Info
Mamy przejechane 25310.84 kilometrów w tym 846.55 w terenie.Na imię nam Kamil i Olaf. Postanowiliśmy założyć jeden blog, który będziemy prowadzić razem. Mamy 22 lata, jesteśmy studentami, mieszkamy w Gdyni, a jazdę na rowerze traktujemy jako hobby.
Preferujemy długie wycieczki i jazdę asfaltem, choć czasem wybierzemy się również w teren. Nasz aktualny rekord dystansu jednej wycieczki to 500km (w tym około 380km w ciągu doby). Dodatkowo zainteresowaliśmy się kilkudniowymi wyprawami z sakwami. Pierwszą taką podróż zrealizowaliśmy podczas majówki 2012 (celem był Berlin), następnie dojechaliśmy w 2013 roku do Wenecji, a w 2016 do Odessy :)
Zapraszamy do śledzenia naszych wpisów!
Więcej o nas.
Kategorie wycieczek
Rekordy dystansu
1. Bydgoszcz, Toruń (3-4.9.11)
500km
2. Poznań (23.8.11)
351km
3. Grudziądz (13.6.11)
340km
4. Elbląg, granica PL-RU (4.6.11)
321km
5. Chojnice (5.7.11)
312km
6. Słupsk, Ustka (21.5.11)
304km
7. Olsztyn, Lubawa (27.6.11)
280km
8. Kwidzyn (22.4.12)
260km
9. Piła (->Berlin) (29.4.12)
238km
10. Bytów (5.5.11)
227km
Kontakt
Licznik odwiedzin
Archiwum bloga
- 2017, Październik1 - 0
- 2017, Sierpień25 - 20
- 2016, Wrzesień4 - 0
- 2016, Sierpień16 - 18
- 2015, Sierpień9 - 1
- 2015, Czerwiec4 - 0
- 2015, Maj6 - 2
- 2015, Kwiecień2 - 2
- 2015, Marzec1 - 0
- 2015, Luty4 - 0
- 2015, Styczeń1 - 0
- 2014, Listopad3 - 0
- 2014, Październik2 - 4
- 2014, Czerwiec4 - 5
- 2014, Marzec1 - 1
- 2014, Luty2 - 1
- 2013, Grudzień1 - 1
- 2013, Październik2 - 2
- 2013, Wrzesień1 - 1
- 2013, Sierpień1 - 1
- 2013, Lipiec1 - 9
- 2013, Czerwiec24 - 55
- 2013, Maj13 - 40
- 2013, Kwiecień8 - 26
- 2013, Marzec7 - 29
- 2013, Luty8 - 21
- 2013, Styczeń10 - 31
- 2012, Grudzień6 - 35
- 2012, Listopad11 - 35
- 2012, Październik5 - 14
- 2012, Wrzesień4 - 12
- 2012, Sierpień5 - 10
- 2012, Lipiec6 - 16
- 2012, Czerwiec13 - 13
- 2012, Maj6 - 32
- 2012, Kwiecień12 - 37
- 2012, Marzec16 - 50
- 2012, Luty8 - 17
- 2012, Styczeń4 - 21
- 2011, Grudzień2 - 11
- 2011, Listopad1 - 9
- 2011, Październik1 - 3
- 2011, Wrzesień4 - 30
- 2011, Sierpień10 - 32
- 2011, Lipiec9 - 34
- 2011, Czerwiec11 - 44
- 2011, Maj11 - 39
- 2011, Kwiecień10 - 32
- 2011, Marzec7 - 20
- 2011, Luty1 - 0
- 2010, Październik1 - 0
Dane wyjazdu:
0.00 km
0.00 km teren
h
km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
WYPRAWA BAŁKANY 2017
Niedziela, 22 października 2017 · dodano: 24.10.2017 | Komentarze 0
Rok temu, gdy zrealizowaliśmy wyprawę do Odessy, po powrocie, na pytanie 'Gdzie następnym razem?', odpowiedzieliśmy zgodnie 'BAŁKANY!'. Chcieliśmy, żeby ta wyprawa była najdłuższa, największa, najbardziej atrakcyjna i najbardziej wymagająca z dotychczasowych. Po Berlinie, Wenecji i Odessie dysponowaliśmy wystarczającym doświadczeniem aby te wszystkie kryteria spełnić. W dodatku to prawdopodobnie były dla nas ostatnie beztroskie wakacje, dlatego tym bardziej chcieliśmy aby po powrocie móc powiedzieć "Ależ to była wyprawa!", i właśnie tak powiedzieliśmy :) - dlatego zachęcamy Was do lektury relacji dzień po dniu z naszej podróży.W trakcie 32 dni przejechaliśmy ponad 3500km, odwiedziliśmy 12 krajów, przekroczyliśmy 16 granic, poznaliśmy wielu przyjaznych, gościnnych ludzi, przejechaliśmy mordercze górskie odcinki. Wszystko to we współpracy z Fundacją DKMS. Jechaliśmy dla chorych na nowotwory krwi i wraz z Fundacją zbieraliśmy poprzez akcję charytatywną pieniążki na rejestrację potencjalnych dawców szpiku. Udało nam się zebrać 3845zł :). Z tego miejsca zachęcamy oczywiście do rejestracji w bazie!
