od 150 do 199 km, strona 1 | gdynia94.bikestats.pl Jednośladami przez Polskę




Info

avatar Mamy przejechane 25310.84 kilometrów w tym 846.55 w terenie.


Na imię nam Kamil i Olaf. Postanowiliśmy założyć jeden blog, który będziemy prowadzić razem. Mamy 22 lata, jesteśmy studentami, mieszkamy w Gdyni, a jazdę na rowerze traktujemy jako hobby.
Preferujemy długie wycieczki i jazdę asfaltem, choć czasem wybierzemy się również w teren. Nasz aktualny rekord dystansu jednej wycieczki to 500km (w tym około 380km w ciągu doby). Dodatkowo zainteresowaliśmy się kilkudniowymi wyprawami z sakwami. Pierwszą taką podróż zrealizowaliśmy podczas majówki 2012 (celem był Berlin), następnie dojechaliśmy w 2013 roku do Wenecji, a w 2016 do Odessy :)
Zapraszamy do śledzenia naszych wpisów!
Więcej o nas.

button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl baton rowerowy bikestats.pl



Kategorie wycieczek



Rekordy dystansu



1. Bydgoszcz, Toruń (3-4.9.11)
500km
2. Poznań (23.8.11)
351km
3. Grudziądz (13.6.11)
340km
4. Elbląg, granica PL-RU (4.6.11)
321km
5. Chojnice (5.7.11)
312km
6. Słupsk, Ustka (21.5.11)
304km
7. Olsztyn, Lubawa (27.6.11)
280km
8. Kwidzyn (22.4.12)
260km
9. Piła (->Berlin) (29.4.12)
238km
10. Bytów (5.5.11)
227km

Kontakt


FACEBOOK

lub na adres e-mail: gdynia94@o2.pl

Licznik odwiedzin


Od 22 marca 2011 nasz blog odwiedziło Na bloga liczniki osób :)

rozmiary oponOdsłony dzienne na stronę
Wpisy archiwalne w kategorii

od 150 do 199 km

Dystans całkowity:3593.85 km (w terenie 87.00 km; 2.42%)
Czas w ruchu:164:28
Średnia prędkość:20.94 km/h
Maksymalna prędkość:69.05 km/h
Liczba aktywności:22
Średnio na aktywność:163.36 km i 7h 49m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
182.53 km 0.00 km teren
08:36 h 21.22 km/h:
Maks. pr.:47.10 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Lidzbark Warmiński (Ignalin) - Gdynia

Czwartek, 27 sierpnia 2015 · dodano: 11.02.2017 | Komentarze 0



Dane wyjazdu:
164.81 km 0.00 km teren
08:00 h 20.60 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Kowno-Gołdap

Wtorek, 25 sierpnia 2015 · dodano: 11.02.2017 | Komentarze 0



Dane wyjazdu:
150.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dzień piąty - wizyta w Wilnie

Niedziela, 23 sierpnia 2015 · dodano: 26.05.2016 | Komentarze 0

Budzimy się jeszcze przed wschodem słońca. Godzina 4:30 - wychodzimy z namiotu, jest przeraźliwie zimno co nie ułatwia szybkiego zebrania się. Około 7:00 lecimy do Wilna, które jest jednym z głównych celów na trasie naszego wypadu.


Poranny widok z namiotu
Poranny widok z namiotu © gdynia94


Wschód słońca - czas ruszać!



A takich mieliśmy współlokatorów dzisiejszej nocy :)
A takich mieliśmy współlokatorów dzisiejszej nocy :) © gdynia94


Od początku jedziemy całkiem dobrym tempem. Odległości pomiędzy pojedynczymi wioskami często wynoszą 15-20 kilometrów, zaś w samych miejscowościach stoją drewniane chaty niczym te ze skansenów. Największe miasto po drodze to Olita, szóste co do wielkości miasto na Litwie. Tam też robimy przerwę. 

Dystans do Wilna topnieje w mgnieniu oka. Najgorszy okazał się sam wjazd do stolicy - trzypasmowa trasa o przyspieszonym ruchu z tunelem po drodze dodała nam trochę adrenaliny na koniec dzisiejszego kręcenia. Na domiar złego na końcu tunelu Piotrkowi spadł łańcuch. Na ostatnim odcinku w niewyjaśnionych okolicznościach tracę dane z licznika i wiem tylko tyle, że przejechaliśmy dziś około 150km.

Wybiła godzina 15:00, my zaś przebijamy się przez stare miasto przy okazji dołączając do jakiegoś raju rowerowego. Nasze uczestnictwo z tymi wszystkimi sakwami musiało wyglądać dość zabawnie :D.


Centrum Olity
Centrum Olity © gdynia94


Typowa chatka na typowej litewskiej wsi
Typowa chatka na typowej litewskiej wsi © gdynia94


Rajd rowerowy w centrum Wilna


W punkcie informacji turystycznej uzyskaliśmy mapkę z lokalizacją okolicznych hosteli. Trafiamy na Forest Hostel, gdzie dostajemy łóżka za 9 euro od osoby. Cały obiekt tętni życiem - za budynkiem przesiaduje masa młodych ludzi, trwa też mały koncert. W dodatku na podwórku jest też kemping, co nie jest często spotykane w centrach miast. Hostel znajduje się w dzielnicy Użupio - jest to artystyczna część miasta, która co ciekawe posiada własną flagę, godło, a nawet konstytucję, rząd  i prezydenta. Sama konstytucja widnieje na ścianie przy jednej z ulic w kilku językach, zaś na jej treść można spojrzeć z przymrużeniem oka :).


