientacji, ale ostatecznie udało się znaleźć odpowiednią drogę. Graz z pewnością będzie kojarzyć się nam z peletonami najróżniejszych rowerzystów przemieszczających się po mieście. Miejmy nadzieję, że doczekamy się tego również w Polsce, a przynajmniej w Gdyni. Na wylotówce czeka nas ostry podjazd, zaś przed Gleisdorfem zjazd do miasta, przez które szybko przelatujemy by odrobić stratę czasową z Grazu. Zatrzymujemy się dopiero 7km przed miejscowością Hartberg. Tradycyjnie odwiedzamy starego znajomego, zwanego SPAR'em, po czym, z tego co zdołaliśmy kupić, robimy sobie prawdziwą ucztę. 2 milki o smakach Oreo i... jakimś fajnym toffi + 2 duże, brzoskwiniowe fanty :D. Po spożyciu wszystkich produktów humory znacznie się poprawiły i ruszyliśmy w kierunku Hartbergu.




Wiedeń coraz bliżej, następnego dnia szykuje się zwiedzanko.

Ciągłe podjazdy dają nam w kość, wiemy już niestety, że nie ma mowy o dojechaniu do Wiednia w dniu dzisiejszym. Na wieczór został nam do pokonania nużący podjazd do miejscowości Monichkirchen, który na mapie wyglądał na mało wymagający. Z każdym metrem było jednak coraz ciężej. W nogach czuliśmy jeszcze wczorajszą bardzo męczącą górkę. Po pokonaniu ostatniego zakrętu, znaleźliśmy się na wysokości niemal 1000 m.n.p.m. Pooglądaliśmy sobie z góry drogę po jakiej musieliśmy się wspinać, po czym stwierdziliśmy, że po zjechaniu do miejscowości Aspang Markt zakończymy jazdę na dziś. Tak jak pomyśleliśmy, tak też zrobiliśmy i po szybkim zjeździe zaczęliśmy się rozglądać za kościołem. Tak, znowu kościół! Wybaczcie, ale mając w pamięci wcześniejsze nieudane próby noclegu 'na gospodarza' u Austriaków, zmęczeni postanowiliśmy pójść na łatwiznę.



Gdy już znaleźliśmy kościół położony na samym rynku Aspang Markt'u, nie mogliśmy dobić się do plebani. Siedzieliśmy długo na schodach, a wokół kręciło się kilku gości. Czytając imię i nazwisko księdza na tabliczce na drzwiach, wydawało się dziwnie podejrzane (czyli przypominające polskie nazwisko :)). Pomyśleliśmy jednak 'nie ma się co łudzić, że drugi raz z rzędu trafimy na Polaka w austriackim kościele'. Nic bardziej mylnego. Gdy udało nam się znaleźć księdza, zaczynamy swoją niemiecką nawijkę 'Wir kommen aus Polen....blebleble'. W tym momencie ksiądz spokojnym głosem przerywa nam i mówi: 'Jak chcecie to możecie mówić po Polsku'. W tym momencie wielkie oczy, najpierw na siebie, potem na księdza i śmiech. Mogliśmy skorzystać z prysznica, a namiot rozstawiliśmy w kościelnym ogródku.