Przez następne tygodnie będziemy robić wszystko, aby relacja pojawiała się w miarę regularnie. Nie bijcie nas, jeśli nie uda się tego dopilnować :( Zapraszamy do śledzenia naszego facebooka oraz niżej zamieszczamy filmik z wyprawy. https://www.facebook.com/balkany2017/
DZIEŃ 1
DZIEŃ 2
DZIEŃ 3
DZIEŃ 4
DZIEŃ 5
DZIEŃ 6
DZIEŃ 7
DZIEŃ 8
DZIEŃ 9
DZIEŃ 10
DZIEŃ 11
DZIEŃ 12
DZIEŃ 13
DZIEŃ 14
DZIEŃ 15
DZIEŃ 16
DZIEŃ 17
DZIEŃ 18
DZIEŃ 19
DZIEŃ 20
DZIEŃ 21
DZIEŃ 22
DZIEŃ 23
DZIEŃ 24
DZIEŃ 25
...
Kategoria Bałkany 2017
Dane wyjazdu:
69.85 km
0.00 km teren
04:07 h
16.97 km/h:
Maks. pr.:57.26 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Bałkany 2017 - Dzień 25
Niedziela, 27 sierpnia 2017 · dodano: 28.08.2018 | Komentarze 0
Pierwsza noc na czarnogórskiej ziemi minęła spokojnie. Rano jest okazja wykąpać się w morzu i pogawędzieć z Polakami z busa. Olafa ukąsiła druga osa podczas tej wyprawy – tym razem w brzuch, zaraz po wyjściu z wody. W porównaniu do 'macedońskiego' ukąszenia w usta (i w konsekwencji wielkiej opuchlizny na twarzy), te 'czarnogórskie' nie było w żaden sposób problematyczne. Pożegnaliśmy się z rodakami i ruszyliśmy w stronę Kotoru. Pierwszy przystanek zaliczyliśmy w Budvie – nadmorskiej miejsowości przepełnionej turystami. Tam schowaliśmy się w cieniu za sklepem. Niezręcznie było nam rozkładać się z garami naprzeciwko restauracji, mimo że do zainteresowania przechodniów zdążyliśmy się przyzwyczaić. Restauracja zwała się "Admiral", a ich hasło do WiFi brzmiało... "admiral123". Długo nie trzeba było zgadywać. Podczas gdy Olaf przygotowywał składniki do przyrządzenia śniadania, Kamil 'zhakował' sieć :D. Pozwoliliśmy sobie skorzystać z internetu, a przy okazji udostępnić hasło tym przechodniom, którzy do nas zagadali i podpytali o sieć :). Wszelkie poziomy bezczelności podczas tej przerwy zostały przez nas przekroczone, jedziemy więc dalej.Taki widoczek zaraz po wyczołganiu się z namiotu
Do samego Kotoru ciągnął się spory korek - oczywiście go ominęliśmy. Przejechaliśmy jeszcze długim na ponad 1,5km tunelem i wylądowaliśmy w granicach miasta. Najpierw plaża i kąpiel w zatoce. Ostatnia zresztą na wyprawie, bo jutro ostatecznie odbijamy od Adriatyku wgłąb lądu. Skwar jest dziś niesamowity, więc chwila ochłody w wodzie bardzo się przydała. Następnym krokiem było zwiedzanie starego miasta. Odstawiliśmy rowery i wybraliśmy piesze zwiedzanie. Jednoślady na wąskich uliczkach starówki nie są tu mile widziane i chyba nawet taka jazda jest zakazana.
Trochę pospacerowaliśmy po Kotorze, kupiliśmy pocztówki. Zdjęcia mogą potwierdzić, że miejsce jest godne uwagi. Jak mówi nam Wikipedia: "Miasto otoczone jest z trzech stron masywami górskimi: Lovćen, Vrmac i Dobrota. Zatoka posiada cechy norweskich fiordów i jest niekiedy określana jako najdalej położony na południe fiord Europy. Nazwa miasta wywodzi się od słowa Dekatera (ze starogreckiego słowa Katareo – oznaczającego, gorąco). Kotor jest jednym z najlepiej zachowanych średniowiecznych miast w południowo-wschodniej Europie, pełen zabytkowych budowli. Stare Miasto otoczone jest średniowiecznymi murami miejskimi, które łączą się z twierdzą św. Jana (Tvrdjava Sv. Ivan) na Samotnym Wzgórzu na wysokości 260 m n.p.m. Długość murów wynosi 4,5 km. Charakterystyczną średniowieczną urbanistykę stanowią wąskie, kręte uliczki i nieregularne place, prawosławne i katolickie świątynie i budynki w stylach romańskim, gotyckim, renesansowym i barokowym. W kwietniu 1979 r. miasto nawiedziło trzęsienie ziemi, które dokonało zniszczeń wielu starych budowli. Wydarzenie to było jednym z głównych powodów, do uznania oraz ochrony wyjątkowej wartości historycznej Kotoru, i wpisania go w październiku 1979 r. na listę światowego dziedzictwa UNESCO." Legenda głosi, iż nazwa miasta pochodzi od słowa "kot". Wszak Kotor to miasto kotów. Są wszędzie - ospałe leżą na murach, kryją się w cieniu pod daszkami i spacerują po wąskich uliczkach. Postanowiliśmy nawet wejść na kilkanaście minut do kociego muzeum. Samo miasto nie jest jednak jedyną gratką tego dnia. Jeśli wszyskto pójdzie pomyślnie, będziemy dziś nocować z widokiem na całą Zatokę Kotorską. By ten plan zrealizować, najpierw musimy pokonać długi, wymagający podjazd. Na wyjeździe z miasta szybkie zakupy prowiantu na dzisiejszy wieczór i można ruszać pod górę.
