Odessa 2016, strona 1 | gdynia94.bikestats.pl Jednośladami przez Polskę




Info

avatar Mamy przejechane 25310.84 kilometrów w tym 846.55 w terenie.


Na imię nam Kamil i Olaf. Postanowiliśmy założyć jeden blog, który będziemy prowadzić razem. Mamy 22 lata, jesteśmy studentami, mieszkamy w Gdyni, a jazdę na rowerze traktujemy jako hobby.
Preferujemy długie wycieczki i jazdę asfaltem, choć czasem wybierzemy się również w teren. Nasz aktualny rekord dystansu jednej wycieczki to 500km (w tym około 380km w ciągu doby). Dodatkowo zainteresowaliśmy się kilkudniowymi wyprawami z sakwami. Pierwszą taką podróż zrealizowaliśmy podczas majówki 2012 (celem był Berlin), następnie dojechaliśmy w 2013 roku do Wenecji, a w 2016 do Odessy :)
Zapraszamy do śledzenia naszych wpisów!
Więcej o nas.

button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl baton rowerowy bikestats.pl



Kategorie wycieczek



Rekordy dystansu



1. Bydgoszcz, Toruń (3-4.9.11)
500km
2. Poznań (23.8.11)
351km
3. Grudziądz (13.6.11)
340km
4. Elbląg, granica PL-RU (4.6.11)
321km
5. Chojnice (5.7.11)
312km
6. Słupsk, Ustka (21.5.11)
304km
7. Olsztyn, Lubawa (27.6.11)
280km
8. Kwidzyn (22.4.12)
260km
9. Piła (->Berlin) (29.4.12)
238km
10. Bytów (5.5.11)
227km

Kontakt


FACEBOOK

lub na adres e-mail: gdynia94@o2.pl

Licznik odwiedzin


Od 22 marca 2011 nasz blog odwiedziło Na bloga liczniki osób :)

rozmiary oponOdsłony dzienne na stronę
Wpisy archiwalne w kategorii

Odessa 2016

Dystans całkowity:2082.56 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:108:45
Średnia prędkość:19.15 km/h
Maksymalna prędkość:66.27 km/h
Liczba aktywności:18
Średnio na aktywność:115.70 km i 6h 02m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

WYPRAWA DO ODESSY 2016

Piątek, 9 września 2016 · dodano: 09.09.2016 | Komentarze 0

Jest 22. listopada 2016 i właśnie zakończyliśmy relację z wyprawy do Odessy! Zajęło nam to 2,5 miesiąca ale wierzymy, że fajnie się czyta te wpisy i nasz czas nie poszedł na marne. Dziękujemy wszystkim, którzy śledzili postępy na trasie na naszym wyprawowym Facebook'u (www.facebook.com/gdyniawenecja) oraz kibicowali w komentarzach, czy prywatnych wiadomościach. Przejechaliśmy ponad 2000km - Polskę z północy na południe, Ukrainę, Rumunię i Mołdawię. Zobaczyliśmy wiele ciekawych miejsc, poznaliśmy wielu ciekawych ludzi i doświadczyliśmy każdego z odwiedzonych krajów na inny sposób. A wszystko to dzięki jednośladom - bez wątpienia najlepszemu środkowi transportu na świecie ;) Miłej lektury!

Dzień 1
Dzień 2
Dzień 3
Dzień 4
Dzień 5
Dzień 6
Dzień 7
Dzień 8
Dzień 9
Dzień 10
Dzień 11
Dzień 12
Dzień 13
Dzień 14
Dzień 15
Dzień 16
Dzień 17
Dzień 18
Dzień 19 + powrót


Opijanie wyprawy w rodzinnym gronie :)


Takie statuetki dostaliśmy obaj od taty Kamila. Autentyczny, polakierowany asfalt, zębatka rowerowa oraz wygrawerowana tabliczka. Majstersztyk! :)



Kategoria Odessa 2016


Dane wyjazdu:
64.78 km 0.00 km teren
03:19 h 19.53 km/h:
Maks. pr.:42.64 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dzień 19 + powrót do Gdyni

Sobota, 3 września 2016 · dodano: 21.11.2016 | Komentarze 0

Po porannych zakupach robimy sobie wielką wyżerkę. To nasza ostatnia okazja żeby skorzystać z hostelowej kuchni, więc dodatkowo przygotowujemy trochę jedzenia na podróż powrotną. Korzystamy też z prysznica, bo dnia jutrzejszego będziemy się myć prawdopodobnie w pociągowej toalecie. W hostelu mamy możliwość pozostawienia bagażu do momentu wyjścia na dworzec. Zostawiamy więc wszystkie sakwy, bierzemy rowery i jedziemy na plażę mając w planie spędzić tam kilka godzin do odjazdu pociągu. Jazda bez obciążenia sprawiła nam małe problemy z utrzymaniem równowagi – bez sakw jechało się nieswojo i rowery co chwilę latały nam na boki :) 

Wzdłuż strefy plażowej biegnie bardzo fajna ścieżka rowerowa. W zasadzie chyba pierwsza, jaką widzieliśmy w Odessie. Dojechaliśmy nią do samej Arkadii, czyli najbardziej imprezowej dzielnicy Odessy. Przy plaży mijamy kolejne kluby i restauracje, a z drugiej strony pojawiają się wielkie hotele. Z racji soboty ludzi nad morzem jest więcej niż wczoraj. Piwko na plaży kosztuje mniej niż u nas w sklepie, więc nie żałujemy go sobie w ostatnich godzinach wypoczynku. Z hostelu do dworca mamy rzut beretem, jednak chcieliśmy jeszcze porobić kilka pamiątkowych zdjęć w centrum Odessy. Po powrocie z plaży zarzucamy więc sakwy, żegnamy się z panią z recepcji i uderzamy na stare miasto. Wiąże się to z jazdą w przeciwnym kierunku od dworca, ale mamy jeszcze troszkę czasu.




Ścieżka rowerowa nad plażą w Odessie przypominała nam do złudzenia tą w Gdańsku Brzeźnie


























Nasze koleżanki z plaży, które udzieliły nam kilka cennych wskazówek :D




Raz jeszcze - popularne w Odessie schody Potiomkinowskie



Na samym dworcu nie ma szans na uzyskanie jakiejkolwiek informacji po angielsku. Przy okienku dostajemy kupione wcześniej bilety, ale dalej nie wiemy co nas czeka z przewozem rowerów. Zbliża się godzina 18:00, ruszamy na peron. Tam jednak pani konduktorka nie pozwala nam wejść. W trakcie demontażu naszych maszyn nie umie konkretnie powiedzieć, kiedy możemy wejść do środka. W międzyczasie podchodzi do nas gość dobrze mówiący po polsku i w przeciwieństwie do konduktorki, udziela nam kilku informacji. Po kilkukrotnym zapytaniu o wejście do pociągu z rowerami w takiej postaci, do jakiej zdążyliśmy je na szybko rozkręcić, zgadza się. Schody jednak zaczęły się, gdy cały swój bagaż wprowadziliśmy blisko swoich miejsc. Na dolnych siedzeniach siedzieli już pasażerowie: facet z dzieckiem oraz kobieta. Przewóz tych rowerów wydawał się niemożliwy. Zaczęliśmy kombinować z zarzuceniem rowerów na miejsca bagażowe na górze. W tym momencie pomagać zaczynają nam ludzie z innych miejsc. Kobieta wcześniej gdzieś poszła, facet zaś dalej siedział na swoim miejscu nie ułatwiając nam całej operacji. Widać było, że nie za bardzo podoba mu się nasza obecność z tak dużym bagażem. Podczas gdy z innym pasażerem przekładamy z góry materace i zaczynamy wkładać tam rowery, gość na dole z miną srającego kota obserwuje rozwój sytuacji. Ostatecznie rowery udało się umieścić tak, że nie przeszkadzały nikomu w dalszej podróży. Podziękowaliśmy innym za pomoc i przeprosiliśmy naszego sąsiada z dołu za kłopot, bo na jego syna w pewnym momencie spadł jeden materac :D. Z drugiej strony gdyby facet na chwilę wziął syna i wstał, to wszystko poszłoby znacznie sprawniej. Razem ze swoimi sakwami rozłożyliśmy się na swoich miejscach do spania. Mieliśmy swoje materace, prześcieradła, kołdry i poduszki - 12 godzin podróży do Lwowa zapowiadało się (o dziwo) całkiem komfortowo.