Trzeci z rzędu nocleg na terenie kościoła, drugi z rzędu u polskiego księdza :D

Ksiądz urządził mały melanżyk z wcześniej wspomnianymi gośćmi, więc musieliśmy się czymś zająć. Gdy byliśmy już umyci, wyszliśmy na rynek i walnęliśmy sobie po browarku przy okazji analizując mapę na ostatnie dni podróży. Następnego dnia chcemy przekroczyć granicę z Czechami, a kolejnego wjechać już do Ojczyzny. Wróciliśmy do namiotu, ksiądz właśnie odprowadzał gości do wyjścia i dał nam kilka informacji o pogodzie i trasie. Do samego Wiednia ciągnie się ścieżka rowerowa, którą bardzo nam polecał. Jednocześnie powiedział, że jutro ma padać. Tutaj duże zdziwienie – przez ostatni tydzień z nieba nie spadła żadna kropla, słońce robiło nam herbatę w bidonach i mieliśmy prawo zapomnieć o czymś takim jak deszcz. Z drugiej strony od kilku dni poruszaliśmy się już na północ, tym samym oddalając się od tropików, więc mała zmiana pogody była jak najbardziej uzasadniona. Idziemy spać z ponownym zamiarem szybkiej pobudki za kilka godzin.
.
.

.
.
Kategoria Wenecja 2013


Dane wyjazdu:
130.35 km 0.00 km teren
07:26 h 17.54 km/h:
Maks. pr.:78.41 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Podjazd życia - dzień 16

Czwartek, 20 czerwca 2013 · dodano: 25.06.2013 | Komentarze 2

W trakcie snu telefon z nastawionym budzikiem wpada do jednego ze śpiworów i śpimy trochę dłużej. Rano ksiądz(?)/nauczyciel religii gości nas śniadankiem. Pogadaliśmy sobie trochę o wyprawach rowerowych, bo jak się okazało sam też jeździł ale nie wiemy do końca gdzie. Na dodatek jako nauczyciel religii powiedział nam, że w Austrii można zdawać maturę z tego przedmiotu, a matura w ich kraju też nazywa się matura (po niemiecku Abitur). Ogólnie rozmowa była całkiem sympatyczna, byliśmy w stanie dogadać się bez problemu po niemiecku mimo, że języka tego nie lubimy i po sześciu latach nauki nie opanowaliśmy go w jakimś lepszym stopniu ;) W końcu opuszczamy plebanię i kierujemy się na Volkermarkt. Tam zakupy w lidlu i rozmowa z cyganką. Wyciąga euro mówiąc 'tri euro, tri euro'. Próbujemy przetłumaczyć jej że za te tri euro zjemy tu kebaba którym napchamy się na niemal cały dzień i aż tyle na pewno nie damy. Wyciągamy kilkanaście centów, żeby miała chociaż na bułkę. Tutaj zdziwienie, bo odrzuciła te pieniądze i dalej powtarzała 'tri euro'. Dasz palec a chcą całą rękę... Trzeba mieć tupet ale czego oczekiwać od cygana - to najwyraźniej u nich norma. Nie dostaje więc od nas nic i idzie dalej prawić swój monolog innym ludziom, a my jedziemy dalej. Źle wyjeżdżamy z miasta i po zapytaniu jednej z pań na jakimś podwórku wracamy na właściwy tor. Dojeżdżamy pod granicę ze Słowenią gdzie miał zacząć się ostry podjazd. Niestety mylimy drogę drugi raz z rzędu i jesteśmy zmuszeni z powrotem zjeżdżać z przed chwilą zdobytego mini szczyciku :D.


Miejsce na terenie plebanii, w którym stał nasz namiocik.


Z właściwych Alp już powoli wyjeżdżamy, ale widoczki cały czas śliczne.


To jest fajne :D Z początku wydaje się, że jest to parking na dachu sklepu :D





Jedziemy na następny podjazd. Wcześniej na mapie widzieliśmy jakieś serpentynki ale nie sądziliśmy, że będzie taki hardkor. 10km jednej wielkiej ściany (widoczne na mapce na samym dole wpisu). Słońce przy tym ostro daje popalić a my musimy ratować się źródełkami, by nalewać wody do bidonów i chłodzić głowy. Momentami nie dawaliśmy rady podjeżdżać i trzeba było prowadzić rowery. Podjazd niestety nie kończył się a my byliśmy znużeni wieczną wspinaczką. W końcu po 2,5 godzinach wjeżdżamy na szczyt. Punkt 1345 m.n.p.m a na nim zajazd dla motocyklistów. Przed wyprawą podczas planowania mapki bikemap.net podawał jako najwyższy punkt około 900 m.n.p.m., więc daliśmy się nieźle zrobić w jajo. Teraz z perspektywy czasu można powiedzieć, że fajnie było wjechać na taką górkę, ale podczas podjazdu przeklinaliśmy ciągłe zakręty. Na szczycie jesteśmy po prostu wykończeni, nigdy wcześniej nic na rowerze nie dało nam tak w kość jak ten podjazd. Nie zastanawiając się, od razu zamawiamy po zimnym browarze. Potem bierzemy pizze na dwóch i jakoś dochodzimy do siebie.