Jakoś potencjalnych klientów trzeba zachęcić ;)
Na pocztówkach widzimy to, co czeka nas lada chwila - mordercza wspinaczka "drabiną kotorską"
Eksponat w kocim muzeum... przynajmniej tak myśleliśmy. Mimo ciągłego zaczepiania i głaskania, pozostawał bez ruchu. Potem okazało się, że to prawdziwy kot
Z każdym kolejnym zakrętem widok na zatokę był coraz bardziej okazały. Swoje zrobiło też słońce, które miało się ku zachodowi. Taka oprawa sprawiała, że podjazd pokonywaliśmy podbudowani na duchu. Rozdzieliliśmy się i każdy pokonywał podjazd w swoim tempie. Gdy słońce zaczęło się chować, zatrzymaliśmy się na parę zdjęć. Na resztę fotek przyszedł czas po całkowitym zakończeniu jazdy na dziś. Dojechaliśmy do fajnego punktu widokowego, gdzie po drugiej stronie drogi był kawałek miejsca do rozbicia namiotu. To znaczy... ten kawałek ziemi był teoretycznie parkingiem dla samochodów pobliskiej budki z pamiątkami, a podłoże było kamieniste. Mimo to postanowiliśmy się tam ulokować.
Sesja "na Janusza" w takim miejscu obowiązkowa :D
Zanim nadeszła noc, co jakiś czas przybywały samochody z turystami. W jednym z nich byli Polacy, a jakby inaczej! Najbardziej efektowny widok na Zatokę zastaliśmy gdy zrobiło się już całkiem ciemno. Linię brzegową wyznaczały oświetlone zabudowania nadmorskich miejscowości, nie tylko Kotoru. Odpaliliśmy piwko, kuchenkę, a na nią zarzuciliśmy jakieś żarcie z puszki. Przy okazji wypisaliśmy pocztówki, które zakupiliśmy w Kotorze. Dzisiejsze miejsce dopisujemy do ścisłej czołówki naszego rankingu najlepszych noclegów na dziko. Widok jest niesamowity – szkoda tylko, że na niebie cały dzień utrzymuje się mgiełka. Prawdopodobnie jest efektem pożarów, które regularnie nawiedzają okoliczne lasy w trakcie lata. Nie ma się co dziwić, skoro temperatury potrafią tu przekraczać 40 stopni Celsjusza. Szkoda, bo zdjęcia mogłyby być dużo lepsze.
Kolacja w takim miejscu smakuje lepiej niż w najlepszej restauracji, ba! - nawet lepiej niż gdyński kebsik :D
To był ostatni plażowy dzień. Jutro stracimy z widoku morze i nie uświadczymy go już do końca naszej wyprawy. Coś się kończy, coś się zaczyna – teraz czeka nas wizyta w Podgoricy, stolicy Czarnogóry, a następnie przejazd wielkimi kanionami. Wyjazd w góry oznacza też, że odpoczniemy od tłumu turystów, którzy oblegali nadmorskie miejscowości.
POPRZEDNI DZIEŃ
Kategoria Bałkany 2017
Dane wyjazdu:
117.30 km
0.00 km teren
05:24 h
21.72 km/h:
Maks. pr.:52.07 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Bałkany 2017 - Dzień 24
Sobota, 26 sierpnia 2017 · dodano: 28.08.2018 | Komentarze 0
Pierwszym widokiem, który zastajemy po wyjściu na zewnątrz, są wtulone w ścianę namiotu (i w siebie nawzajem) szczeniaki. Szybko się zbudziły, próbując raz po raz wskoczyć do środka. To kolejny poranek, podczas którego nie spieszymy się z pobudką. Tym bardziej, że na kempingu jest co robić – można popływać w morzu, pobawić się z psiakami, pogadać z poznaną poprzedniego wieczoru grupką z Węgier, a także przygotować wykwintne jak na nasze standardy śniadanie. Zabawy było sporo, bo kupiona wołowina nie nadawała się za bardzo do przygotowania w turystycznej menażce. Mimo wszystko wyszło pyszne danie, po którym zdobyliśmy siły na kilkadziesiąt kilometrów jazdy. Jedziemy więc bezpośrednio do Szkodry, które będzie już ostatnim miastem podczas naszego pobytu w Albanii.Przesłodkie stworzenia opanowały nasz namiot. Przez całą noc podgryzały tropik i próbowały wejść do środka. Rano, po kilkugogodzinnej zabawie, padły zmęczone
Porządne śniadanie pozwoliło nam przejechać 70km bez przerwy
Szkodra to jedno z większych miast w kraju. Jest ulokowane dość specyficznie: nad jeziorem, otoczone rzekami, terenami podmokłymi i górą. Pierwotnie bez wątpienia kierowano się kwestiami obronnościowymi. Potwierdza to strategicznie umiejscowiona twierdza na wspomnianej górze. Jednym z naszych celów w Szkodrze była z kolei obrona przed bezlitośnie grzejącym słońcem i dokuczającym pragnieniem. Standardowo kupujemy coś zimnego do picia i odpoczywamy w cieniu. Temperatura jest dziś tak nieznośna, że w jednym momencie opędzlowaliśmy dwulitrowy sok. Wody z naszych bidonów nie dało się już pić, bo nagrzała się niczym w czajniku na herbatę.