Oj ciężka to była operacja wrzucenia naszych rowerów na półki bagażowe...

Byliśmy na tyle zmęczeni całym tym przedsięwzięciem z rozkręcaniem i wrzucaniem rowerów na górę, że w zasadzie całą podróż w pociągu przespaliśmy. Obudziliśmy się chwilę przed godziną siódmą, kiedy maszyna stała już na stacji we Lwowie, a pasażerowie czekali w kolejce do wyjścia. Zeskakujemy szybko na dół, pakujemy sakwy i ściągamy po kolei części naszych rowerów. Konduktorzy pomagają nam z ewakuacją i po chwili stoimy już na peronie we Lwowie. Na dworcu, gdy głośno rozmawiamy o sposobie dostania się pod granicę z Polską, podsłuchuje nas pewna Ukrainka i udziela bardzo pomocnych informacji. Okazuje się, że kilkaset metrów dalej jest zlokalizowany dworzec podmiejski, który obsługuje lokalne połączenia i stamtąd można się dostać właśnie pod granicę - do wsi Mościska. Na dworcu podmiejskim spotykamy dwóch sakwiarzy z Polski, którzy po objeździe Ukrainy również wracają do ojczyzny, tym samym pociągiem co my. Po krótkiej rozmowie i wymianie wrażeń z naszych wojaży udajemy się już bez naszych znajomych do centrum Lwowa. Nie ma jeszcze nawet godziny ósmej, do tego niedziela, także miasto jest raczej martwe. Odbywa się sprzątanie starówki po nocnym imprezowaniu. Objeżdżamy szybko centrum Lwowa i zahaczamy jeszcze o sklep w celu kupienia pamiątek z Ukrainy w postaci wódeczki paprykowo miodowej, o której wspominaliśmy w poprzednim odcinku. Gdy wracamy na dworzec, nasz pociąg jest już podstawiony. W środku ludzie porozsiadali się tak, że ciężko jest nam znaleźć miejsce na rowery. Stoimy więc w przejściu, a gdy tylko zwalnia się miejsce, siadamy z rowerami przy boku. 















Po wysiadce w Mościskach mamy już tylko 2km do granicy i 16km do Przemyśla. Tworzymy więc z naszymi kolegami sakwiarzami mini peleton i razem dobijamy do granicy. Kolejka na przejściu granicznym jest ogromna. Na szczęście okazuje się, że zdecydowana większość to Ukraińcy. Obywateli Unii Europejskiej obowiązuje osobne okienko, do którego stoi dużo mniejsza kolejka. Mimo wszystko, straciliśmy tam ponad godzinę... Tym samym nasze plany o załapaniu się na pociąg z Przemyśla do Krakowa wzięły w łeb. Wszystkie przejścia graniczne na całej naszej wyprawie, których przekroczenie miało być bardzo problematyczne, okazały się być bezproblemowe, natomiast to jedno jedyne w Medyce, na granicy z Polską zabrało nam najwięcej czasu. Dodatkowym paradoksem tej sytuacji był fakt, że właśnie przejście w Medyce było jedynym, na którym oficjalnie dopuszczony jest ruch osób (do której to grupy kwalifikują się rowery). Polscy celnicy kazali nam otwierać sakwy i oglądali ich zawartość. Kontrola ta była jednak bardzo drobiazgowa. Gdybyśmy chcieli, to przemycilibyśmy wszystko. Celnicy tak naprawdę nic nie sprawdzili, a zabrali nam cenny czas potrzebny na rozpakowywanie sakw i ponowne wrzucanie wszystkiego do środka. Mamy świadomość tego, że jest to odgórnie narzucone, ale mimo wszystko trochę nas to zdenerwowało. 









W Przemyślu kierujemy się prosto na dworzec, gdzie przez kilkanaście minut próbujemy kupić bilety do Warszawy. Babka przy kasie odmawia sprzedaży, bo nie jest pewna, czy w pociągu będzie miejsce na rowery. Na stronie internetowej PKP widnieje jednak nielimitowany przewóz rowerów na to połączenie. Nie zamierzamy się jednak kłócić, rezygnujemy z kupna biletów i postanawiamy dogadać się z konduktorem. Ten sprzedaje nam bilety bez żadnych problemów. Typowego przedziału dla rowerów co prawda w tym składzie nie było, natomiast spięliśmy nasze jednoślady przy wyjściu z wagonu i nie przeszkadzało to jakoś szczególnie pasażerom. Przez pierwsze kilka godzin w pociągu było tak luźno, że udało nam się wziąć szybki prysznic przy zlewie w czystej jeszcze toalecie. Do Warszawy dojeżdżamy około godziny 23. Na dworcu kupujemy bilety do Gdyni i mamy kilka godzin wolnego czasu. Umawiamy się więc z kumplem Olafa, który oprowadza nas po Warszawie. Spijamy po piwku nad Wisłą, następnie Kuba odprowadza nas pod dworzec Warszawa Wschodnia, skąd startuje pociąg do Gdyni.






















Akurat tej nocy stadion narodowy nie był podświetlony... a szkoda, bo fajne zdjęcie by wyszło. Swoją drogą ciekawa sprawa - sponsor, firma energetyczna oszczędza na prądzie ;)



Rowery powiesiliśmy na przeznaczonych do tego hakach w przedziale rowerowym. Ściana oddzielająca ten przedział od pierwszego z miejscami siedzącymi jest co prawda szklana i pozwala właścicielom rowerów obserwować ich pociechy podczas podróży, jednak my tradycyjnie już, jak za starych dobrych czasów rozkładamy karimaty i śpiwory na ziemi pod rowerami i szybko zasypiamy. Budzimy się dopiero w Gdańsku. Rano, na dworcu w Gdyni wita nas komitet powitalny w postaci naszych mam. Tym samym dobiega końca kolejna wspólna wielka przygoda. Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego czego udało nam się doświadczyć podczas tych 19 dni. To już trzecia nasza wyprawa rowerowa zakończona sukcesem. Z chwilą napisania tego, ostatniego już wpisu, zaczynamy planowanie trasy na kolejny rok. Dziękujemy wszystkim, którzy czytali relację z wyprawy oraz kibicowali nam w sierpniu na facebook'u! 






KONIEC!


.
Kategoria Odessa 2016


Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dzień 18 - Plażing, smażing, parawaning

Piątek, 2 września 2016 · dodano: 15.11.2016 | Komentarze 0

Po obfitym śniadaniu pytamy recepcjonistkę Anię o tramwaj w kierunku plaży i bilety całodobowe. Dokładnie wyjaśniła z pomocą mapki jak dostać się nad morze. Jednocześnie powiedziała, że biletu całodobowego raczej nie dostaniemy, lecz pojedyncze przejazdy są całkiem tanie. Bilet jednorazowy kosztuje 2 hrywny czyli około... 30 groszy :). Sam tramwaj był strasznie przepełniony, a na dodatek konduktorka sprzedająca bilety swoją masą biła na głowę wszystkich innych pasażerów. Musicie sobie wyobrazić jak wyglądało jej przejście z przodu autobusu na jego tył :D. Wchodzimy jeszcze do sklepu po mały prowiancik, po czym śmiało możemy kierować się na plażę.