Widok miejscowości, z której rozpoczynamy hardkorowy podjazd. Tutaj jeszcze nieświadomi, że czeka nas 10km serpentyn.









Na szczycie górki ruch był ogromny ze względu na popularność tej trasy wśród motocyklistów. Przy budce z z żarciem gadamy ze starszym kolesiem, który stoi przy ladzie i pije piwko za piwkiem. Bardzo miły gość, stawia nam jeszcze po fancie i chce nam dać rybę, którą udało mu się złowić (my tłumaczymy, że nie mamy jak jej usmażyć :D). W końcu musieliśmy się pożegnać, bo on wracał do domu. Co ciekawe, po tych kilku piwach wsiadł sobie za kierownicę i pojechał serpentynami w dół. My musieliśmy jeszcze odczekać, żeby wypite piwo całkowicie z nas zeszło. Zresztą po takim wjeździe nie oszczędzaliśmy sobie chwili na odpoczynek, nasze plany na dziś i tak przepadły, bo nie uda się dojechać gdzie planowaliśmy. W końcu wsiadamy na rowery i ruszamy przed siebie. Teraz czeka nas niezły zjazd. Maksymalna prędkość 78km/h mówi sama za siebie. Chwila moment i byliśmy na dole.





Po zakupach w SPARze powoli zaczynamy rozglądać się za noclegiem. Pytamy się osób przebywających akurat na podwórkach, niestety nic z tego. Postanawiamy zjechać do miasteczka Stainz sami nie wiedząc, czy to dobra decyzja. Natrafiamy na kościół ale wcześniej pytamy jeszcze jednej babci o miejsce na namiot. Ona sugeruje nam, byśmy jechali do kościoła bo jest tam polski ksiądz. Słysząc to, pędzimy tam czym prędzej. Ksiądz przebywał akurat na zewnątrz i zaproponował nam własny pokój. Bomba! - 2 wygodne łóżka, własna łazienka a nawet kuchnia. W dodatku zostaliśmy zaproszeni na kolację. Przy okazji dużo pogadaliśmy, mieliśmy też okazję wyprać w pralce nasze ciuchy co załatwiało problem z czystą odzieżą do końca wyprawy. Zwiedzamy też kościół i część dawnego klasztoru, gdzie teraz jego część stanowi plebania. O 23 idziemy rozwiesić ciuchy i potem do pokoju w kimę. Dziś zdecydowanie najcięższy dzień podczas całej wyprawy jeśli chodzi o wysiłek fizyczny. Na ten moment był to nasz podjazd życia i wieczorem ledwo byliśmy w stanie chodzić. Z dzisiejszym noclegiem nieźle nam się poszczęściło. Samo spotkanie rodaka na obczyźnie cieszy, a warunki mieliśmy jak w hotelu - zdecydowanie najlepsze od momentu przekroczenia polskiej granicy.


Nasz dzisiejszy nocleg u polskiego ksiądza - bajer! Dziękujemy :)
.
.

.
.