Dziedziniec naszego hostelu
Dziedziniec naszego hostelu © gdynia94


Granica dzielnicy Użupio



Pomnik anioła



Wspomniana konstytucja w naszym języku
Wspomniana konstytucja w naszym języku © gdynia94


Odstawiamy rowery i po wykąpaniu się oraz wypraniu wszystkich ciuchów idziemy do pobliskiej knajpki na pizzę z piwem. W następnej kolejności czeka nas zwiedzanie Wilna. Resztę opiszą zdjęcia:

Kościół Św. Anny
Kościół Św. Anny © gdynia94


Pomnik Adama Mickiewicza
Pomnik Adama Mickiewicza © gdynia94


Wieża Giedymina na Górze Zamkowej
Wieża Giedymina na Górze Zamkowej © gdynia94


Widok na nowe centrum miasta
Widok na nowe centrum miasta © gdynia94


Wieża telewizyjna w Wilnie



To druga strona i stare miasto
To druga strona i stare miasto © gdynia94


Bliżej nieznana cerkiew w oddali
Bliżej nieznana cerkiew w oddali © gdynia94


Góra Zamkowa - stąd rozciągają się widoki z poprzednich zdjęć
Góra Zamkowa - stąd rozciągają się widoki z poprzednich zdjęć © gdynia94


Zamek Dolny
Zamek Dolny © gdynia94


Katedra Wileńska
Katedra Wileńska © gdynia94


Wieża przy katedrze
Wieża przy katedrze © gdynia94


Pałac Prezydencki
Pałac Prezydencki © gdynia94


Polska ambasada w Wilnie



Jeden z wileńskich deptaków w centrum
Jeden z wileńskich deptaków © gdynia94


Plac Ratuszowy
Plac Ratuszowy © gdynia94


...a na nim ratusz miasta
...a na nim ratusz miasta © gdynia94


Brama do klasztoru bazylianów
Brama do klasztoru bazylianów © gdynia94


Kościół św. Teresy
Kościół św. Teresy © gdynia94


Ostra Brama
Ostra Brama © gdynia94


Wychodząc ze starego miasta podchodzimy jeszcze na dworzec by zobaczyć rozkład pociągów jutrzejszego dnia. Wracając do hostelu zachodzimy na małe zakupy. Przy poznawaniu obcego kraju konieczne jest zasmakowanie lokalnego piwka, tak więc stoję przy półce i dokładnie zastanawiam się, którym rodzajem tego złotego trunku zaspokoję wieczorne pragnienie. Szybki krok o kasy a tam... stop! Zakaz sprzedaży alkoholu po 22. Skandal! Szybko doceniliśmy łatwość nocnego zaopatrywania się w alkohol w naszej ojczyźnie :D. Samo pragnienie zaś jest u mnie silniejsze od zakazów i nabywam ten sam napój za cztery razy większą kwotę w hostelu.



Dworzec w Wilnie
Dworzec w Wilnie © gdynia94



Makieta całego obiektu
Makieta całego obiektu © gdynia94


Dzień bardzo intensywny i równie udany - Wilno jak najbardziej godne polecenia. Zasypiamy w późnych godzinach ciesząc się wygodą spania w łóżkach. Jutro rano ruszamy dalej.



Dane wyjazdu:
150.41 km 4.00 km teren
07:11 h 20.94 km/h:
Maks. pr.:45.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dzień czwarty - witamy Litwę

Sobota, 22 sierpnia 2015 · dodano: 24.05.2016 | Komentarze 0

Zbieramy się dość wcześnie, z rana dziękujemy jeszcze starszej Pani za nocleg oraz wszelkie dogodności takie jak woda, prąd czy herbatka. Ruszyliśmy przed 8 i od rana dobrym tempem jechaliśmy w kierunku Olecka. Słońce chowa się gdzieś za chmurami lecz nie przeszkadza to w porannym pokonywaniu kilometrów. Pierwszy postój właśnie w Olecku - dalej lecimy do Suwałk wjeżdżając w międzyczasie na teren województwa Podlaskiego oraz mijając kilka remontowanych odcinków drogi.


W drodze do Olecka
W drodze do Olecka © gdynia94


Kilka zdjęć z Suwałk:


Kościół - Suwałki


Suwałki - centrum


Suwałki - centrum


Suwałki centrum - deptak


Plac Marii Konopnickiej
Plac Marii Konopnickiej © gdynia94


W Suwałkach zaliczamy jeszcze krótką wizytę w markecie budowlanym po czym jedziemy dalej pomału realizując nasz dzisiejszy cel - dotarcie na Litwę. Poruszamy się malowniczą trasą przebiegającą przez Wigierski Park Narodowy. Wzdłuż niej powstaje ładna ścieżka rowerowa, która znacząco ułatwi poruszanie się jednośladem w tym rejonie, ruch jest bowiem całkiem spory jak na drogę wojewódzką.


Wigierski Park Narodowy przejazdem
Wigierski Park Narodowy przejazdem © gdynia94


Ładna droga rowerowa powstająca na odcinku Suwałki-Sejny
Suwałki-Sejny © gdynia94


Wieczne remonty w trakcie dzisiejszego dnia
Wieczne remonty w trakcie dzisiejszego dnia © gdynia94


W Sejnach siadamy na dłuższą chwilę wiedząc już, że dzisiejszy cel osiągniemy i namiot rozstawimy już po stronie litewskiej. Do granicy już tylko 15 kilometrów.


Sejny - bazylika Nawiedzenia NMP
Sejny - bazylika Nawiedzenia NMP © gdynia94


Obiad w znanej, portugalskiej jadłodajni :D
Obiad w znanej, portugalskiej jadłodajni :D © gdynia94



Ostatnie kilometry do granicy
Ostatnie kilometry do granicy... © gdynia94


...jeszcze tylko podejrzanie spojrzenie ze strony lokalnego patrolu i możemy wjeżdżać na Litwę :)
nie obyło się również bez kontroli ze strony lokalnego patrolu :) © gdynia94


Jeszcze mały objazd w związku z remontem
Jeszcze mały objazd w związku z remontem © gdynia94


...ostatnie jeziorko po naszej stronie granicy
...ostatnie jeziorko po naszej stronie granicy © gdynia94


...i jesteśmy!
...i jesteśmy! © gdynia94

Po stronie litewskiej droga jest prosta i szeroka więc samochody zasuwają ile fabryka dała. Niestety Janka dopadają kolejne problemy techniczne. Po początkowych problemach z sakwami i bagażnikiem, teraz  luzują mu się szprychy.