Polskie akcenty w ukraińskim sklepie

Na miejscu jest całkiem spokojnie, bowiem zasadniczy sezon minął wraz z końcem sierpnia. Rozkładamy ręczniki i odpalamy piwka wtapiając się w grupę wszystkich plażowiczów. W wodzie wcale nie było jakoś szczególnie ciepło, a na dodatek powiewał lekki wiatr – trochę jak nad Bałtykiem. Szamiemy jeszcze kurczaka z grilla, po czym wracamy do hostelu. W telewizji natknęliśmy się na transmisję z jakichś uroczystości. Okazuje się, że akcja ma miejsce na odeskich schodach. Widząc całą tę imprezę szybko zbieramy się do wieczornego wyjścia. Pytamy jeszcze Anię o szczegóły, na co odpowiada, że obchodzone są 222-gie urodziny Odessy - to wyjaśnia scenę, którą widzieliśmy dzień wcześniej na schodach. Na mieście są niesamowite tłumy. Najpierw kierujemy się do knajpki na piwo i pizzę, bo mięsem z grilla nie najedliśmy się do końca. Po napełnieniu żołądków idziemy jeszcze do sklepu po butelkę Nemiroffa (charakterystycznej ukraińskiej wódki o smaku papryki i miodu). W środku są takie tłumy, że kilku ochroniarzy blokuje wejście i przepuszcza ludzi w niewielkich grupach.

Gdy już mamy wszystko i jesteśmy coraz bliżej sceny, miejsce ma najmniej przyjemna sytuacja na całej wyprawie. Po dosłownie chwili nieuwagi ktoś kradnie Kamilowi Iphone'a z kieszeni. Rozpaczliwie próbujemy szukać go na ziemi, bo wiemy, że zginął w ciągu kilkunastu sekund. Niestety nic z tego. Wiemy już na 100%, że padł łupem kieszonkowca, co w sumie nie jest niczym dziwnym mając na uwadze ten ogromny tłum. Z zepsutymi humorami musimy przedwcześnie kończyć imprezę. Wracamy do hostelu by zablokować możliwość używania telefonu. Udaje się to z pomocą pana pracującego nocą na recepcji, który użyczył nam swój komputer. Po tym wszystkim nie pozostało nam nic innego jak otworzyć kupionego wcześniej Nemiroffa. Proponujemy jeszcze kieliszka wspomnianemu panu z hostelu, ten jednak grzecznie odmówił. Pisał na komputerze coś ważnego i nie chciał mieszać tego z alkoholem. W ten sposób na koniec tego dnia sami musieliśmy opróżnić flaszkę, niejednokrotnie wznosząc toast za ucięcie złodziejowi łapy.








Na plaży mnóstwo było sprzedawców suszonych ryb oraz kalmarów






Klasyczne w całej Ukrainie kibelki, czyli dziura w ziemi. Nawet płatne, zadbane toalety na dworach w dużych miastach tak wyglądają
















Zrobienie tego zdjęcia wymagało od Kamila utraty czujności na dosłownie kilka sekund i tym samym oznaczało pustą kieszeń


.
Kategoria Odessa 2016


Dane wyjazdu:
92.18 km 0.00 km teren
04:57 h 18.62 km/h:
Maks. pr.:43.33 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dzień 17 - Cel osiągnięty! Dojazd + zwiedzanie Odessy

Czwartek, 1 września 2016 · dodano: 15.11.2016 | Komentarze 0

Pobudkę zaplanowaliśmy na godzinę 6, aby szybko ruszyć w drogę i w Odessie zameldować się już w południe. Ostatecznie jednak ciężko było wstać na pierwszy budzik, jak zwykle wciskamy drzemkę i mamy zamiar pospać jeszcze przynajmniej z pół godzinki. Na szczęście pracownik stacji paliw pukając w namiot daje nam do zrozumienia, żebyśmy ruszyli dupska. Jego szef przyjeżdża go zmienić około godziny 7 i dlatego wolałby, żeby o tej godzinie namiot już nie stał na trawniku. Tym samym było to najbardziej dynamiczne zwijanie się na całej wyprawie. Gdy przyjechał szef, staliśmy już spakowani i rozpoczynaliśmy śniadanie. Poczęstowaliśmy ich jeszcze krówkami, podziękowaliśmy i o godzinie 7:20 wykonaliśmy pierwsze ruchy korbą. 

Po przejechaniu około 30km, przed granicą z Ukrainą zaliczamy jeszcze postój w sklepie, w którym wydajemy wszystkie pozostałe leje mołdawskie. Na przejściu granicznym pierwszy raz podczas wyprawy spotkaliśmy się z sytuacją, kiedy zaglądali nam do sakw. Co prawda celnik tylko rzucił okiem do przedniej torby oraz pomacał jedną z tylnych sakw, po czym z uśmiechem na twarzy zapytał się nas czy nie wieziemy przypadkiem narkotyków, ale do tej pory przepuszczano nas bez mrugnięcia okiem. 


Tyły stacji benzynowej - miejsce naszego noclegu tej nocy





Silny wiatr w twarz tego dnia dawał nam ostro popalić, a czekało nas jeszcze około 50km żmudnej jazdy po płaskim terenie. Do tego droga była fatalna - słaby stan nawierzchni, ogromne koleiny i mnóstwo pędzących TIRów, które spychały nas na pobocze. Mimo wszystko tempo było nie najgorsze, bo przed oczami widzieliśmy już cel naszej wyprawy :). Jechaliśmy cały czas wzdłuż wijącego się Dniestru. Ulice wszystkich mijanych po drodze wsi były wypełnione dziećmi ubranymi na galowo - wszak był to 1 września.  


Przy Dniestrze siedziało mnóstwo wędkarzy, w zasadzie każde możliwe stanowisko było zajęte :)





Chcieliśmy strzelić sobie jakieś fajne zdjęcie pod tablicą Odessa, ale raz, że była za wysoko zawieszona, dwa - okolica niezbyt ciekawa. Pierwsze co rzuca nam się w oczy to równie duża dżungla na ulicach, co w Kiszyniowie. Ukraińcy jeżdżą po mieście jak chcą, trąbią na potęgę. Kierujemy się prosto w stronę centrum miasta i z pomocą GPSa w telefonie odnajdujemy nasz hostel. Zameldowanie jest możliwe dopiero od godziny 14, jednak pokój jest już dla nas gotowy, także wbijamy do środka trochę wcześniej, bo po godzinie 13. W recepcji hostelu wita nas bardzo miła Ania, trochę tylko starsza od nas dziewczyna, która bardzo dobrze mówi po angielsku. Przyznaje się, że do pokoju z jednym dużym łóżkiem raczej spodziewała się pary, a nie dwóch chłopaków na rowerach i przygotowała nam pokój na tip top, specjalnie wprowadziła romantyczną atmosferkę :D. Rzeczywiście byliśmy świadomi, że bierzemy właśnie taki pokój, ale cena i lokalizacja hostelu były naprawdę atrakcyjne, a i byliśmy przyzwyczajeni do takich noclegów. Rowery wrzucamy na balkon, rozpakowujemy się, bierzemy prysznic i odpoczywamy chwilkę.






Babushka Hostel - jeśli będziecie w Odessie, polecamy!