Dane wyjazdu:
146.62 km 0.00 km teren
07:08 h 20.55 km/h:
Maks. pr.:53.35 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Góry, tunele i inne duperele - dzień 15

Środa, 19 czerwca 2013 · dodano: 25.06.2013 | Komentarze 2

Rano wraz z nami wstają japońcy i kiedy się zwijamy, oni zaczynają przygotowywać śniadanie. Pachniało niesamowicie, ale niestety nas nie zaprosili :(. Z jednym z nich udało się pogadać w toalecie i okazało się, że jeżdżą po Europie (będą również w Polsce). Po wyjechaniu z kempingu wjeżdżamy do góry do centrum Gemony rozglądając się za pocztą. Stamtąd wysyłamy pocztówki z Wenecji do rodziny i znajomych, później robimy zakupy i w ten sposób wyjeżdżamy z miasta dopiero o 10 30. Czeka nas dziś bardzo przyjemny dzień jazdy wśród wysokich gór jednocześnie bez żadnych wymagających podjazdów. Do atrakcji dołączyć można malownicze, górskie miejscowości, tunele, którymi będziemy mieli okazję przejeżdżać oraz piękna pogoda towarzysząca nam od dobrych kilku dni. Upał na pewno nam nie pomaga, lecz z warunków panujących na niebie możemy być zadowoleni. Lepiej nie przypominać o gradzie na Słowacji...




W dalszym ciągu jedziemy wzdłuż koryta rzeki Tagliamento.




Na zewnątrz upał, w tunelu z kolei nawet gęsiej skórki można było dostać :D


Tak wyglądały główne drogi praktycznie przez całą naszą trasę przez Alpy.



W Tarvisio ostatnia przerwa we Włoszech. Kupujemy zimną fantę po okazyjnej cenie, a kilka kilometrów dalej lądujemy już w Austrii. W końcu opuszczamy Włochy. Kraj bez wątpienia piękny ale przytłaczał nas już brak możliwości dogadania z tamtejszymi mieszkańcami. Pytania o drogę, sklep, czy nocleg były dla nas prawdziwą próbą cierpliwości, za to perspektywy porozumiewania się w nowym kraju całkiem niezłe bo po niemiecku zawsze kilka zdań złożymy. Kawałek za granicą zajeżdżamy do lidla a pod nim zaczepia nas jakiś koleś. Wygląda na menela i już szykujemy się na prośbę o dokładkę na piwo, on jednak pyta o jakiś środek transportu, którym przedostanie się za granicę włoską. Pokazujemy mapę a następnie nasza rozmowa wygląda mniej więcej tak:

Ziomek: Do you speak English?
My: Yes.
Ziomek: Ok, so we are hmmmmm we... jesteśmy kurwa yy tutaj, here...
My: (wielkie oczy) POLAK?? POLSKA??
Ziomek: Taa, kurwa, to ja zamiast walić prosto z mostu, to byka za rogi łapię huehuehuehue

Okazało się, że pochodził z okolic Sudetów ale nie poznaliśmy dokładnie jego planów podróży. W każdym razie wyglądało na to, że spontanicznie wybrał się na południe z telefonem, portfelem i dokumentami w kieszeni (nawet bez plecaka) i tylko z tymi ciuchami które miał na sobie, co też było można odczuć haha :D


Atrakcje rowerowe w miejscowości Tarvisio. Przejeżdzał tędy wyścig Giro.


Postój i obowiązkowa fanta z jednoczesnym olaniem gorącej wody w bidonach.