Jedziemy jeszcze kilkanaście kilometrów i w miejscowości Świętojeziory postanawiamy znaleźć nocleg. Najpierw próbujemy w szkole, tam niestety żadnej żywej duszy. Kręcimy się wokół jakiegoś gospodarstwa i próbujemy dogadać się z przebywającą tam starszą kobietą - ona niestety nie wyraża chęci na dogadanie się z nami tak więc szukamy dalej. Objeżdżamy lokalne jezioro i w końcu na brzegu po drugiej jego stronie mamy przed sobą kawałek ustronnego miejsca. Niestety możliwości wykąpania się są raczej niewielkie - przydałyby się buty do pływania, w które na następne wypady koniecznie trzeba się zaopatrzyć. Jeśli chodzi o wieczorny prysznic to trzeba bawić się w krzakach z butelką wody wspomagając się mokrymi chusteczkami. Na całe szczęście już jutro planujemy pierwszy nocleg pod dachem (prawdopodobnie jakiś hostel w Wilnie). Po drugiej stronie jeziora trwa jeszcze jakaś huczna impreza, my zaś szybko kładziemy się spać. Plan na jutrzejszy dzień jest taki, by z rana szybko dostać się do Wilna a po południu na spokojnie zwiedzić całe stare miasto odstawiając rowery. Przy okazji zupełnie zapominamy, że wjeżdżając na Litwę zmieniliśmy strefę czasową co zabiera nam jedną godzinę snu.


Dzisiejsza miejscówka na nocleg
Dzisiejsza miejscówka na nocleg © gdynia94


Świętojeziory - brzeg





Dane wyjazdu:
175.29 km 0.00 km teren
08:28 h 20.70 km/h:
Maks. pr.:47.60 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Wstęp + dzień pierwszy wyprawy na Litwę

Środa, 19 sierpnia 2015 · dodano: 31.08.2015 | Komentarze 0

Pomysł krótkiej wyprawy na Litwę przez Mazury zrodził się po naszym pierwszym wypadzie z Kamilem do Berlina (majówka 2012-go roku). Były wstępne plany zrealizowania go podczas nadchodzących wtedy wakacji ale niestety nie udało się. Rok później mogliśmy pozwolić sobie na dalszą wyprawę, zaś w tym roku kiedy Kamilowi zdrowie nie pozwala jeszcze na żaden wyjazd, pomysł powrócił. Problemem był jedynie potencjalny współtowarzysz, a raczej jego brak. Na szczęście po jakimś czasie zgadałem się z kolegą ze szkoły podstawowej - Piotrkiem, on zaś zwerbował swojego kumpla - Janka, tym samym zamykając grono uczestników. Spotkaliśmy się na kilka dni przed startem ustalając przy piwku szczegóły. 19 sierpnia, środa - zaczynamy! :).


Umawiamy się na godzinę szóstą rano. Dzień wcześniej w późnych godzinach popołudniowych odbierałem rower z serwisu i niestety wyszło tak, że musiałem przy nim dłubać sam do 21. Ostatecznie spałem cztery godziny przez co miałem obawy co do mojej dyspozycji dnia pierwszego. No i najważniejsze - ruszałem bez żadnej formy. Prawie cały lipiec spędziłem poza domem bez roweru, tym samym przez całe wakacje na rowerze zrobiłem nie więcej jak połowę tego, co trzeba pokonać pierwszego dnia.

Na starcie rozdzielamy czteroosobowy namiot na trzy bagażniki i z wolna ruszamy przez Trójmiasto. Pierwsze 80 kilometrów niestety mało atrakcyjne z naszego punktu widzenia. Na dodatek po wjechaniu na krajówkę do Malborka zaczyna dokuczać wschodni wiatr. Do dawnej stolicy Krzyżaków docieramy jednak dość szybko i spędzamy tam nieco ponad godzinę. Przy okazji Janek kupuje sobie rogi do kierownicy - taka inwestycja na najbliższe 9 dni :). Bardzo przydatna zresztą.

Zamek w Malborku, widok od strony wejścia
Zamek w Malborku, widok od strony wejścia © gdynia94


Najbliższe 30 kilometrów do Dzierzgonia prowadzi ładną widokowo drogą. Jedzie się dość przyjemnie, jednak powoli zaczynam odczuwać te godziny, w których dzisiejszej nocy powinienem spać. Swoje zaczynają odczuwać też nogi, bo po stu kilometrach z bagażem i niezbyt przyjemnym wiatrem moc z czasem malała. W Dzierzgoniu jeszcze zatrzymujemy się na chwilę. W sklepie rozglądam się za jakąś mrożoną kawą, ale nie ma nic sensownego. Z niechęcią sięgam po energetyka, który zresztą i tak nic nie daje. Ruszamy dalej i po paru kilometrach Janek zauważa awarię przy jego bagażniku. Blaszki łączące bagażnik z rowerem przy kole zwyczajnie zaczynają się wyginać, dopuszczalne obciążenie bagażnika wynosi 25 kilogramów i z pewnością nie zostało przekroczone. Taki przypadek po pierwszych stu kilometrach z obciążeniem zwyczajnie nie miał prawa się wydarzyć. Zostawiamy to do naprawy na następny dzień i ciśniemy dalej.

Asfaltowa droga wśród lasów o niewielkim natężeniu ruchu, tak jechaliśmy prawie do samej Ostródy
Asfaltowa droga wśród lasów o niewielkim natężeniu ruchu, tak jechaliśmy prawie do samej Ostródy © gdynia94


W Zalewie zajeżdżamy do sklepu gdzie spotykamy bardzo miłą ekspedientkę. Opowiedziała nam o wszystkich okolicznych jeziorach i kąpieliskach, powiedziała jak zajechać nad przystań w Zalewie, na koniec dała namiary na jeden z kempingów w Ostródzie :). Odpoczywamy dłuższą chwilę nad wspomnianą przystanią a kiedy się zbieramy, w przednim kole w swoim rowerze zauważam kapcia. Ech... szkoda, że nie zauważyłem tego w trakcie przerwy.


Zalewo - przystań nad jeziorkiem
Zalewo - przystań nad jeziorkiem © gdynia94


Tempo znacznie siadło, ja odczuwałem coraz większe zmęczenie i ciężko mi było już nawet usiedzieć na kole nie mówiąc o jakichś zmianach na czele mini peletonu z mojej strony. Zajechaliśmy do Miłomłyna, stamtąd został ostatni, nieco ponad dziesięciokilometrowy odcinek do mety dzisiejszego dnia - Ostródy. Zdecydowanie najgorszy etap, gdyż prowadził przez remontowaną siódemkę. Zwężona jezdnia, ogromny ruch i samochody wyprzedzające nas na wariata, w końcu udało nam się uciec stamtąd i wjechać do Ostródy. Zajeżdżamy na wieczorne zakupy i podjeżdżamy do jednego ze znalezionych wcześniej kempingów. Płacimy 35zł za naszą trójkę z namiotem. Wziąłem prysznic w przeraźliwie zimnej wodzie, jak się później okazało by 'kupić' sobie ciepłą na 5 minut, trzeba było wrzucić piątaka do automatu.