Nasze ogromne łoże małżeńskie, na którym spokojnie wyspałyby się z trzy osoby :)



Ania nakreśliła nam na mapie miejsca, które koniecznie musimy zobaczyć, porozmawialiśmy z nią chwilę o naszej wyprawie i ruszyliśmy na miasto. Obeszliśmy całe centrum miasta, zobaczyliśmy najbardziej rozpoznawalne miejsce w Odessie, czyli schody Potiomkinowskie - gigantyczne schody będące symbolicznym wejściem do miasta, rozsławione za sprawą filmu "Pancernik Potiomkin". Przeszliśmy również najbardziej popularną w Odessie ulicę Deribasowską. Zjedliśmy pizzę, wypiliśmy po browarku, zrobiliśmy zakupy i około godziny 19 postanowiliśmy wrócić do hostelu. Odessa zrobiła na nas bardzo dobre pierwsze wrażenie - miasto tętni życiem, jest zadbane i posiada bardzo ciekawe centrum. Na jutro zostawiamy sobie jeszcze plażę. Odpoczynek w hostelu dobrze nam zrobił, w planach była drzemka i wieczorne wyjście na miasto około godziny 22, jednak zmógł nas sen i obudziliśmy się za późno żeby jeszcze tego dnia uderzać na centrum. Przejrzeliśmy za to pociągi na drogę powrotną, ogarnęliśmy mapy Odessy i zaplanowaliśmy jutrzejszy wypad na plażę. Poniżej zasypujemy Was zdjęciami z Odessy!








Teatr Opery i Baletu w Odessie


Ulica Deribasowska




Odessa City Garden






Scena przygotowana na 222 urodziny miasta Odessa, które odbędą się następnego dnia



















.
Kategoria Odessa 2016


Dane wyjazdu:
116.82 km 0.00 km teren
06:02 h 19.36 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dzień 16 - Powoli żegnamy Mołdawię

Środa, 31 sierpnia 2016 · dodano: 06.11.2016 | Komentarze 2

Dzień zaczynamy od śniadania w międzynarodowym towarzystwie w naszym hostelu. Słuchamy między innymi opowieści starszej azjatki, która jest w podróży już od ponad roku. Okazuje się, że siedzi z nami też Polak. Jak to się mówi - "Polacy są wszędzie"... dzisiejszej nocy było nas tu pięcioro :). Kiedy nasz kolega z Polski wraz z częścią innych gości wyruszyli na autobus do Tyraspolu, trochę pogadaliśmy jeszcze z Olą i Michałem - wspomnianymi w poprzednim wpisie motocyklistami z Białegostoku. Wymieniliśmy się blogami, strzeliliśmy wspólne zdjęcie, po czym trzeba było ruszać w poszukiwaniu serwisu - Kamil rowerem, Olaf... hulajnogą. (więcej uczestników wyprawy oczywiście nie było, jednak na blogu zachowujemy przyjętą już dawno zasadę opisywania wszystkiego z perspektywy trzeciej osoby ;)).

Dotarliśmy pod stadion Dinama Kiszyniów, w pobliżu którego mieścił się znaleziony przed nas dzień wcześniej warsztat, jednak nikogo tam nie było. Po dłuższej chwili przyjeżdża gość od serwisu i szybko bierze się za naprawę. Z początku wydaje się być dość cichy, jednak potem trochę sobie pogadaliśmy i okazuje się być bardzo w porządku. Wspomina swój pobyt w Polsce – miał okazję pracować kiedyś w Zambrowie, a samo miasto wspomina jako bardzo czyste i zadbane. Gdy chcieliśmy się rozliczyć, uznał że pomoc w takiej sytuacji jest dla niego zaszczytem i nie chce żadnych pieniędzy. W żaden sposób nie chciał zapłaty, więc zostawiliśmy 100 lejów na stole i poczęstowaliśmy go krówkami.




Fotka z wspomnianym wyżej kolegą z Warszawy


Spotkanie na szczycie blogerów podróżniczych z Polski :D. 'Pakuj się misiu' - serdecznie polecamy.


Wizyta w serwisie rowerowym 


Zbudowany własnoręcznie przez serwisanta rower - bardzo ciekawa, oryginalna konstrukcja

Z Kiszyniowa postanowiliśmy wydostać się trzypasmową arterią biegnącą koło lotniska. Za miastem urządziliśmy sobie wyżerkę z, tradycyjnie już, radlerkami do popicia. Dzień nie powalał na kolana pod względem jakichkolwiek atrakcji. Najwięcej adrenaliny sprawiła śruba ze starego golfa, która wypadła z podwozia pojazdu niemalże trafiając wyprzedzanego Kamila. Szczerze mówiąc głowami byliśmy już na plaży w Odessie i skupialiśmy się na pokonywaniu kilometrów. Niestety okoliczne miejscowości były mało atrakcyjne. Główną rzecz, którą zapamiętamy z tego kilkudziesięciokilometrowego odcinka, były bardzo strome podjazdy na pagórkowatym terenie. Niektóre ciężarówki toczyły prawdziwą walkę z grawitacją - po pokonaniu różnicy wysokości zdawały się być bardziej zmęczone od nas. Po jakimś czasie w tylnym kole Olafa zaczęło uciekać powietrze. Przed ukończeniem podróży nie obyło się bez kolejnego kapcia. Wynik jednak i tak jest niezły - przejechaliśmy już obaj niemal 2000km, a to dopiero drugi kapeć. Stajemy pod sklepem na przerwę aby wymienić dętkę, jednak najpierw znowu odpalamy po radlerku. Do tego urządzamy sobie wyżerkę, bo naprawa przy pustych żołądkach nie należy do przyjemnych rzeczy. Przy okazji gawędzimy sobie z panami, którzy akurat przebywali w pobliżu sklepu. Pod koniec rozmowy uświadamiają nas, że bardziej czują się Ukraińcami, niż Mołdawianami. Na oponę firmy Duro, którą polecili i założyli serwisanci w Mławie brakuje nam słów. Po około 1700 kilometrach bieżnik jest zjechany niemal do zera. Czteroletnia Kenda na przednim kole wygląda przy niej jak nówka. Obie kosztowały około 35 złotych. Zakładamy dętkę, którą załataliśmy po przebiciu w okolicach Lublina.













Ostatni etap dzisiejszej jazdy to już zupełne pustkowia. Z tego powodu rozważamy rozbicie się na dziko lub na stacji benzynowej, jeśli takowa po drodze się pojawi. Kiedy słońce już się schowało, dojeżdżamy do wioski-widmo. Nie było jej na żadnej mapie. Korzystamy z dobrodziejstw sklepu kupując to, na co mamy ochotę. Nie szczędzimy lejów mołdawskich, bo lepiej wydać je do końca i mieć zapas jedzenia, niż potem zmieniać je w kantorze po niskim kursie. Wizyta w sklepie utrwala nas w świadomości, że rejon ten zamieszkują głównie Ukraińcy. Ekspedientka nie odezwała się ani słowem po mołdawsku, wszystko opisane było w cyrylicy, a z radia dochodziły słowiańskie utwory. Pytamy się jeszcze o stację benzynową w kierunku granicy. Pani zza lady informuje nas, że znajdziemy ją 2 kilometry stąd. Mkniemy tam bardzo szybko, bo robi się coraz ciemniej. Pracownik stacji nie miał nic przeciwko rozbiciu namiotu. Wskazuje nam kawałek trawnika, kran z wodą oraz wychodek. Tym sposobem kolejny raz możemy wziąć prysznic pod chmurką. Facio zwraca jednak uwagę na zlokalizowane obok naszego namiotu butle z gazem i pyta, czy aby na pewno nie jesteśmy palaczami :). "Panieee, rowery i papierosy?" - odpowiadamy. Przekazał nam jeszcze miskę winogron, które rosną na polu obok. Były tak pyszne, że nie mieliśmy większego problemu z wszamaniem ich przed snem. Tak dobrych winogron nie jedliśmy nigdy w życiu - już wiemy dlaczego Mołdawia jest znana z win. Udane miejsce na nocleg uczciliśmy jeszcze piwem w sporej, plastikowej butelce. Do Odessy pozostało nam już tylko 90 kilometrów, które zamierzamy pokonać jutro przed porą obiadową. Zasypiamy z myślą, że już jutro osiągniemy cel naszej wyprawy!