Za krótki samowyzwalacz. Nie udało się dobiec haha :D


Tu już lepiej ale wymuszona gorsza pozycja aparatu :D

Następnie uderzamy do Villah, gdzie robimy sobie przerwę w McDonaldzie na skorzystanie z neta. Celem na dziś jest Klagenfurt ale po drodze zaczyna się jazda wzdłuż ładnie położonych jezior, co skłania nas do rozbicia się gdzieś w pobliżu. Okolica jest przepiękna. Od razu nasuwa nam się skojarzenie z Balatonem. Niestety jak się szybko okazuje, tamtejszy klimat zupełnie różni się od tego węgierskiego w tym sensie, że wszystko zawalone jest kurortami turystycznymi a tam same wypasione bryki, ludzie w garniakach i turyści, co nie pozostawiało złudzeń, że jest to ekskluzywny i na pewno nie tani rejon. Nasze przypuszczenia szybko się sprawdziły bo za 2 osoby i namiot na kempingu chcieli prawie 30 euro. Co do wypasionych bryk, w Austrii ludzie wożą się naprawdę fajnymi autkami ale więcej o tym w kolejnych wpisach z tego kraju. Jadąc ścieżką nad jeziorem musieliśmy stanąć na chwilę skorygować coś przy rowerach. Nagle przejeżdża rowerzystka krzycząc: 'Achtung!!!'. Może dla Austriaków to normalne, ale dla nas brzmiało to co najmniej jak ostrzeżenie przed wybuchem bomby haha. Po jakimś czasie dogoniliśmy ją i powtórzyliśmy czynność. Jechała samym środkiem więc będąc za jej plecami krzyczymy głośno 'ACHTUUUUNG!!!!!'. Omal nie spadła z roweru, aż się nam przykro zrobiło :(.


Widoczki z Villach.


Wspomniane wyżej jeziorko Worthersee. Stąd pełna nazwa miasta - Klagenfurt am Worthersee.









Ciśniemy w kierunku centrum Klagenfurtu. Zaraz na wjeździe podążamy za znakami 'Jugendherberge', czyli schronisko młodzieżowe. Zrobiliśmy sobie nadzieję, że prześpimy się dziś pod dachem za niedużą sumkę. Powiedzieliśmy kolesiowi w recepcji, że szukamy najtańszej opcji noclegu, możemy spać na ziemi bo mamy karimaty i śpiwory. On tylko zaśmiał się jakby było to czymś nienormalnym i po chwili poszukiwań przedstawił nam ofertę 24 euro za osobę w wieloosobowym pokoju. Nic taniej. Nie komentując zbędnie tej propozycji, wychodzimy choć można było pokusić się o dalszą dyskusję, tłumacząc powoli i dokładnie, że nie chcemy pokoju w hotelu tylko w schronisku. A poważniej mówiąc, naszym zdaniem schronisko młodzieżowe powinno charakteryzować się ofertą doraźnego noclegu przy niskich standardach, ale z ceną, na którą młodą osobę stać (no, może dla młodzieży z Austrii są to normalne ceny bez przeliczeń walut). Skoro nie udało się w jugendherberge, to jedziemy oblecieć Klagenfurt i spróbować znaleźć miejsce na namiot po drugiej stronie miasta. Przy okazji na starówce napełniamy puste butelki w fontannie, żeby mieć w razie czego czym się umyć. Nie chcemy popełnić błędu z dnia 13 po zwiedzaniu Wenecji :).




Ratusz w Klagenfurcie. Robi się ciemno a my bez noclegu.