Ostróda - widok z bramy naszego kempingu
Ostróda - widok z bramy naszego kempingu © gdynia94


Pierwszy nocleg - pole namiotowe, dostęp do wody i prądu. Wysoki standard :)
Pierwszy nocleg - pole namiotowe, dostęp do wody i prądu. Wysoki standard :) © gdynia94

To był ciężki dzień, jednak zasypiam ze świadomością, że następnego dnia będzie lżej. No i ciekawiej :).

Następny dzień


Route 3 248 959 - powered by www.bikemap.net


Dane wyjazdu:
150.82 km 10.00 km teren
07:53 h 19.13 km/h:
Maks. pr.:42.00 km/h
Temperatura:19.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Mierzeja Helska przed sezonem

Poniedziałek, 25 maja 2015 · dodano: 26.05.2015 | Komentarze 2

Wyjazd zaplanowałem wczoraj, natychmiast po przypadkowym sprawdzeniu lokalnej prognozy pogody. Niemal bezchmurne niebo, wysoka (jak na tegoroczną wiosnę) temperatura 19 stopni i znikomy wiatr - zazwyczaj próżno szukać dnia, w którym te trzy czynniki występują jednocześnie nad naszym morzem.

Ruszam punkt 5:30, spokojnym tempem kierując się na północ. Za Puckiem napotykam czwórkę sakwiarzy, z którymi wymieniam parę zdań. Jak się okazuje, pochodzą z Góry niedaleko Głogowa, jadą z Koszalina by pod koniec tygodnia dotrzeć do wschodniej części Mazur. Wszyscy są po sześćdziesiątce, a poprzedniego dnia pokonali 165km, tak więc można pozazdrościć formy :).

Poranna mgiełka za Gdynią
Poranna mgiełka za Gdynią © gdynia94

Puck widoczny z punktu widokowego nad zatoką
Puck widoczny z punktu widokowego nad zatoką © gdynia94

Niespiesznym tempem dostaję się na Mierzeję Helską, obawiając się nieco chmar muszek, które w poprzednich latach występowały w podobnym okresie czasu. Na szczęście moje obawy nie potwierdziły się, inaczej zapewne musiałbym się wycofać i zmienić dzisiejszy cel podróży. 

Droga rowerowa Puck-Hel, odcinek w okolicy Kuźnicy
Droga rowerowa Puck-Hel, odcinek w okolicy Kuźnicy © gdynia94



Gdynia po drugiej stronie zatoki
Gdynia po drugiej stronie zatoki © gdynia94


Pas leśny oddzielający plażę od szosy
Pas leśny oddzielający plażę od szosy © gdynia94


Morze Bałtyckie



Bunkier w okolicach Jastarni
Bunkier w okolicy Jastarni © gdynia94


Molo w Juracie
Molo w Juracie © gdynia94


Jastarnia widziana z mola
Jastarnia widziana z mola © gdynia94


Po wjeździe do Helu najpierw jadę coś wszamać, później objeżdżam cypel po niedawno oddanej do użytku kładce nad wydmami. Spędzam tu razem około godzinę.


Hel, ul. Wiejska. Nie wiem czy mogę nazwać tą ulicę deptakiem, w każdym razie skupia ona większość knajp w mieście
Hel, ul. Wiejska. Nie wiem czy można nazwać tą ulicę deptakiem, w każdym razie skupia ona większość knajp w mieście © gdynia94



Początek/koniec Polski, jak kto woli :)
Początek/koniec Polski, jak kto woli :) © gdynia94


Nowa kładka nad wydmami na cyplu helskim



Pozostałości militerne - hel


Nie spiesząc się zbytnio, wracam do Władysławowa. Cały czas pogoda jest przyjemna, choć nad zatoką można dostrzec nadciągające chmury. Po drodze robię jeszcze mały przystanek koło Kuźnicy.


Zatoka pucka
Zatoka Pucka © gdynia94


Nasza lokalna laguna :)
Nasza lokalna laguna :) © gdynia94


Zatoka pucka


We Władysławowie szybki skok do biedronki. Stamtąd jadę główną drogą do Redy, by nie wracać w stu procentach tą samą trasą. Niebo niestety zdążyło już się zachmurzyć i robi się nieco chłodniej. Ostatnie kilometry pokonuję bez większych wrażeń.


Route 3 050 663 - powered by www.bikemap.net


Dane wyjazdu:
169.70 km 0.00 km teren
08:07 h 20.91 km/h:
Maks. pr.:57.60 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Italia wita! - dzień 12

Niedziela, 16 czerwca 2013 · dodano: 18.06.2013 | Komentarze 1

Pobudkę mieliśmy tego dnia dosyć niestandardową, bo poprosiliśmy starego Słoweńca z krwi i kości o zwalenie nas ze śpiworów po godzinie 5. Wstajemy więc i pierwsze co robimy to zaliczenie toaletki. Dziadzio poczęstował nas jeszcze kawą, trochę pogadaliśmy, spojrzeliśmy jeszcze w mapkę, wyjęliśmy naładowane telefony i aparat z gniazdek i około godziny 7 byliśmy gotowi do jazdy. Pora wczesna, a przed nami ostry podjazd w stronę granicy z Italią, więc na pierwszych kilometrach towarzyszyła nam mgła, która pokryła kompletnie otoczenie. Mimo mgły i wczesnej godziny od początku jedziemy w samych koszulkach - oj ciepło będzie w południe :D Przed nami w końcu pojawiły się większe serpentyny. Co prawda nachylenie terenu nie było jakieś powalające, ale serpentyny to serpentyny. Cały ten etap pokonujemy jedynie na bananach i kawce, więc w pierwszej większej miejscowości zatrzymujemy się na porządne śniadanko. W Postojnej zamawiamy w barze po kebabie i można jechać przed siebie!