Jezioro Szkoderskie jest największym jeziorem na Bałkanach. Odbiliśmy nieco z drogi i pojechaliśmy ku ujściu rzeki Buna, by ten zbiornik zobaczyć. To istny raj dla ornitologów i wielbicieli ptaków, bo zamieszkują tu niezliczone ilości ich gatunków. Przez jezioro Szkoderskie przebiega granica albańsko-czarnogórska, którą zresztą już niedługo przekroczymy. Do granicy z kolei prowadzi spory korek, a między oczekującymi samochodami biegają Cyganie, zaczepiając kierowców swoim typowym „pan da“. W swoim stylu oczywiście mijamy cały zator przed przejściem granicznym i w przeciwieństwie do zmotoryzowanych, momentalnie meldujemy się u wrót Czarnogóry.
Niestety widoczność nie była perfekcyjna - wszystko było spowite jakby mgłą. Zastanawialiśmy się, czy aby nie było to spowodowane pożarami z uwagi na bardzo wysoką temperaturę
Czas na krótkie podsumowanie pobytu w Albanii. Spędziliśmy tu łącznie ponad pięć dni – zaraz za Rumunią najdłużej spośród krajów odwiedzanych w naszej podróży. Albania wywołała na nas niesamowicie pozytywne wrażenie. Przepiękne góry, błękitne morze, wspaniałe krajobrazy i ogólny klimat delikatnej „egzotyki“ na europejskim kontynencie sprawiają, że to miejsce jest jedyne w swoim rodzaju. Czuć tu wszechobecną bliskość kulturową do krajów Bliskiego Wschodu, szczególnie słuchając lokalnej muzyki. Ludzie są tu uśmiechnięci, bardzo otwarci i temperamentni, jak to mieszkańcy Bałkanów :D. Żałujemy trochę, że nie udało się przenocować u Albańczyków w formie „na gospodarza“ gdzieś na wsi, bo w ten sposób najlepiej poznaje się miejscową ludność i jej zwyczaje. W każdym razie, poza jedną nocą, spaliśmy głównie w miejscach turystycznych, gdzie o tego rodzaju spanie jest ciężko. Nie ma jednak co narzekać, bo noclegi na dziko na plażach to coś, co planowaliśmy od początku i udało się je zorganizować w naprawdę fajnych miejscach. Polecamy zwiedzić Albanię – nie tylko na rowerze! Tak naprawdę każdy znajdzie coś dla siebie. Co prawda nie ma tu jakichś szerokich możliwości przedostania się z Polski, ale już na miejscu ceny są przystępne – można wypocząć bez rujnowania swojego portfela. A jeśli przyjdzie ochota uciec z gwarnego, turystycznego, nadmorskiego kurortu, zawsze można ruszyć wgłąb lądu, nacieszyć się widokiem gór i poczuć prawdziwą, dziką Albanię.
Opuściliśmy tak wspaniałe miejsce, aby wjechać do kraju, który fascynował nas jeszcze bardziej. Czarnogóra oderwała się od Serbii w roku 2004. Jest to bardzo niewielki kraj, z liczbą ludności porównywalną do większego polskiego miasta. Oferuje jednak niespotykanie piękne krajobrazy. Obowiązującą walutą jest euro, mimo że Czarnogóra nie należy do Unii Europejskiej. Język czarnogórski jest prawie identyczny jak serbski, chorwacki, czy bośniacki. Gdy przemierzaliśmy pierwsze kilometry po czarnogórskiej ziemi, były już godziny popołudniowe. W tym miejscu spotkaliśmy się z najwyższą temperaturą od rozpoczęcia podróży – przekroczyła zapewne 40 stopni Celsjusza. Powietrze wydawało się być gęste, każdy ruch korbą był jakby spowolniony. Na wyprawach często mamy do czynienia z upałami, ale jazdy w takim 'piekarniku' nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy. W pierwszej miejscowości trzeba było zarządzić sjestę, podczas której zakupiliśmy wielkie kawałki pizzy z piekarni. Zaraz potem przemieściliśmy się do sklepu, gdzie dodatkowo uzupełniliśmy nasze zapasy o jakieś płyny. Wśród nich oczywiście piwko – zimne jak styczniowa aura podczas spaceru gdyńskim bulwarem.
Graffiti z Legią musi być...
Nocleg ponownie planujemy gdzieś bezpośrednio nad morzem. W tym celu pokonujemy jeszcze parę kilometrów główną drogą, która prowadzi wzdłuż wybrzeża. Gdy na nią wjeżdżaliśmy, obaj pojechaliśmy różnymi ulicami, więc później przez parenaście minut jechaliśmy osobno. Szybka wymiana sms-ów i ponownie stworzyliśmy dwuosobowy peleton. Wybraliśmy na mapie jedną z potencjalnych miejscówek, gdzie można byłoby rozłożyć namiot. Zjeżdżamy na plażę i od razu widać, że z noclegiem nie będzie tu problemu. Na miejscu stoi jeszcze jakiś bus – z doświadczenia domyślamy się, że to Polacy :). Oczywiście mieliśmy rację – załogę tworzyła para z Poznania oraz ich znajomy, który przyjechał tu z pobytu w Bułgarii. Mamy okazję pogadać, popiwkować, wykąpać się w morzu i spokojnie rozstawić sobie namiot. Poznaniacy użyczyli nam jeszcze przenośny prysznic w postaci turystycznej deszczownicy. Jutro bardzo ważny dzień – odwiedzimy Kotor i podjedziemy tzw. drabiną kotorską z widokiem na zatokę. Prawdopodobnie najbardziej atrakcyjne miejsce podczas całej naszej wyprawy.