Niestety teraz wyraźnie odczuwamy zmianę mentalności społeczeństwa, pomiędzy którym dane jest się nam poruszać. Do tej pory ludzie nastawieni byli przyjaźnie (nawet Włosi, którzy tak bardzo irytowali nas swoją nieumiejętnością porozumiewania się w innych językach), nawet jeśli nie brali pod uwagę przenocowania nas na swoich podwórkach, to starali się nam pomóc. Tutaj pierwsza kobieta, której spytaliśmy o kawałek miejsca na namiot, po prostu nas wyśmiała. Przy drugiej próbie klasyczne 'Nein!' ale przy okazji jedna pani, która mieszkała w bloku, zaczęła nam pomagać. Najpierw zaprowadziła nas na podwórko remontowanego domu gdzie nie było nawet ogrodzenia i teoretycznie w niczym byśmy nie przeszkadzali śpiąc kilka godzin na tym terenie. Niestety znów krótkie i wymowne 'nein'. Następnie pani prowadzi nas na rozległy trawnik. Do pomocy podłącza się druga pani, najprawdopodobniej współwłaścicielka kawałka ziemi gdzie moglibyśmy spać. Pyta się swojego syna czy możemy przenocować. Jego 'nein' było już najbardziej chamskie spośród wszystkich, którzy nam odmówili. Potencjalne miejsce naszego noclegu znajdowało się za ogrodzeniem ich podwórka, w dodatku za ulicą dobiegającą do ich bramy. Takie zachowanie było wręcz nieludzkie biorąc dodatkowo pod uwagę fakt, że nie przytułaliśmy się do niego sami, tylko przyprowadziła nas i próbowała pomóc jego własna matka. Panie poleciły nam kościół i tam też się udaliśmy. Zapadł zmrok, kościół nie przypominał prawie w niczym kościoła tylko coś w rodzaju domu kultury. Idziemy na plebanię pytając o miejsce na namiot. Tamtejszy ksiądz nie zawahał się nam pomóc. Wpuścił nas na podwórko, pokazał miejsce z dostępem do wody i odchodząc życzył dobrej nocy. Zadowoleni myjemy się na świeżym powietrzu i po kolacji (piwo+czipsy) kładziemy się spać, choć nie dają nam zasnąć dziwne jęki dochodzące z plebanii :D. W namiocie przygotowaliśmy też pięciodniowy plan powrotu do Polski.





Dzisiejszy dzień był idealnym przykładem, że to jeszcze nie koniec atrakcji podczas naszej wyprawy, pomimo że główny cel został już osiągnięty. Z drugiej strony coraz bardziej tęskno było nam za ojczyzną i zaczęliśmy odliczać dni do powrotu. Hasło przewodnie podczas wizyty w Austrii – 'ordnung muss sein!' (porządek musi być), ludzie sztywni i porządni do bólu. Nie ma spania im garten, wypierdzielać schnella do jugendherberge! :D
.
.

.
.

Dane wyjazdu:
143.28 km 0.00 km teren
06:55 h 20.72 km/h:
Maks. pr.:35.18 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Upał, nuda i piękne widoki na zakończenie dnia 14

Wtorek, 18 czerwca 2013 · dodano: 25.06.2013 | Komentarze 3

Noc o dziwo minęła nam dobrze. Było ciepło, nie zakładaliśmy nawet tropiku na namiot. Co więcej, spało się tak dobrze, że swoje cztery litery raczyliśmy podnieść dopiero o 7 30 (planowaliśmy zwijać się stąd już o wschodzie słońca, dzień wcześniej ludzie dużo mówili o policji, której rozbijanie się na dziko nie za bardzo się podoba). Miejscówka nie była taka zła jak na kryzysową noc. Na rondzie ludzie prawie w ogóle nie kierowali się na uliczkę przy której rozstawiliśmy namiot i praktycznie mało który kierowca w ogóle dostrzegał nasze miejsce noclegu. Nasz instynkt z góry podpowiadał, że pierwsze co należy zrobić to dobrać się do wody bo dyskomfort po pierwszym na wyprawie śnie 'na brudasa' był duży. Niestety nie mieliśmy nawet wody do picia, więc o suchych pyskach musimy znaleźć jakiś sklep. A tych jest tu jak na lekarstwo... Nie wiemy jak sytuacja wygląda w innych zakątkach Italii, ale tutaj były tylko duże sieciówki - jedynie w miastach i w pobliżu większych węzłów drogowych, na dodatek otwierane dopiero w okolicach godziny 9. W Polsce niemal w każdej wiosce da się wyszukać choć jeden typowy, spożywczo-monopolowy (otwarty zazwyczaj od samego rana), nie mówiąc już o naszych sklepach przy stacjach benzynowych – tutaj w okolicach Wenecji, na stacjach można nabyć jedynie oleje czy części do samochodów. Upał dokucza nam od rana, więc szybko ciśniemy przed siebie. Nie po raz pierwszy na wyprawie oceniamy kierunki po pozycji słońca i instynktownie wyjeżdżamy z miasta. W najbliższej sieciówce Billa w końcu robimy zakupy (niezła klimatyzacja w środku :)) i od teraz szukamy miejscówki na umycie się. Zatrzymujemy się przy zejściu na pole, gdzie można w miarę spokojnie się umyć. Niestety najpierw trzeba wydeptać drogę na stromym zejściu, a na przeszkodzie stoi gąszcz krzaków z kolcami. Warunki niemal ekstremalne ale dajemy radę. Każdy po kolei idzie wziąć prysznic na dziko i po niecałej godzince można cisnąć przed siebie z o wiele lepszym samopoczuciem.