Kiedy tylko na trasie pojawiło się jakieś wzniesienie, autostrada biegnąca wzdłuż naszej trasy wyglądała właśnie tak. A to jedynie przedsmak tego, co zobaczymy w Alpach :)




Słoweńskie desery... :D

Od Postojnej zaczął się właściwy, dosyć wymagający podjazd w kierunku Italii. Temperatura zaczynała także iść mocno w górę, więc jazda bez koszulek była w tym momencie obowiązkiem. Kilkanaście kilometrów podjazdu, potem zjazd i do granicy z Włochami czekał nas bardziej wypłaszczony odcinek. Po drodze mijamy, wyprzedzamy bądź jesteśmy wyprzedani przez masę rowerzystów na szosówkach. Widać, że włoscy kolarze znad Adriatyku spragnieni większych podjazdów wybierają się do Słowenii. W pewnym momencie wyprzedza nas jakiś starszy pan na szosówce i ciśnie ostro przed siebie. Kiedy teren już całkowicie się wypłaszcza, postanawiamy go dorwać i wyprzedzić jeszcze przed granicą z Italią :D Mając go cały czas w zasięgu wzroku pędzimy przed siebie i jakieś pół kilometra przed granicą z całym osprzętem na bagażniku wyprzedzamy zdziwionego dziadka z ponad 35 km/h na liczniku - satysfakcja mała, bo to starszy koleś jednak, ale na ich ojczystym terenie wyprzedzamy szosówy hoho :D



Na granicy oczywiście zatrzymujemy się przy tablicy na fotkę. Obok stoi stoliczek z wędlinami domowej roboty. Słoweński handlarz dał nam posmakować swoich wyrobów no i trzeba przyznać, że były wyśmienite. Tuż przy wędlinach natomiast ustawił się kolega z owocami. Kupiliśmy więc morele i truskawki i po tym, jak Słoweńcy zrobili nam fotkę pod granicą, zjedliśmy ze smakiem kupione produkty. Nagła chęć na owoce została szybko zaspokojona, a do Triestu zostało nam zaledwie kilka kilometrów! Pierwsze, co rzuca się w oczy po wjeździe do Italii to ogromna liczba skuterów na drogach. Zastanawialiśmy się, czy Triest będzie typowym włoskim miastem z ciasnymi uliczkami i klimatycznymi autami i mimo naszych obaw związanych z bliskością do granic z innymi państwami, miasto okazało się w stu procentach włoskie. Już przed wyprawą wiedzieliśmy, że do Triestu będziemy podjeżdżać od strony, z której rozpościera się piękny widok na miasto oraz Adriatyk i nie myliliśmy się. Po poszukiwaniach odpowiedniego punktu na zrobienie zdjęć, strzelamy sesyjkę i jesteśmy już gotowi zjechać na dół do miasta.













Po krótkiej wizycie w Lidlu jedziemy nad Zatokę Wenecką a potem objeżdżamy całe miasto. Jak w każdym większym miejscu, nie wiemy co po kolei zwiedzać, więc zajeżdżamy pod stoisko z pocztówkami, kupujemy po jednej i spoglądając na kartki odhaczamy sobie miejsca, w których już byliśmy. Szybko okazuje się, że zobaczyliśmy już większość ciekawostek Triestu. Kolejnym celem jest więc plaża. Wiedzieliśmy mniej więcej w jakich miejscach na mapie znajdują się plaże, jednak nie spodziewaliśmy się, że wszystkie będą betonowe. W praktyce wyglądało to tak, że na betonowym bulwarze wzdłuż Adriatyku wylegiwały się tłumy ludzi. Decydujemy się jechać więc przed siebie i znaleźć plażę piaszczystą poza granicami miasta. Temperatura nas kompletnie rozwala - jest ze 35 stopni. Jedziemy wzdłuż brzegu aż wyjeżdżamy nad jakiś zameczek położony w parku nad samą zatoką. Trochę błądzimy po tym parku, po czym w końcu udaje nam się wydostać i cały czas widząc kamieniste plaże jedziemy do najbliższej większej miejscowości Manfalcone, gdzie na pewno znajdziemy jakieś porządniejsze plaże.








Licznik zwariował od bezpośredniego kontaktu ze słońcem :]



















Krajówką wzdłuż morza jedziemy kilkadziesiąt kilometrów, aż w końcu znajdujemy plażę. Co prawda nie jest to plaża piaszczysta, ale zawsze lepiej położyć się na karimacie na trawie niż na betonie. Na plażę przeznaczyliśmy sobie ponad godzinkę czasu. Wykąpaliśmy się w Adriatyku, najedliśmy do syta bułeczkami i około godziny 17:30 byliśmy gotowi opuścić nabrzeże. Do godziny 20 mieliśmy więc jeszcze sporo czasu, więc mocnym tempem ciśniemy prosto w kierunku Wenecji kierowani przez znaki, które wywołują u nas napady śmiechu. Droga oznaczona jest dobrze, ale tabliczki z kilometrami są zabawne :) Wjeżdżając na rondo widzimy znak "Wenecja 120km" aby po przejechaniu 10 kilometrów widzieć taki sam znak na innym z rond. W odwrotną stronę także to działało - z dystansu 100km po przejechaniu pięciu widzimy znak 85 :D Jednym słowem, nie było co zwracać uwagę na znaki, tylko cisnąć przed siebie w oparciu o własne obliczenia na liczniku.















Jedziemy tak monotonną, płaską drogą cały czas a kilometry na liczniku narastają dosyć szybko. Powoli trzeba było zacząć rozglądać się za noclegiem. Do Wenecji zostało nam około 80km, był to więc dobry punkt wyjścia na kolejny dzień, czyli dojazd do celu, zwiedzenie Wenecji i wieczorem wydostanie się poza miasto. Dwie próby znalezienia miejsca na trawce u Włochów spaliły na panewce, ale za trzecim razem podjechaliśmy w końcu pod rodzinkę, w której ktokolwiek rozmawiał po angielsku zamiast nawijać po włosku jak jakaś katarynka... Zawołali więc najmłodszego członka rodziny i byliśmy się w stanie dobrze dogadać po angielsku. Dostaliśmy po lampce winka i oryginalną włoską pizzę, więc gościna stała na bardzo wysokim poziomie :) Niestety po chwili chłopak wsiadł na skuter i odjechał zostawiając nas z Włochami nie za dobrze władającymi językami obcymi. Jakoś jednak łatwymi słowami i językiem ciała byliśmy w stanie się dogadać. Dostaliśmy jeszcze miski z wodą na umycie się, obejrzeliśmy kawałek meczu Włochy-Meksyk Pucharu Konfederacji i mogliśmy się położyć na fajnej mięciutkiej trawce w namiocie. Mega udany dzień - wykręcone dużo kilometrów, widoczki przepiękne i nocleg fantastyczny. A jutro Wenecja! :)


Niedaleko plaży widzimy takie cacko. Osprzęt roweru niezły (wprawne oko dostrzeże napęd klasy XT) a ilość bagażu wskazuje na raczej długą podróż. Niestety właściciela nie wyhaczyliśmy, ale sprzęt robi wrażenie.