Zjarane nosy, czyli dzień jak co dzień dla fanów pedałowania




.
Kategoria Odessa 2016


Dane wyjazdu:
121.02 km 0.00 km teren
06:16 h 19.31 km/h:
Maks. pr.:60.61 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dzień 15 - Kiszyniów, czyli miasto (nie)przyjazne rowerom

Wtorek, 30 sierpnia 2016 · dodano: 06.11.2016 | Komentarze 3

Na śniadanie zjadamy kanapeczki i dynię, którą dostaliśmy dzień wcześniej w zamian za pomoc, zaliczmy jeszcze wychodek za budynkiem przedszkola i jesteśmy gotowi do wyjazdu. Podchodzimy jeszcze z Andriejem (stróżem przedszkola) do naszych znajomych z wczoraj, którzy sprzedają arbuzy przy drodze. Dziękujemy im za pomoc i oczywiście nie pozwalają nam odjechać bez zjedzenia kilku kawałków arbuza :). Droga na pierwszym etapie dzisiejszego dnia jest bardzo dobra, jednak potem zamienia się w typowy mołdawski syf. Na szczęście z pomocą przychodzi Unia Europejska, która dzięki umowie o partnerstwie i współpracy z Mołdawią, pomaga finansowo i po kilkunastu kilometrach znowu jedziemy po dobrej jakości asfalcie. 




Herbatka, kanapeczki, dynia - śniadanie idealne


Z naszym ziomem Andriejem


Przedszkole, w którym spędziliśmy noc





Robimy tradycyjny już postój na radlerka i obserwujemy z niepokojem niebo. Dookoła przetaczają się czarne jak smoła chmury, zerwał się bardzo silny wiatr i widać gołym okiem, że kilka kilometrów dalej szaleje burza. Siedzimy przed sklepem dobrą godzinę, najadamy się do syta i zamieniamy parę słów z lokalną ludnością. Jakoś udaje nam się przejechać między oberwaniami chmur. Pojawia się jednak kolejny problem - Olafowi pada przerzutka, dokładniej linka od przerzutki. Spędzamy kilkanaście minut nad próbą jakiejś naprawy na patencie, jednak nie dajemy razy nic wykombinować. Pozostają nam poszukiwania jakiegoś serwisu rowerowego w pobliżu. Olafowi linka padła akurat, kiedy miał wrzucone przełożenia do jazdy po płaskim. Nie mógł zmieniać biegów, ale nie było też problemu w jeździe na tych przełożeniach po mało wymagającym terenie. Po analizie mapy stwierdzamy jednak, że przed Kiszyniowem czeka nas kilka poważniejszych podjazdów. Dojeżdżamy więc do pierwszej większej miejscowości po drodze - Orhei - i pytamy o serwis rowerowy. Na stacji benzynowej mają dla nas złe wiadomości - nic nie wiedzą o istnieniu takiego miejsca w ich mieście. Mogliśmy zjechać z głównej drogi do miasta i próbować coś znaleźć, jednak stwierdzamy, że nie ma to większego sensu i tylko stracimy cenny w takiej sytuacji czas. Lepiej przemęczyć się już te koło 50km do Kiszyniowa i poszukać jakiegoś serwisu w stolicy Mołdawii. Niestety nasze przewidywania się sprawdziły i na trasie pojawiło się kilka ostrych podjazdów. Olaf robił co mógł aby na zjeździe osiągnąć jak największą prędkość i wjechać chociaż na część podjazdu z rozpędu. Kończyło się jednak niekiedy nawet na ponad 2-kilometrowym prowadzeniu roweru. 





Jakoś się jednak przemęczyliśmy i do Kiszyniowa udało nam się wjechać po godzinie 19. Pierwsze wrażenie jakie zrobiła na nas stolica Mołdawii to zupełny chaos na drogach, totalna dżungla komunikacyjna oraz zero infrastruktury, która pomogłaby się jakoś odnaleźć w tej dżungli rowerzystom. Wielopasmowe ulice wypełnione do granic możliwości autami oraz wielkie ronda, przez która sztuką jest przedostać się na rowerze, wysokie krawężniki oraz wszechobecne luźne kostki brukowe, ale to i tak nic przy tamtejszych ścieżkach rowerowych, które przebiegają po schodach i nic sobie z tego nie robią :D. Nie wyobrażamy sobie codziennego dojeżdżania do pracy rowerem w tym mieście. Zaskakująca jest również liczba tzw. 'rydwanów wpierdolu', czyli starych, czarnych BMW, które poruszają się po ulicach Kiszyniowa. Ma się wrażenie, że co drugi mieszkaniec tego miasta to jakiś mafiozo :). 

Komuną wieje na kilometr, ludzie są mega nieogarnięci i nie potrafią nam wskazać miejsc, o które pytamy. Gdy stoimy pod McDonaldem i korzystając z sieci przeglądamy hostele, podchodzi do nas jakiś gościu, pyta czego szukamy i poleca pewien hostel. Okazuje się, że jest Niemcem i przyjechał do Mołdawii również na rowerze. Kierujemy się zatem prosto do hostelu. Na miejscu okazuje się, że atmosfera jest bardzo międzynarodowa. Już na wejściu wita nas dwoje Polaków, którzy przyjechali na motocyklach z Białegostoku. Zamieniamy z nimi parę słów, wstawiamy rowery do garażu, płacimy za nocleg i kierujemy się do 10-osobowego pokoju. Cena tradycyjnie już jest bardzo niska jak na standardy. Hostel ten powstał zaledwie 2 lata temu i wszystko jest naprawdę czyste, zadbane. Właściciel zwraca ogromną uwagę na to, aby nikt nie wchodził do środka w butach, ogólnie rzecz ujmując jest elegancja Francja. 








Takie kwiatki prosto ze stolicy Mołdawii - miasta przyjaznego rowerzystom



Około godziny 21 jesteśmy gotowi wyjść na miasto. Akurat wtedy zrywa się wiatr i zaczyna padać. Przeczekujemy jednak pod dachem i ruszamy na szamę do McDonalda. Potem wypytujemy napotkane Mołdawianki o centrum miasta, cykamy kilka fotek i obowiązkowo wypijamy po piwku w pubie. Co rzuca nam się w oczy to ogromna liczba kasyn w centrum miasta. Ten Kiszyniów to normalnie drugie Las Vegas, tylko, że takie bardziej swojskie. Korzystamy jeszcze z Wifi w celu znalezienia jakiegoś serwisu rowerowego. Olaf pod koniec dnia miał już serdecznie dosyć prowadzenia roweru oraz używania go jak hulajnogi. Jutro pierwszą rzeczą jaką zrobimy będzie naprawa przerzutki. Wracamy do hostelu i kładziemy się w wygodnych wyrkach. 














.
Kategoria Odessa 2016


Dane wyjazdu:
95.74 km 0.00 km teren
06:17 h 15.24 km/h:
Maks. pr.:54.27 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dzień 14 - Mołdawskie pagórki

Poniedziałek, 29 sierpnia 2016 · dodano: 20.10.2016 | Komentarze 3

O godzinie 7:30 budzi nas gospodarz. Chętnie pospalibyśmy dłużej, bo na tej wyprawie zdążyliśmy się mocno rozleniwić, ale dobrze, że ktoś nas zmusił do pobudki. Dzień zapowiada się naprawdę upalny, więc im więcej kilometrów zrobimy z rana, tym lepiej. Podobnie jak dzień wcześniej dostajemy naprawdę smaczne jedzonko na śniadanie, pytamy jeszcze o drogę, bawimy się z psami, częstujemy gospodarzy polską krówką oraz korsarzami i jesteśmy gotowi do jazdy. Do wsi Stanca, gdzie znajduje się granica z Mołdawią, mamy zaledwie kilka kilometrów. Na przejściu granicznym zamieniamy parę słów ze strażnikiem, który jest bardzo ciekawy naszej wyprawy. Korzystamy z okazji i pytamy go o Naddniestrze - samozwańczą republikę, która niby ma wydzielone granice, osobną walutę oraz władze, natomiast nikt nie uznaje tego państwa. Jak zwykle, na rozłam największy wpływ miała Rosja. Od strażnika dowiadujemy się, że lepiej tam nie jechać.