Miejsce naszego noclegu po wczorajszych nieudanych poszukiwaniach. Nieopodal znajdowało się rondo, ale dość dobrze namiot schowaliśmy :)



W Portogruaro robimy jeszcze zakupy w tym samym lidlu co wczoraj. Tutaj kończy się odcinek, którym również jechaliśmy dzień wcześniej. Zaczynamy przebijanie się jakimiś lokalnymi dróżkami i od razu wiadomo, że nie będzie to takie łatwe. Krótko mówiąc jedziemy co chwilę patrząc się w mapę i pytając ludzi, którzy oczywiście mówią tylko po włosku. Dobrze, że chociaż w swoim języku starali się pomóc i coś tam zawsze wyłapaliśmy. Z takiej bezcennej lekcji języka włoskiego wiemy, że avanti znaczy prosto. Resztę słów już zapomnieliśmy. O dziwo spotkaliśmy ludzi, którzy umieją mówić po angielsku – oczywiście nie pochodzili z Włoch i nie znając okolicy nie umieli nam pomóc. W miejscowości o nazwie San Vito al Tagliamento znów konieczny postój. Upał jest nieznośny i na rynku w centrum miasta usiedliśmy w cieniu. Wody nie chciało się już nawet pić, bo w końcu ile dni z rzędu można pić coś, co po godzinie w bidonie (czy nawet w sakwie) nagrzewa się jak herbata? Po dłuższym czasie wracamy na rowery. Najpierw przecinamy rzekę z niesamowicie szerokim korytem i jednocześnie malutkim jak na te rozmiary strumieniem wody. Wyglądała na wyschniętą, ale pewnie przy roztopach w Alpach wygląda to nieco inaczej. Co nas czeka w dalszym ciągu? W zasadzie nic – jedna, wielka pustynia, gdzie prawie w ogóle nie ma znaku życia. Płaski teren, nuda, susza a sklepów oczywiście brak. Cały ten dzień z pewnością wygrywa w kategorii najnudniejszego na całej wyprawie. Jedyne atrakcje wokół to fajne chaty Włochów z palemkami w ogródkach. Skoro nie ma sklepów, musimy jakoś zaspokoić pragnienie i napełniamy bidony wodą z fontanny zdatną do picia (chociaż zawsze istnieje ryzyko jakiejś bakterii, na którą nie jesteśmy odporni w naszym klimacie), z drugiej strony kranu można było wsadzić łeb pod strumień, co ratuje nam życie :D.


San Vito al Tagliamento


Wyżej wspomniane koryto rzeki Tagliamento.