.
.

.
.

Dane wyjazdu:
150.60 km 0.00 km teren
07:21 h 20.49 km/h:
Maks. pr.:69.05 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Upalna Słowenia - dzień 10

Piątek, 14 czerwca 2013 · dodano: 18.06.2013 | Komentarze 1

Po pierwszej nocy spędzonej na trawniku u ludzi, rano znowu spotykamy się z gościnnością Węgrów. Znowu wpuszczają nas do środka, gdzie korzystamy z toalety, robimy sobie śniadanko z tego co nam zostało, wyciągamy naładowane telefony i aparat z gniazdek i jesteśmy gotowi do jazdy. Do granicy ze Słowenią zostało nam zaledwie 15km, więc ciśniemy prosto do przejścia granicznego. Na granicy znowu widzimy pełno polskich TIRów. Olaf miał na sobie koszulkę z napisem "Polska", więc paru 'tirowców' macha do nas. Na granicy postanawiamy zmienić trasę i jechać na Maribor (drugie największe miasto w Słowenii). Początkowe plany nie zakładały zahaczenia o Maribor, więc aby tam dojechać musimy sporo pytać o drogę - nasze mapy nie obejmują tego terenu. Pierwszą miejscowością na trasie do Mariboru była Murska Sobota, gdzie robimy pierwsze dziś zakupy. Na trasie raczej nic ciekawego, poza terenem, który zaczynał się coraz bardziej fałdować. W Murskiej Sobocie mamy spore problemy ze znalezieniem odpowiedniej drogi. Sporo krążymy, a Słoweńcy nie potrafią nas dobrze pokierować, co zaczyna nas denerwować. W końcu jakiś ogarnięty gość wskazuje dobrą drogę i jedziemy już w kierunku Mariboru. Na horyzoncie widać już konkretne górki, co nas bardzo cieszy.









Na całej dzisiejszej trasie doskwierał upał, było naprawdę gorąco już drugi dzień z rzędu. Ale o to nam w sumie chodziło po tych ulewach, które męczyły nas przez pierwsze dni. Nie ma więc co narzekać, tylko trzeba się posmarować olejkiem na opalanie i cisnąć dalej. Jechaliśmy tak pod górę cały czas i w pewnym momencie złapał nas konkretny głód. Wjeżdżamy więc do pierwszej miejscowości i szukamy jakiejś knajpy. Niestety jak na złość same bary bez żarcia. Jedziemy więc kawałek dalej i w końcu udaje się znaleźć restaurację. Zamawiamy sobie wielką pizzę z beconem i zjadamy ją na dwóch. Znowu pełni energii jesteśmy gotowi kontynuować jazdę. Na Maribor czekał nas najostrzejszy na dzisiejszej trasie podjazd. Nie był on wybitnie długi, ale dość stromy. Warto było się jednak męczyć, bo na szczycie górki przed naszymi oczami ukazuje się piękny widoczek, który wynagradza cały wysiłek. Potem czekał nas zjazd w dół i jesteśmy w Mariborze. Miasto bardzo ładne, zadbane i przede wszystkim położone w pięknej okolicy. Widoki rozsianych po całej okolicy winorośli i wszechobecnych szczytów nasuwają nam skojarzenia z Indiami. Teren jest naprawdę piękny. Błądząc po centrum Mariboru słyszymy jeszcze z ust dwóch Polek "fajna koszulka" :D Przypominamy - Olaf miał koszulkę z napisem "Polska". Następnie, już wydostając się powoli z miasta, napotykamy dwa samochody zaparkowane w taki sposób, że cała ścieżka rowerowa była zablokowana. Z początku jesteśmy bardzo zdziwieni - to pierwszy raz od rozpoczęcia wyprawy kiedy w mieście europejskim widzimy, że auto blokuje ścieżkę rowerową. Zdziwienie jednak szybko mija, kiedy podjeżdżamy bliżej. Okazuje się bowiem, że to nasi rodacy! Chwilę z nimi rozmawiamy, są ciekawi naszej wyprawy, potem odjeżdżamy szukać wylotu z miasta.



















Ostatni etap dzisiejszego dnia to jazda pagórkowatym terenem z podjazdami o nachyleniach często na poziomie 18%. Na zjazdach udało się więc osiągnąć najwyższą prędkość dotychczas na wyprawie - 69 km/h (potem rekord udało się pobić dość konkretnie :)). Mijamy kolejne mniejsze miejscowości i przez Slowenską Bystricę przedostajemy się do Tepanje. W zasadzie od dwóch dni przyjęliśmy zasadę, że codziennie będziemy kręcić ile się da a wraz z wybiciem godziny 20 będziemy rozpoczynać szukanie noclegu i właśnie tak dzisiaj zrobiliśmy. Pytamy się paru Słoweńców o nocleg, jednak nie kumają o co chodzi i wysyłają nas do innych miasteczek na kemping lub do pensjonatów. My chcemy jednak kimnąć się na trawniku i sprawdzić, czy łatwiej będzie się nam dogadać ze Słoweńcami niż ze Słowakami :). Za którąś już z kolei próbą podbijamy do starszego małżeństwa, które jest bardzo przyjaźnie nastawione i uśmiechnięte, ale nie potrafią powiedzieć nic po angielsku. Z pomocą przychodzi jakiś chłopak trochę starszy od nas z gospodarstwa obok i jest naszym tłumaczem. Gdy po monologu tłumacza, z ust małżeństwa słyszymy słowa 'Ne problem!', wiemy, że jest dobrze :D. Wskazali nam miejsce do umycia się, dostaliśmy jeszcze coś do zjedzenia, a potem każdy wypił po kieliszku wódeczki. Było tak miło, że aż zrobiliśmy sobie wspólną fotkę. Z dogadaniem się oczywiście były problemy, ale szło nam to lepiej, niż jak ze Słowakami. Nocleg więc w stu procentach na plus i zasypiamy w dobrych humorach. Następnego dnia czeka nas zwiedzanie Lublany - stolicy Słowenii. Jesteśmy coraz bliżej Wenecji!