Przejście graniczne w Stancy jest o tyle ciekawe, że jest położone na tamie, która tworzy transgraniczne jezioro Stanca - Costesti. Do tego przejeżdża się przez niezwykle zakręcający most - jest to jedyne przejście na tej granicy, które jest tak nietypowo umiejscowione. Po chwili jesteśmy już w Mołdawii. Tracimy trochę czasu w kantorze, gdzie kolejka wychodzi aż na zewnątrz. Musimy jednak zdobyć chociaż trochę lejów mołdawskich, ponieważ w poprzednim dniu był z tym duży problem. Kawałek za przejściem granicznym widzimy mnóstwo aut na polskich tablicach. Po chwili dowiadujemy się od zapoznanych Litwinów, że w Mołdawii bardzo często sprowadzają samochody właśnie z Polski, a nakaz przerejestrowywania w ich kraju nie obowiązuje. Jeżdżą więc takimi zdezelowanymi Mercedesami kilka lat, a na blachach cały czas widnieje PL. Gdy rozmawiamy tak z Litwinami, którzy na marginesie bardzo dobrze mówili po Polsku, podchodzi do nas facet, który już na pierwszy rzut oka wygląda na obieżyświata. Znów korzystamy z okazji i wypytujemy go o Naddniestrze. Pochodzi z Transylwanii, zjeździł pół świata, więc jest zorientowany w temacie. Również odradza nam jazdę do Tyraspolu (stolica Naddniestrza), ostrzega przed łapówkami, problemami z przekroczeniem granicy oraz niechęcią tamtejszych służb do obywateli Unii Europejskiej. Słysząc to, decydujemy się zmienić delikatnie trasę i ominąć w następnych dniach Naddniestrze. 










Wspomniane wyżej nietypowe przejście graniczne zlokalizowane na tamie

Słońce zaczyna naprawdę mocno przypiekać. Korzystamy ze skrótu aby drogą szutrową przedostać się na bardziej cywilizowaną. Jak się jednak po chwili okazuje, ta bardziej cywilizowana też jest szutrowa. Witamy w Mołdawii! :) Ruch w zasadzie nie istnieje. Samochód mija nas średnio co 20 minut, dookoła sama kukurydza, słoneczniki i żwirownie. Gdy znika szuter i pojawia się asfalt, nowym utrudnieniem okazuje się być ukształtowanie terenu. Do jazdy po pagórkach jesteśmy przyzwyczajeni, ale te mołdawskie pagórki zupełnie nas wykańczają. Zjazdy co prawda pozwalają się trochę rozpędzić, za to podjazdy są tak strome i niewyprofilowane, że w połączeniu z 35 stopniami Celsjusza w cieniu dają nam taki wycisk, że jednogłośnie uznajemy: "To jest najcięższy dzień całej wyprawy". Po godzinnym odpoczynku na trawce w cieniu oraz późniejszym kilkuminutowym postoju na radlerka w miejscowości Glodeni, udaje nam się trochę odżyć.





















Około godziny 18 meldujemy się w mieście Bălți (polskie Bielce) - drugim największym po stolicy Mołdawii. W Bielcach, podobnie jak w Suczawie, bardzo aktywnie działa Polonia. Istnieje tam Polskie Towarzystwo Medyczne, Stowarzyszenie Dom Polski oraz Jutrzenka, czyli polskie pismo. Nie mamy jednak czasu na odwiedziny Polonii, a szukanie noclegu w Bielcach nie wchodzi w grę, ponieważ zrobilibyśmy tego dnia zdecydowanie zbyt mało kilometrów. Objeżdżamy zatem szybko centrum, które niczym się nie wyróżnia, jest typowo komunistyczne. Jedyne na co zwracamy uwagę, to wszechobecne trolejbusy (charakterystyczne również dla Gdyni). Zaliczamy jeszcze szybką wizytę w sklepie, zjadamy po kebabie i jesteśmy gotowi na ostatni etap dzisiejszego dnia, czyli wyjazd jak najdalej za miasto.  













Droga jest monotonna i męcząca - pagórki wciąż nie dają za wygraną. Po około 20 kilometrach za miastem zaczynamy rozglądać się za noclegiem. Zaczepiamy faceta, który sprzedaje arbuzy przy drodze. Takie przydrożne warzywniaki są na wschodzie wszechobecne. Początkowo pytamy go o jakiś sklep, jednak po chwili rozmowa schodzi na możliwość noclegu w okolicy. W Mołdawii drugim językiem nie jest angielski, tylko rosyjski. O ile w Rumunii musieliśmy częściej niż język angażować gesty, tak w Mołdawii dogadujemy się bez problemu. Pomagamy sprzedawcom wrzucić do samochodu jakieś 200 arbuzów, a w nagrodę dostajemy melona, którego zjadamy ze smakiem. Po chwili przychodzi ich znajomy, który jest stróżem w przedszkolu i zabiera nas 300 metrów dalej właśnie do tej placówki. Nocleg tego dnia znowu mamy wypasiony! 

Dostaliśmy jeszcze wielkiego arbuza oraz melona. Jedyne czego nam brakowało to piwko :( Po wstępnym rozłożeniu swoich rzeczy, Andriej (bo tak się nazywał ów stróż) zaprowadził nas zatem jeszcze do sklepu. Na pytanie czy chce się z nami napić browarka, odpowiedział, że w żadnym wypadku w pracy pić nie będzie. Natomiast kiedy już w sklepie spotkał swojego znajomego, który zaproponował mu wódeczkę, Andriej nie był w stanie odmówić :D. Przy okazji mamy możliwość obserwować naturalny sposób picia wódki w Mołdawii. Pani w sklepie wyjmuje z lodóweczki pół litra, nalewa za kilka mołdawskich lejów w dwa plastikowe kubeczki i do każdego z nich daje suchara na zagrychę. Po odstawieniu zakupów do przedszkola wracamy z Andriejem raz jeszcze do sklepu i wychylamy z nim po dwie kolejeczki. Chyba zapomniał biedak o swojej zasadzie, że w pracy się nie pije :). Przed spaniem robimy jeszcze szybkie pranie, spijamy kupione wcześniej piwko, rozkładamy na ziemi karimaty i zawijamy się w śpiwory. 



Wszystkie arbuzy już zapakowane do auta, trochę roboty przy tym było ;)


Polski akcent w Mołdawii









.
Kategoria Odessa 2016


Dane wyjazdu:
102.73 km 0.00 km teren
05:48 h 17.71 km/h:
Maks. pr.:57.78 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dzień 13 - Pustynne krajobrazy Rumunii

Niedziela, 28 sierpnia 2016 · dodano: 20.10.2016 | Komentarze 2

Hotel opuszczamy o 11:00 i od razu rozpoczynamy poszukiwania kantoru. Mimo niedzieli były one otwarte, jednak w każdym z nich próżno szukać waluty mołdawskiej. Ruszamy więc pagórkowatą drogą w kierunku zachodnim. Po jakimś czasie spotykamy kolarza szosowego, z którym trochę pogadaliśmy tworząc mini peleton. Nowo poznany kolega studiuje w Cluj Napoce, ale na wakacje jest w rodzinnym Botosani. Potwierdza nam informację, że w tym mieście nie ma zupełnie nic ciekawego do zobaczenia. Zanim nasze drogi się rozeszły, Kamil wymienił się z nim danymi na Stravie. Zajechaliśmy na stację benzynową po wodę, ale skończyło się to małą siestą na jej terenie. Przez ponad godzinę szamaliśmy i popijaliśmy radlerkami chowając się przed słońcem. Dzień jest do tej pory najgorętszy na całej wyprawie, a na dodatek przejeżdżamy przez teren przypominający pustynię.