POPRZEDNI DZIEŃ
Kategoria Bałkany 2017
Dane wyjazdu:
100.69 km
0.00 km teren
04:38 h
21.73 km/h:
Maks. pr.:43.41 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Bałkany 2017 - Dzień 23
Piątek, 25 sierpnia 2017 · dodano: 03.07.2018 | Komentarze 0
Nad ranem ewidentnie nie mieliśmy ochoty zbierać się zbyt wcześnie. Korzystamy z udogodnień w postaci snu na miękkim podłożu, jakim jest łóżko, a potem leniwie wykonujemy wszelkie poranne czynności. Wyjeżdżamy przez to dopiero o 12:00. Pierwszy cel – sklep. Później chcieliśmy pojechać jakimś nadmorskim bulwarem do Durres. Niestety nic takiego na przedmieściach nie zastajemy, a przemieszczać musimy się kiepską drogą biegnącą w pobliżu brzegu. Odwiedzamy też plażę, bo ta różni się od pozostałych, które wcześniej widzieliśmy. Wybrzeże nie jest tu górzyste, więc plaża jest piaszczysta i szeroka – mniej więcej jak u nas w Sopocie :). Odpoczywać tu razie nie zamierzamy, bo nasze plany zakładają nocleg nad wodą na koniec dnia. Wybieramy za to zwiedzanie Durres, które ma do zaoferowania kilka zabytków. Jest to drugie największe miasto Albanii – jednocześnie największe, które odwiedzimy w tym kraju (do stolicy - Tirany trochę nam nie po drodze). Odwiedzamy między innymi okolice Wielkiego Meczetu czy ruiny rzymskiego amfiteatru. Nasza flaga przyciąga wielu rodaków, którzy wypytują z zaciekawieniem o naszą podróż.Piaszczysta plaża to rzadki widok po tej stronie Adriatyku
Ruiny rzymskiego amfiteatru w Durres (z II w. n.e.)
Gdy już zakupiliśmy pocztówki, można było uciekać poza miasto. Droga wylotowa znów niezbyt przyjemna do poruszania się rowerami. Teraz trzeba po prostu przebrnąć dobre paredziesiąt kilometrów by przemieścić się w kolejny, bardziej atrakcyjny rejon. Upał dokucza niesamowicie i w pierwszym większym mieście, Fushe-Kruje, zatrzymujemy się wycieńczeni pod sklepem by zaopatrzyć się w zimne napoje. Po jedzenie podjechaliśmy do jakiegoś małego bistro, schowanego na dziedzińcu starej kamienicy. Tam odbywamy kolejną część postoju, chowając się od słońca. Szybko stajemy się atrakcją dla miejscowych dzieciaków, które łatwo nawiązują z nami kontakt. Uśmiechnięci biegają wokół nas, czasem trochę się drocząc np. poprzez zabieranie odblasku z roweru :D. Kręci się też nieco starszy chłopak o imieniu Vini, wypytując nas po angielsku o szczegóły podróży i robiąc sobie z nami zdjęcia. Przy okazji dodał nas na Facebooku i do dziś, raz po angielsku, raz po niemiecku, odzywa się do nas z dalekiej Albanii.
Olaf w towarzystwie wspomnianych wyżej dzieciaków :)
Jedyną metodą na to, żeby choć na chwilę przestali nas zaczepiać było wyciągnięcie aparatu - wtedy chowali się przed obiektywem. Tutaj jednak udało nam się ich namówić na pozowanie do zdjęcia
A to już zdjęcie z facebooka Viniego
Trzeci etap na dziś to dalsze przemieszczanie się na północ, by znaleźć tam jakąś plażową miejscówkę na nocleg. Odcinek ten będzie w większości autostradą – tym razem taką bardziej z prawdziwego zdarzenia. Za nic mamy znaki zakazu dla rowerów. Skoro jeden z rowerzystów własnie śmignął tą drogą w naszym pobliżu, to i my sobie pozwolimy :D. Co prawda na mapie pojawia się gdzieś alternatywna droga, ale biegnie ona slalomem po jakichś pagórkach. Tymczasem na autostradzie możemy rozwinąć szaloną jak na rowery z dużym obciążeniem prędkość 30-40km/h, by sprawnie przemieścić się dziś do celu. Minął nas co prawda jeden patrol policji, ale nasz przejazd potraktował z przymrużeniem oka.
Docieramy na rogatki miasta Lezha. Tu pojawia się perspektywa odbicia z głównej drogi na odległość czterech kilometrów, żeby przenocować dziś na plaży. Ostatnim takim miejscem w Albanii jest chińsko brzmiąca miejscowość Shengjin. Decydujemy się na zakotwiczenie właśnie tam, więc pora podkręcić ruchy korby. Słońce było już w zaawansowanej fazie zachodu, a czekały nas jeszcze zakupy i znalezienie odpowiedniego noclegu. Jechaliśmy drogą wzdłuż morza, ale próżno było szukać choćby kawałka wolnego miejsca, gdzie moglibyśmy postawić namiot na dziko. Wszędzie teren prywatny – albo domki letniskowe, albo kempingi. W końcu zjeżdżamy do któregoś z mniejszych kempingów. Na miejscu był młody Albańczyk, który nie potrafił udzielić nam konkretnej informacji co do ceny za 2 osoby z namiotem. Po chwili namysłu rzucił nieco wysoką sumą, więc przeszliśmy do negocjacji. Poskutkowały one kompromisem w postaci ceny pięciu euro za cały nasz pobyt. Gdy niebo zrobiło się już ciemnopomarańczowe, poszliśmy jeszcze skorzystać z uroków plaży. Chwila kąpieli, trochę leżakowania i można było wrócić pod namiot.