Nachylenia na podjazdach często były na poziomie 18%, jednak na takich stromiznach już nie chciało nam się zatrzymywać żeby zrobić fotkę, tutaj jeszcze można było :D








Focia z bardzo przyjaznymi Słoweńcami, którzy dali nam miejsce na rozbicie namiotu oraz ugościli ciastem i wódeczką :)
.
.

.
.

Dane wyjazdu:
160.20 km 10.00 km teren
07:50 h 20.45 km/h:
Maks. pr.:46.01 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Zwiedzanie Budapesztu - dzień 8

Środa, 12 czerwca 2013 · dodano: 18.06.2013 | Komentarze 3

Jak zaplanowaliśmy, tak zrobiliśmy. Pobudka około godziny 4:30 i z namiotu obserwujemy jeszcze wschód słońca. Jest bardzo zimno i wilgotno ale słońce powoli podnosi się coraz wyżej i zaczyna się robić przyjemnie. Szybko się pakujemy, zwijamy namiot, na śniadanie zjadamy bułki i jesteśmy gotowi do wyjazdu z miasteczka Vac. Niestety przez noc Olafowi zupełnie uszło powietrze z przedniego koła. Napompowaliśmy dętkę i jedziemy dalej obserwując ją od czasu do czasu. Jak wspominaliśmy we wpisie z dnia poprzedniego, już bez pieprzenia się z omijaniem zalanych dróg i krążeniem dookoła bez sensu, ciśniemy prosto na ekspresówkę. Po wjeździe na nią okazuje się jednak, że wygląda ona jak zwykła krajówka, z tym że każde skrzyżowanie jest bezkolizyjne. Na nasze nieszczęście nie ma asfaltowego pobocza. Chwilę jechaliśmy asfaltem, ale w końcu jeden kierowca porządnie nas wytrąbił. W sumie nie ma powodu dla którego nie miałby trąbić, bo rower ma kategoryczny zakaz jazdy po drodze szybkiego ruchu. Szkoda tylko, że nie znał sytuacji, w której jesteśmy. Kiedy dochodziło do sytuacji, gdy mogliśmy zablokować ruch, decydujemy się zjechać więc na to 'pobocze' i jechać tak kilkanaście kilometrów. W między czasie zatrzymujemy się na stacji i zmieniamy dętkę, która traci jednak powietrze.




Takim poboczem niestety byliśmy zmuszeni jechać dobre kilkanaście kilometrów.







Spoglądając na mapy postanawiamy, że z autostrady zjedziemy na miejscowość Dunakeszi, skąd do Budapesztu dzielić nas będzie już tylko kilka kilometrów. W Dunakeszi jednak znowu spotykamy się z blokadą na drodze z powodu powodzi i musimy kombinować. Tym razem jednak natrafiliśmy na zorientowanego w sytuacji policjanta, który dokładnie wytłumaczył nam jak jechać. Dodatkowo skorzystaliśmy jeszcze z internetowych map po podłączeniu się do sieci McDonalda, którego mijaliśmy po drodze. Wiemy już jak jechać, pozostaje cisnąć prosto do centrum Budapesztu. Przedmieścia zrobiły na nas raczej negatywne wrażenie. Zniszczone chodniki, ścieżka rowerowa w takim sobie stanie i ogólnie nieciekawe rejony. Należy jednak pochwalić za oznaczenia na ścieżce rowerowej, która rozpoczęła się na samym początku miasta i doprowadziła nas aż do ścisłego centrum. Do śródmieścia wjeżdżamy od strony Placu Bohaterów. Nie wiedząc zupełnie na co warto zwrócić uwagę będąc w tym mieście, kierujemy się do informacji, gdzie elegancko po angielsku dogadujemy się i przy okazji pytamy o najbliższy serwis rowerowy, bo w przednim kole Olafa zaczęła stukać piasta. A stukania piasty nauczyliśmy się nie lekceważyć po paru awariach, które uniemożliwiały nam dalszą jazdę na mniejszych wycieczkach. Objeżdżamy więc parę ciekawych miejsc w centrum i udajemy się do serwisu rowerowego, który okazuje się być warsztatem jednoosobowym. Myśleliśmy raczej o jakimś salonie rowerowym, gdzie można by kupić nowe przednie koło, ale koleś rozebrał piastę, wymienił kilka części i porządnie ją nasmarował, co okazało się wystarczającym do przejechania całej wyprawy i pewnie będzie służyć jeszcze długo.

























Kiedy rower był już naprawiony, można było dalej objeżdżać Budapeszt. Zostało nam już tylko podjechać pod Dunaj. Woda rzeczywiście na bardzo wysokim poziomie, ulica nad samym Dunajem kompletnie zalana, a na stojące przy brzegu statki trzeba było zorganizować przejście alternatywne. Warto zaznaczyć, że kiedy przyjechaliśmy do Budapesztu, woda opadała już przez kilka dni po przejściu największej fali. W trakcie kulminacji musiało tam być naprawdę niebezpiecznie. Wyjeżdżając z Budapesztu zahaczamy jeszcze o sklep i szukamy wylotu w kierunku największego w Europie Środkowej jeziora Balaton. Niestety mamy do czynienia ze słabym, niejednoznacznym oznakowaniem dróg, ale jakoś udaje się wyjechać z Budapesztu. Kolejnym celem na trasie jest miejscowość... Szekesfehervar :D. Dojeżdżamy tam w niezłym tempie, a więc pozwalamy sobie na wizytę w McDonaldzie, gdzie najadamy się do syta i odświeżamy. Do naszego stolika dosiada się trzech bardzo miłych Węgrów, którzy opowiadają nam o Balatonie, kempingach nad jeziorem oraz zostawiają numer kontaktowy w razie ewentualnych problemów na trasie. Jest już dość późno, a słońce nawala jak w samo południe. W sumie jest to pierwszy tak słoneczny i ciepły dzień od momentu rozpoczęcia wyprawy. Wiatr w plecy = szybkie tempo, a więc do miejscowości Siófok położonej tuż na jeziorem Balaton dojeżdżamy jeszcze przed zachodem słońca. Na miejscu zastajemy jednak zamknięty kemping. Ratuje nas tabliczka z telefonem właściciela, który, po krótkiej rozmowie po niemiecku, kieruje nas na kemping kilometr dalej, który jest na pewno czynny.