Wspomniany wyżej kolega, z którym tworzymy mini peleton



Rozpoczęły się strome podjazdy na pagórkach, których pokonanie kosztuje nas wiele sił. Na dodatek po jakimś czasie orientujemy się, że pomyliliśmy drogę i musimy nadrabiać 10 kilometrów. Trafiamy do pierwszej od ponad godziny miejscowości i od razu czujemy się jak w innym świecie. Panuje tu niezwykle 'swojski' klimat. Wszystko wydaje się tu zupełnie inne niż w poprzednich wioskach w Rumunii. Przez chwilę mamy również okazję obserwować rumuńskie wesele. Stwierdzamy, że w sumie to dobrze, że pomyliliśmy drogę, bo dzięki temu mieliśmy okazję zaznać trochę innej Rumunii, niż ta przy głównych asfaltowych drogach.











W kolejnej miejscowości znów siadamy na radlerka. Całe miasteczko tętni życiem. Mieszkańcy sprawiają wrażenie wesołych i uśmiechniętych, do nas również są przyjaźnie nastawieni. Planowaliśmy dziś wjechać do Mołdawii, ale decydujemy się na zakończenie jazdy na kilka kilometrów przed granicą. Dzień był niesamowicie upalny, co przełożyło się na dłuższe postoje. Przed rozpoczęciem poszukiwań noclegu zajeżdżamy jeszcze do sklepu po kilka produktów na kolację i śniadanie. Kupujemy m.in. polskie, kokosowe Korsarze i pomidorki zerwane prosto z krzaka.



Kilkaset metrów dalej pytamy gospodarza prowadzącego krowę o kawałek miejsca pod namiot. Od razu zaprasza nas do siebie, gdzie poznajemy jego żonę. Zamiast namiotu prowadzą nas do domku po drugiej stronie ulicy i proponują, byśmy przekimali pod dachem. Zaliczamy prysznic w plenerze, po czym siadamy do stołu z gospodarzami. Częstujemy ich piwkiem, wyciągamy też całe żarcie. Małżeństwo nie poczęstowało się naszym jedzeniem, a szybko postawiło swoje przysmaki. Ciężko było się porozumieć, bowiem nie znali żadnego języka poza rumuńskim. Mimo wszystko bardzo miło spędziliśmy razem wieczór, a braki językowe nadrabialiśmy słownikiem w smartfonie i gestykulacją. Serdecznie podziękowaliśmy za kolację i nocleg, po czym zostaliśmy zaprowadzeni do domku po drugiej stronie ulicy. Zadowoleni z udanego dnia kładziemy się spać. Od jutra rozpoczynamy wizytę już w trzecim obcym kraju podczas naszej wyprawy – Mołdawii, o której wiemy naprawdę niewiele.




Rumuńskie przysmaki




Ależ nocleg nam się trafił!




.
Kategoria Odessa 2016


Dane wyjazdu:
140.62 km 0.00 km teren
07:04 h 19.90 km/h:
Maks. pr.:53.64 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dzień 12 - Wydymani przez polski rząd 1500km od domu

Sobota, 27 sierpnia 2016 · dodano: 10.10.2016 | Komentarze 0

Nie pamiętamy tak zimnej nocy pod namiotem. Poranek również jest przeraźliwie chłodny. Zresztą nie mogło być inaczej, znajdujemy się bowiem w górach (te dodatkowo nie dopuszczają promieni słonecznych w nasze miejsce). Nasz kolega ze Słowacji pojechał po godzinie ósmej. My zaś zaczynamy się zwijać dopiero, gdy wyszło słońce i zrobiło się ciepło. Do najbliższej miejscowości było 12 kilometrów i dopiero tam jemy śniadanie. Niedługo potem czekała nas przełęcz na wysokości około 1000m. Podobnie jak na poprzedniej przełęczy była budka z pamiątkami. Tu również brak pocztówek. Jest za to 50 rodzajów krasnali ogrodowych do wyboru... Zgodnie stwierdzamy jednak, że krasnale to nie jest do końca taki rodzaj pamiątki, jaki chcielibyśmy przywieźć z Rumunii.

Ciśniemy główną drogą i ruch jest duży, ale za to prawie cały czas jedziemy z górki. Podczas jednej z przerw analizujemy mapkę i wychodzi na to, że na wieczór trafimy dziś do Suczawy (jednego z dwóch większych miast podczas naszej wizyty w Rumunii). Miasto na zdjęciach nie powala, więc mamy jeszcze opcję rozejrzenia się za noclegiem przed miastem. Po jakimś czasie znajdujemy jeszcze informację, że w Suczawie znajduje się Dom Polski, a w samym mieście mieszka bardzo dużo Polonii. W związku z oferowanym w Domu Polskim noclegiem decydujemy się na dojazd do Suczawy.












"Drum bun", czyli "szczęśliwej drogi" po rumuńsku.



Po jednym z leśnych podjazdów ukazał nam się zupełnie inny obraz niż dotychczas. To znak, że zamieniamy krajobraz górski na wyżynny. Nagle zniknęła zieleń, przez co obszar wygląda niczym pustynia. Na kilkanaście kilometrów przed Suczawą słyszymy sygnał z wozu policyjnego. Po chwili mija nas konwój z radiowozami, autami żandarmerii i trzema limuzynami. Jedna z nich miała flagę polską na masce. Prezydent, czy Premier? W takiej obstawie musiał jechać ktoś ważny. Wszystko wskazywało na to, że konwój jedzie do Domu Polskiego. Jedziemy więc za nimi, bo kto wie - może dziś wieczorem będzie okazja przechylić kielicha z Andrzejem lub Beatą :D. 

Po lidlowych zakupach kierujemy się prosto do wspomnianego ośrodka Polonii. Wychodzi kobieta, która łamanym polskim informuje nas, że pani odpowiadająca za zakwaterowanie wyjechała za miasto na spotkanie z Beatą Szydło. W związku z tym nie ma dzisiejszej nocy możliwości noclegu w Domu Polskim. No to załatwiła nas Pani Premier... Do tego, że rząd od lat robi nas w konia, zdążyliśmy się przyzwyczaić, ale nie spodziewaliśmy się, że wydyma nas 1500 kilometrów
od domu gdzieś we wschodniej Rumunii. Pani będąca na miejscu nie była zbyt pomocna. Wskazała jakiś hotel i tyle ją widzieliśmy. Znalezienie noclegu okazało się bardzo problematyczne, oblecieliśmy kilka obiektów noclegowych i nigdzie nie było żadnego miejsca. 'Co jest do cholery' - myślimy. Suczawa nie jest żadną Florencją, żeby na weekend miała się zlecieć chmara turystów zaklepując całą bazę noclegową. Byliśmy odsyłani od hostelu do hostelu i okazało się, że
jedyne dostępne pokoje były zlokalizowane gdzieś na przedmieściach. To z kolei mijało się z celem, bo wyjeżdżając za miasto mogliśmy równie dobrze rozbić namiot przy jakiejś stacji benzynowej. To wydawało się już powoli jedynym rozwiązaniem, jednak najpierw postanowiliśmy zajechać ponownie do jednego z hoteli i spróbować jeszcze raz przekonać recepcjonistkę do znalezienia jakichś dwóch miejsc. Nocleg ze śpiworami i karimatami w jakimkolwiek pomieszczeniu socjalnym był niemożliwy, ale kobieta na recepcji zaczęła coś kombinować. Po 15 minutach mówi, że ma dla nas pokój. Bardzo ucieszeni tą informacją ściągamy sakwy i odstawiamy rowery. Za osobę zapłaciliśmy 35 lejów (1 lej ≈ 1 PLN) co było niezłą ceną jak na hotel, szczególnie biorąc pod uwagę kryzysową sytuację z poszukiwaniem kimy.