Nawet sobie rowerowe wycieczki ludzie urządzają na tym pustkowiu. Teren mocno post-apokaliptyczny :D



Wszędzie wokół cisza, okna pozamykane, ludzi na ulicach brak. Zapewne mają siestę ale przecież jest już po godzinie 18... Z czasem musiały odezwać się też brzuchy a jeśli po drodze nie ma nawet sklepów, to o restauracjach nie ma co wspominać. Jeśli już są, to albo zamknięte, albo bez żadnego konkretnego żarcia, typowe bary. Gdy w jednej z miejscowości ujrzeliśmy market SPAR, bez żadnego namysłu zatrzymaliśmy się odrzucając pomysł o szukaniu budek z jedzeniem. Sam sklep samoobsługowy, ale niczym nie przypominający normalnego supermarketu. W środku totalny brak klientów i jedna ekspedientka. Dopytuje się nas o wyprawę, jest bardzo miła, co więcej zna angielski (ogromny szok :)), wie nawet co to Polska, więc na tle niektórych swoich rodaków ma w naszych oczach dużego plusa. Dała nam za darmo po paczce czegoś w rodzaju mentosów i po lodzie, który kosztuje 1euro, tak więc gratisy całkiem konkretne :P. Z tego co kupiliśmy, zrobiliśmy sobie porządne żarcie a jako picie wybraliśmy tym razem coś innego, bo ciepłej wody mieliśmy już po dziurki w nosie. Przebojem na wyprawie okazuje się zimna fanta.

Ostatni etap dzisiejszej trasy to miłe zaskoczenie. Daleko przed nami pojawiają się zarysy gór i to gór nie byle jakich – jesteśmy coraz bliżej Alp. Zadziwiło nas to, jak cienka jest granica pomiędzy strefą śródziemnomorską, gdzie ludziom na podwórkach rosną palemki a przez pół dnia panuje taki upał, że na ulicach nie ma żywej duszy, a górską, gdzie w ciągu tych kilkunastu kilometrów zmienia się całkowicie nawet zabudowa. Dziś dojeżdżamy do Gemony. Miejscowość przepięknie położona u podnóża wielkich szczytów górskich i jednocześnie idealne miejsce na zatrzymanie się tu na noc i atak na górskie podjazdy dnia następnego. Wyłapujemy kemping i jesteśmy zgodni, że za tak zajebistą miejscówkę można wybulić te 7-8 euro. Chcemy też w końcu skorzystać z Internetu, ale jak się potem okazuje, za darmo można surfować tylko przez pierwsze pół godziny. Z racji, że żona właściciela obiektu była bardzo miła, dała nam karteczki na dodatkową godzinę korzystania z sieci. Jej mąż w przeciwieństwie do niej wyraźnie trzepał pieniądze na turystach, bo nawet zwykłe piwo kosztowało tu 3,5 euro (czyli więcej jak w samej Wenecji) a sam pomysł z netem na kartki przynajmniej według nas jest nie do końca trafny. W tych czasach dostęp do Internetu w takim miejscu powinien być wliczony w cenę pobytu, tego typu standardy przynajmniej mieliśmy na poprzednich dwóch kempingach. Spotykamy małżeństwo z Belgii, które udostępnia nam aż na godzinę swojego laptopa (Olafowi szfankowało połączenie wi-fi w telefonie). Sporo się z nimi nagadaliśmy, głównie o naszej podróży i w związku z tym zostawiliśmy na przeglądarce link do bloga. Jako rowerzyści nie byliśmy sami, bo nim zapadł zmrok, koleś z szosówką kimał już w swoim jednoosobowym namiocie. Swoją drogą nieźle się zorganizował, bo był w stanie umieścić sakwy na rowerze szosowym. Na jego nieszczęście zaraz obok rozstawiły się 2 rodzinki japońców, które rozbiły sobie tam prawdziwy obóz. Narobili mu niezłego hałasu między innymi nawalając młotkami w śledzie od namiotów, a my po wypiciu piwka rozłożyliśmy się w namiocie i momentalnie zasnęliśmy. Jutro czeka nas jazda między ośnieżonymi alpejskimi szczytami :).








O tym właśnie mowa - to przejście z palemek do klimatu górskiego :)


Nasz dzisiejszy cel - przepięknie położona miejscowość Gemona.




Opisany wyżej kolarz z sakwami...


...i nasz dzisiejszy nocleg.
.
.

.
.