W tym czasie przyjeżdża samochód z czterema Węgrami, którzy wypytują nas o możliwość pobytu i cenę. Chwilowo nie było nikogo z załogi kempingu i przyjezdni nie wiedzieli nawet, czy mogą tu zostać. Nie mamy informacji o cenie za samochód, ale podaliśmy kwotę, jaką my zapłaciliśmy, jednocześnie sugerując negocjacje z właścicielami. Na koniec dnia pod naszym namiotem pojawia się kilka szczeniąt. Szybko spodobał im się nasz przenośny dom i osadziły się przed samym wejściem. Bardzo polubiliśmy tę gromadkę, ale z czasem psiaki okazały się zbyt natrętne, obijając się o ściany namiotu, próbując do niego wejść i ciągle nas podgryzając. My próbowaliśmy zasnąć, więc posunęliśmy się nawet do próby odpędzenia ich ultradźwiękami z aplikacji telefonu :D. Oczywiście nic to nie dało, lecz zmęczenie całym dniem jazdy zrobiło swoje – po jakimś czasie oczy zamknęły się same. Mimo bardzo późnego rozpoczęcia pedałowania, udało nam się tego dnia przekroczyć 100 km, co było zadowalające.
POPRZEDNI DZIEŃ
Kategoria Bałkany 2017
Dane wyjazdu:
127.49 km
0.00 km teren
06:43 h
18.98 km/h:
Maks. pr.:54.82 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Bałkany 2017 - Dzień 22
Czwartek, 24 sierpnia 2017 · dodano: 03.07.2018 | Komentarze 0
Wstajemy o 7:00. Jako, że nasza miejscówka na plaży znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie drogi i lokali gastronomicznych, zwijamy się dość szybko. Wpadamy do Wlory, od razu kierując się na pogotowie. Nie pozostaliśmy obojętni na wczorajsze ugryzienie psa i postanowiliśmy starać się o jakiś zastrzyk przeciwko wściekliźnie. Na miejscu jest jedna pielęgniarka, która rozmawia po angielsku. Informuje, że nie mają na to typowych zastrzyków, ale wypisuje coś w rodzaju recepty na substancję przeciwko tężcowi. W tym czasie dzielimy się zadaniami (Kamil idzie do apteki i wraca z zakupionym lekiem do pielęgniarki, by otrzymać z niego zastrzyk; Olaf robi zakupy i wymienia walutę). Cała ta operacja dała nam choć trochę spokoju, że po ugryzieniu nie powinno być żadnych potencjalnych powikłań.Wspomniana wyżej szczepionka, która przyniosła "spokój ducha" ;)
Ruszamy dalej. Tereny za Wlorą bez jakichś efektów specjalnych, delikatnie mówiąc. Co prawda wokół widać trochę ładnych górek, ale nasza droga nie jest w najlepszym stanie. Jest to stara trasa, która biegnie równolegle do autostrady. Mimo wszystko ruch jest duży, przez co nie da się czerpać odpowiedniej przyjemności z jazdy. Na plus można dopisać brak przewyższeń – ostatnio trochę zajechaliśmy się na górskich odcinkach i przyda się odpoczynek w takiej postaci. Na jednej z przerw przejrzeliśmy okolice na mapkach – wyszło na to, że możemy dziś dojechać w okolice Durres. Zaklepaliśmy sobie niedrogi pokój na przedmieściach, co zmotywowało nas do pokonania ponad stu kilometrów, które do tego miejsca pozostały. Największą przeszkodą był wiatr, który wiał w twarz. Droga zmieniła się w dwupasmową w każdą ze stron – prawie autostrada, ale nie spełniała wszystkich jej standardów. Nikt na nas nie trąbił, więc można było jechać :D. Na żadne objazdy nie mieliśmy ochoty, bo i tak całego odcinka nie udałoby się ominąć.
Z czasem jedzie się coraz lepiej, bo wiatr pod wieczór pomału się uspokaja. Końcowe kilometry pokonujemy już mocnym tempem. Nasz nocleg znajduje się w miejscowości Golem, 15 kilometrów od Durres. Problem pojawił się, gdy trzeba było dojechać pod wskazany adres. Adres, który nie był do końca jasny, a na wskazanym osiedlu próżno było szukać nazw ulic. Poszukiwania okazały się niemałym wyzwaniem, bo uciekamy się do pomocy wśród mieszkańców. Ci także nie potrafią nas dokładnie skierować. W końcu umawiamy się telefonicznie (korzystając z telefonu napotkanego Albańczyka) pod jakimś pomnikiem, gdzie podszedł syn właścicieli i poprowadził nas do kwatery. Tam w końcu mamy możliwość kąpieli w niesłonej wodzie i wyprania kilku ciuchów (ręcznie, rzecz jasna). Po zmroku wskakujemy w japonki i wychodzimy na chwilę do „centrum“.
Był to bardzo spokojny dzień, chyba najbardziej neutralny spośród wszystkich dni wyprawy. Nic szczególnego się nie działo, teren był płaski, a jazda raczej monotonna. Nocleg również bez szału, ale za to komfortowy. Może taki dzień był nam po prostu potrzebny? W ostatnich dniach sporo się działo, więc dziś ochłonęliśmy od emocji. Za to kolejne dni zapowiadają się ciekawie – jutro ostatni, pełny dzień w Albanii, potem czas na kolejne wyzwania i piękne widoki Czarnogóry.