Na ulicach Budapesztu można dostrzec wiele ikarusów. Nie dziwne to, bo ikarusy są produkcji właśnie węgierskiej. Warto też dodać, że takie cacka (również jako trolejbusy) jeszcze w tym tysiącleciu woziły się po gdyńskich ulicach.


















Motorówka policyjna patrolująca wysokie wody Dunaju.



Na kempingu znowu trzeba było dogadywać się po niemiecku. Z dnia na dzień przychodziło nam to z coraz większą łatwością, a to był dopiero początek naszego szprechania na wyprawie :D W sumie za kemping wyszło niedrogo, bo 1500 forintów od łebka, co można przeliczyć na około 23 zł. Trawa na rozbicie namiotu była w porządku, dostęp do neta też ok, ale to, co słyszeliśmy wcześniej o Balatonie, niestety się sprawdziło. Niewyobrażalne ilości muszek, komarów i innych badziewi latały nam nad głowami i cięły jeden za drugim. Nawet wizyta w toalecie oznaczała walkę z komarami, na które jednak bardzo skuteczna okazywała się woda. Nigdy nie widzieliśmy tak ogromnych ilości komarów w jednym miejscu :D Po odsłonięciu zasłonki, pod prysznicem siedziały dziesiątki owadów. Jakoś przeżyliśmy jednak ten wieczór i pryskając się co chwilę środkiem na komary, wzięliśmy prysznic, wypiliśmy jeszcze po piwku i mogliśmy pójść spać. Mimo noclegu nad samym Balatonem, nie mieliśmy jednak jeszcze kontaktu z jeziorem. Jutro szykuje się jazda wzdłuż największego w środkowej Europie jeziora - fajne fotki gwarantowane! :)


Dzień jak co dzień nad Balatonem. Jak ktoś się lubi drapać, to zapraszamy!
.
.

.
.

Dane wyjazdu:
161.20 km 0.00 km teren
07:30 h 21.49 km/h:
Maks. pr.:47.41 km/h
Temperatura:28.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Znów gorąco i burzowo - z Torunia do Piły

Sobota, 18 maja 2013 · dodano: 26.05.2013 | Komentarze 4

Ruszyliśmy dość późno i przebijając się przez miasto musieliśmy koniecznie zajechać po olejek do opalania, żeby się nie zjarać na wiór. Odwiedzamy Motoarenę po czym opuszczamy Toruń kierując się na Bydgoszcz. W Bydgoszczy najpierw meldujemy się pod pod stadionem, na który niestety nie udaje nam się wejść (trwały przygotowania do meczu tamtejszego Zawiszy). Musieliśmy jeszcze zobaczyć część centrum miasta, której podczas ostatniej wizyty nie odwiedziliśmy. Poprzez ostatnią wizytę rozumiemy nasz rekordowy wypad 500km :) Posiedzieliśmy trochę na rynku po czym zaczęliśmy się oglądać za wylotówką w kierunku Szczecina. Pobyt w Toruniu i Bydgoszczy zabrał nam kupę czasu i zrezygnowaliśmy z trasy przez Szubin i Chodzież (wymyślony przez nas objazd mniej ruchliwymi drogami), pojechaliśmy
krajową 10 prosto na Piłę by spokojnie wieczorem dotrzeć na miejsce. Ruch z racji soboty był dosyć niewielki.


Wyjeżdżając z Torunia zahaczamy jeszcze o motoarenę


Most fordoński


Wisła widziana z mostu fordońskiego


Sylwetki piłkarzy I ligi przed stadionem Zawiszy Bydgoszcz




Muzeum wojska w Bydgoszczy




Śródmieście Bydgoszczy nad rzeką Brdą


Rynek bydgoski


Opera Nova w Bydgoszczy

Na wyjeździe z miasta pojawiła się ciemna chmura, kontynuowaliśmy jazdę póki nie padało. W międzyczasie podłączył się do nas jakiś rowerzysta na kolarzówie i objął prowadzenie w peletonie ciągnąc nas za sobą mocnym tempem. Niestety po chwili musieliśmy się odłączyć zjeżdżając na przystanek w jakiejś wiosce. Zaczęło lać i w przeciwieństwie do ledwo poznanego kolegi na szosówce, postanawiamy to przeczekać. Padało dość konkretnie ale tylko z daleka słychać było burzę.


Do Piły zostało jeszcze trochę, a zbiera się na burzę...


... no i lunęło :D

Następne godziny upływają pod znakiem nudnego pokonywania kilometrów
dodatkowo w mniej przyjaznej aurze (po ulewie temperatura zmniejszyła się prawie o 10 stopni, chociaż po wcześniejszych upałach były tego dobre strony). Po drodze mijamy tylko 2 miasta: Nakło nad Notecią (gdzie pod tamtejszym lidlem robimy przerwę, potem odwiedzamy jeszcze rynek) i Wyrzysk (tutaj największą atrakcją jest chyba nowa obwodnica S10 -w sumie szkoda, że zamiast nią musieliśmy jechać przez miasto). Po dalszym łykaniu kilometrów w końcu dojeżdżamy do Piły. Przejeżdżamy przez całe miasto nie zatrzymując się już na żadne zdjęcia,
musimy dotrzeć do pobliskiego Dolaszewa, gdzie mieszka rodzina Kamila. Pojawiamy się tam dość wcześnie, biorąc pod uwagę, że nie mamy już w planach żadnego wyjścia na dziś. Pomimo, że siedzieliśmy jeszcze długo to spać poszliśmy
wyjątkowo szybko w porównaniu do innych dni w trakcie wyprawy. W końcu ze świadomością, że możemy porządnie się wyspać.


Rynek w Nakle nad Notecią


Cel na przedostatni dzień osiągnięty - jesteśmy w Pile


Kategoria od 150 do 199 km