Na horyzoncie widać już bloczyska Suczawy



Po przygodach w drugiej części dnia decydujemy się jeszcze na wyjście na miasto. Poszukiwania noclegu zajęły nam tak dużo czasu, że wyszykowaliśmy się dopiero o godzinie 23. Kierujemy się w stronę centrum, siadamy pod parasolami i odpoczywamy przy zimnym piwku korzystając z uroków letniego wieczoru. Tam mamy jeszcze okazję porozmawiać z koleżankami z Rumunii. Przy okazji udzielają nam rad, by całkowicie ominąć Botosani (kolejne miasto, przez które będziemy jutro jechać), bo jest zwyczajnie brzydkie i nie ma nic do zaoferowania. Do hotelu wracamy dość późno, ale zgodnie stwierdzamy, że pośpimy trochę dłużej niż zazwyczaj :). Doba hotelowa trwająca do godziny 12 mocno nas rozleniwiała za każdym razem gdy spaliśmy w hostelach. 














.
Kategoria Odessa 2016


Dane wyjazdu:
107.29 km 0.00 km teren
06:22 h 16.85 km/h:
Maks. pr.:49.82 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dzień 11 - Góry Rodniańskie

Piątek, 26 sierpnia 2016 · dodano: 09.10.2016 | Komentarze 0

Jak wspominaliśmy dzień wcześniej, pozostawienie namiotu na noc bez tropiku to był błąd. Wilgoć nad ranem mocno nas atakowała. Wystarczyło jednak pospać nieco dłużej niż zakładaliśmy, wyszło słońce i w dosłownie kilkanaście minut wszystko było już suchutkie. Mimo, że dysponujemy swoimi produktami, na śniadanie znowu otrzymujemy przepyszny, świeży chlebek, mleko i nutellę. Korzystamy jeszcze z łazienki, zwijamy namiot, cykamy obowiązkową fotkę z gospodarzami, wymieniamy się facebookami i jesteśmy gotowi rozpocząć jeden z trudniejszych dni podczas całej wyprawy.

Pierwszy etap dzisiejszej trasy to łagodne podjazdy, jednak już tutaj widoki wynagradzają nam wysiłek. Jako, że tego samego dnia mamy do pokonania dużo większe podjazdy, już nie możemy się doczekać na myśl o widoczkach. W pierwszym większym miasteczku zatrzymujemy się przy bankomacie aby wybrać trochę rumuńskich lejów. Następnie czeka nas długi odcinek prowadzący lekko pod górę, na którym zaczyna pojawiać się coraz więcej dziur. Na ostatnim postoju przed głównym punktem dzisiejszego dnia, czyli 15 kilometrowym podjazdem, najadamy się do syta, wypijamy po radlerku i wrzucamy do sakwy jeszcze jedno piwko z zamiarem wypicia go już na szczycie.


Na zdjęciu oprócz znanych blogerów podróżniczych widoczny jest Ivan z dziećmi, za obiektywem żona Ivana ;)
















Najwyższy szczyt, jaki mijaliśmy na naszej trasie oraz jednocześnie najwyższy szczyt Gór Rodniańskich - Pietrosul 2303 m.n.p.m. 


Polski producent ciągników... ale też rumuński browar!

Wspomniany wyżej 15 kilometrowy podjazd serpentynami na przełęcz Prislop (1416 m.n.p.m.) rozpoczynamy w miejscowości Borsa, która leży u podnóża gór i, jak czytamy już po powrocie z wyprawy, jest doskonałym miejscem wypadowym w Góry Rodniańskie, będące częścią Wewnętrznych Karpat Wschodnich. Droga okazała się naprawdę wymagająca. Jest to bardzo charakterystyczny punkt z uwagi na dwa fakty - owa przełęcz jest granicą pomiędzy Transylwanią a Mołdawią (krainą historyczną, nie Mołdawią jako państwo) oraz znajduje się na jej szczycie monaster, czyli bardzo popularne w Rumunii klasztory. Po długiej, męczącej jeździe siadamy na szczycie przełęczy i podziwiając widoczki zajadamy się kanapkami, które popijamy radlerkiem wwiezionym na górę (smakował podwójnie!). Zapach konserwy wyczuła zgraja psów, które latały wszędzie dookoła i po chwili mamy kompanów. Nie są to jednak bezpańskie psy, których w Rumunii miało być tak dużo oraz przed którymi nas ostrzegano. Dostrzegamy dwa auta na katowickich blachach i po chwili rzeczywiście słyszymy nasz ojczysty język. Babka w przekonaniu, że dookoła nie ma nikogo, kto rozumiałby język polski, wali do syna tekstem "ale dzisiaj to umyj w końcu te zęby" :D. Potem, gdy zauważyła flagę Polski na rowerze, pewnie było jej głupio.  








Legia jest wszędzie. W trakcie całej wyprawy widzieliśmy chyba z cztery takie "arcydzieła".


Szczyt przełęczy Prislop (1416 m.n.p.m.) oraz wspomniany wyżej klasztor.


Większość ze szczytów widocznych z przełęczy ma ponad 2000 m.n.p.m.









Na szczycie pogadaliśmy jeszcze kilkanaście minut z kolegą sakwiarzem. Gość był Słowakiem i jechał już znacznie dłużej od nas. Udzielił nam kilka wskazówek, rzuciliśmy wspólnie okiem na mapę oraz porozmawialiśmy o naszej wyprawie, po czym odjechał a my zaczęliśmy się zbierać. Trochę się zasiedzieliśmy na górze. Wybiła godzina 19, zrobiło się chłodno a przed nami było kilkanaście kilometrów zjazdów. Pierwsze minuty jazdy w dół to u nas trzęsące się z zimna szczęki. Droga była bardzo dziurawa, więc nie można było się rozpędzić. Zjazd pokonujemy więc z prędkością 30-35 km/h. Orientujemy się, że najbliższa większa wioska, gdzie powinniśmy szukać noclegu jest zbyt daleko aby dojechać tam przed ściemnieniem. Pada więc decyzja o pierwszym na tej wyprawie noclegu na dziko. Pojawia się jednak dość duży problem. Jeszcze na szczycie kolega ze Słowacji ostrzegał nas przed cyganami, którzy opanowali pobliskie tereny. Informacja ta potwierdza się w trakcie zjazdu. Wszędzie dookoła widzimy cygańskie wioski - "domki" składające się z drewnianego szkieletu oraz przeciągniętej przez ten szkielet folii. Jednym słowem ludzie ci mieszkali w czymś, co u nas nazywa się 'szklarnia poliwęglanowa' :). 

Olafowi podczas zjazdu udało się wypatrzyć naszego kolegę Słowaka, który akurat rozbijał się jakiś kilometr za taką cygańską wioską. Podjeżdżamy do niego i pytamy się, czy aby na pewno jest tu bezpiecznie. Następnie przygotowujemy teren pod namiot. Już po chwili wiemy, że ta noc nie będzie należała to przyjemnych. Znalezienie zupełnie płaskiego kawałka terenu pod namiot okazało się wyzwaniem, poza tym było tam mega zimno. Co prawda graniczyliśmy z górskim potokiem i wciąż byliśmy na dość dużej wysokości, ale nie spodziewaliśmy się, że spośród wszystkich noclegów (wliczając te w Polsce) to właśnie ten będzie nas zmuszał do spania w kilku warstwach ciuchów. Mycie w owym potoku górskim to był hardcore. Przed spaniem pogadaliśmy jeszcze chwilę z kolegą, który rozłożył się tuż obok nas, przy drzewie. Swoją drogą, gość spał pod gołym niebem, bez namiotu. Olaf rozpalił jeszcze mini ognisko, w którym przygotował klopsiki oraz herbatę, ubraliśmy się ciepło, owinęliśmy się śpiworami po sam czubek głów no i zasnęliśmy.  




Jedna z opisanych wyżej wiosek cygańskich, pomiędzy którymi rozbiliśmy nasz namiot :)





.
Kategoria Odessa 2016