POPRZEDNI DZIEŃ
Kategoria Bałkany 2017
Dane wyjazdu:
91.08 km
0.00 km teren
06:09 h
14.81 km/h:
Maks. pr.:77.96 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Bałkany 2017 - Dzień 21
Środa, 23 sierpnia 2017 · dodano: 16.04.2018 | Komentarze 3
Tak jak założyliśmy podczas nocnej posiadówki na plaży, wstajemy o godzinie siódmej. To była dobra decyzja, bo chwilę później zaczęło palić słońce, które zazwyczaj robi w namiocie saunę. Dziwimy się trochę, że nie wszystkich naszych nowych kolegów z Wielkopolski te słońce nie przegoniło z namiotów, ale najwyraźniej trudy minionej nocy były cięższe od porannego skwaru. My robimy sobie jeszcze chwilkę na ugotowanie śniadania i kąpiel w morzu. Ekipa z busa zaplanowała sobie tutaj wypoczynek na cały dzień. Nic dziwnego, wszak miejsce i pogoda są idealne, by poleżeć sobie beztrosko na plaży. Też chętnie zrobilibyśmy sobie dzień przerwy, ale mamy do wykonania plan na ten dzień, który zakłada doświadczenie kolejnych, pięknych widoków na trasie.Niestety od początku dostajemy kłody pod nogi, choć przy naszym sposobie przemieszczania się, bardziej pasuje określenie 'kij w szprychy'. W dętce Kamila znowu ucieka powietrze. Z początku pompowaliśmy w pewnych odstępach czasu, ale przestało to mieć sens i trzeba było zrobić z tym porządek. W miejsce starej wchodzi nowa dętka, a koła zamieniają się oponami. Ta kupiona w Macedonii spisuje się fatalnie, więc idzie na przód – tam, gdzie będzie mniej obciążona. Niestety to kolejny raz, kiedy opony kupione w trakcie wyprawy wyraźnie zawodzą. Musimy chyba zacząć ze sobą wozić zwijane.
Problemy sprawiają nam też niektóre podjazdy, które w tak mocnym słońcu zmuszają nas do maksymalnego wysiłku. Na niektórych nawet samochody mają problemy z wjazdem pod górę. Czasami wygląda to tak, jakby niektóre z nich mogły się w każdym momencie stoczyć w dół. Z nami mogło być podobnie, jednak dla widoków wysokiego wybrzeża nad błękitnym Morzem Jońskim, zdecydowanie warto wykrzesać z siebie wszystkie siły. W międzyczasie spotykamy parę autostopowiczów z Tczewa, z którymi – jak to z rodakami w podróży – chwilę sobie pogadaliśmy. W końcu przyszedł czas na ostatnią przerwę przed najbardziej wymagającym podjazdem tego dnia. Kupiliśmy ze sklepu kilka produktów do szybkiej konsumpcji, a na dodatek miły mieszkaniec domu po drugiej stronie ulicy wręczył nam miskę pełną winogron rosnących na jego balkonie. Pyszne były!
Jeszcze chwila i będziemy się męczyć na widocznych na zdjęciu serpentynach :D
Do przełęczy w Parku Narodowym Llogara pozostało około 15 kilometrów. Po krótkich obliczeniach wyszło na to, że przy dobrych wiatrach zdążymy jeszcze dziś zjechać z niej, by kolejny raz zorganizować sobie nocleg na plaży. Podczas podjazdu pasażerowie niektórych aut mocno nas wspierają, wystawiając kciuki, trąbiąc i w pozytywny sposób reagując na nasz sposób pokonywania tego wzniesienia. Widoki są jak w bajce, a największe wrażenie robi szczyt Cika. Jego szczyt wznosi się na ponad 2000 m n.p.m., a morze przecież jest tuż, tuż! Jeszcze przed osiągnięciem maksymalnej tego dnia wysokości, stajemy przy czymś w rodzaju bunkru, czy też punktu obserwacyjnego (Google Maps twierdzi, że jest to opuszczony szpital). Pierwsze, co przyciąga naszą uwagę, to wielkie stado kóz przechodzących przez drogę, blokując tym samym ruch. Zagaduje nas młody chłopak, prawdopodobnie syn gościa, który prowadzi tu jakąś małą gastronomię w czymś na wzór food trucka. Wokół kręci się też kilka psów. Mówiąc dyplomatycznie, nie wyglądają one na słodkie, domowe misie. W tym momencie zaczyna się akcja wieczoru. Podczas gdy młody oprowadza Olafa po 'bunkrze', próbując równocześnie opowiedzieć coś na jego temat, Kamil fotografuje widoczki w na pozór bezpiecznej odległości od wspomnianych psów. Nie wiemy czy poczuły się zagrożone jakimś gestem, czy po prostu nie miały tego dnia ochoty na pozowanie do zdjęć. Najwyraźniej wizja udostępnienia ich wizerunku na Fejsbuniu, Bikestatsie, lub Naszej Klasie nie bardzo im pasowała, przez co w geście niezadowolenia rzuciły się na Kamila. Jednemu z nich udało się ugryźć go w nogę. Takich rzeczy zawsze chcemy unikać, bo w kolejnym dniu prawdopodobnie będziemy musieli szukać jakiegoś miejsca, gdzie będą w stanie podać zastrzyk na wściekliznę. Tym razem się nie udało, trzeba jechać dalej.
W ramach małej ciekawostki, poniżej umieszczamy teledysk do jednego z większych przebojów radiowych tego lata. Znajdują się tam miejsca, które akurat tego dnia mieliśmy okazję odwiedzić (ustawiliśmy rozpoczęcie w miejscu opisanej przed chwilą akcji). Natrafiliśmy na ten teledysk już po powrocie, więc miło było wspomnieć sobie to jeszcze raz :).
Wspomniana wyżej góra Cika...
... i antybohaterowie dzisiejszego wieczoru :/
19:20 – docieramy w okolice przełęczy i oczywiście trzaskamy kolejne zdjęcia. Robi się już późno, więc nie możemy przesiadywać w nieskończoność na punkcie widokowym. Zaczynamy ostry zjazd, który ma doprowadzić nas jeszcze dziś do nadmorskiej miejscowości Orikum. Pozwalamy sobie na wyprzedzanie samochodów, a jedną Ibizę bierzemy nawet na prostej. Okazała się dla nas zawalidrogą nie do zniesienia :D. Poniżej wstawiamy filmik z wyprawy, który opublikowaliśmy na naszym Facebook'u jakiś czas temu. Wspomniana scena wyprzedzania Ibizy jest tam oczywiście zawarta.
Przełęcz osiągnięta!
W teren zabudowany wjeżdżamy już po zmroku. Po zakupach przyszedł czas na znalezienie miejsca pod namiot. Nie było wielkiego wyboru (tym bardziej o tak późnej porze), więc wylądowaliśmy na kawałku plaży w pobliżu drogi, hoteli i restauracji. Sms-em zdaliśmy jeszcze relację kolegom z busa i po spożyciu "izotoników" można było iść do spania. Dzień ciężki, z przygodami i pięknymi widokami – takich na wyprawach zawsze chcemy mieć najwięcej. Jutro opuszczamy na moment górzysty teren, więc nogi powinny się trochę zregenerować.
Takie paragony w Albanii :D
POPRZEDNI DZIEŃ
Kategoria Bałkany 2017
Dane wyjazdu:
101.06 km
0.00 km teren
06:04 h
16.66 km/h:
Maks. pr.:61.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Bałkany 2017 - Dzień 20
Wtorek, 22 sierpnia 2017 · dodano: 11.12.2017 | Komentarze 0
Dzień zaczynamy od ugotowania śniadania. Poza załadowaniem do pełna żołądków, trzeba jeszcze kupić trochę jedzenia. Podczas następnych kilkudziesięciu kilometrów może być problem ze znalezieniem jakiegokolwiek sklepu. Do granicy z Albanią mamy zaledwie 25 kilometrów. Przed jej przekroczeniem nie obyło się oczywiście bez kilku połączeń telefonicznych do Polski. Znowu wyjeżdżamy bowiem z Unii Europejskiej i na długi czas będziemy odcięci od internetu w telefonach. Wracamy do Albanii, zbliżając się jednocześnie do pierwszego kontaktu z morzem na tej wyprawie. Do wybrzeża zostało 50 kilometrów, jednak po drodze będzie trzeba się jeszcze pomęczyć pod górkę. Zaraz za przejściem granicznym zatrzymujemy się na małą przerwę na stacji benzynowej. Trafiamy tam na grupkę Polaków, będących w trakcie podróży busem. Szybko okazuje się, że jedna z uczestniczek studiuje w Sopocie na tym samym wydziale, co Kamil. Fakt, iż na takim zadupiu, na peryferiach Europy, odbyła się rozmowa na temat wykładowców (który jest w porządku, a króry be) mocno nas rozśmieszył :D. Wymieniliśmy się stronkami na facebooku i ruszyliśmy przed siebie, nie mogąc już doczekać się plażowania.Wspomniana wyżej grupa busiarzy z Polski :) Na Facebook'u nazywają się "Skazani na busa" - zapraszamy również do nich :)
Podjazd odbył się w tradycyjnym towarzystwie bezlitosnego skwaru. Gdy już wdrapaliśmy się na górkę, przy drodze stała mała budka z parasolem. W takich momentach porozumiewamy się bez słów. Zatrzymujemy się - zasłużyliśmy na małą siestę w postaci zimnego piwka. Do Sarandy (kurortu nadmorskiego i największego miasta w okolicy) pozostał już głównie zjazd. Na przedmieściach robimy szybkie zakupy, po czym możemy się kierować prosto na plażę. Wjeżdżamy w istny rój Polaków. Nasza flaga przyciąga ich jak magnes, a my jesteśmy zasypywani kolejnymi pytaniami:
-Z Polski? Na rowerach?! No nie gadajcie.
-No tak jakoś nam wyszło.
Nie spodziewaliśmy się, że jest tu aż tylu naszych rodaków. W końcu Albania nie jest u nas jeszcze aż tak popularną, wakacyjną destynacją jak Chorwacja czy Grecja. Polacy statystycznie nie wiedzą o Albanii za wiele. Głównie kojarzy się ona ze śpiewającym Popkiem - samozwańczym królem Albanii, a część ankietowanych jest przekonana, że tutaj zabijają, jedzą ludzi, a na ulicach latają noże i pociski. Jedną z tych mniej przyjemnych rzeczy w Albanii jest z pewnością fakt, iż kręci się tu sporo Cyganów. Strasznie natrętni, nawet dzieci. Poza tym, plażowanie można zaliczyć do udanych. Morze Jońskie wygląda na bardzo czyste, a z linii brzegowej rozciąga się widok na grecką wyspę Korfu.
Ten to nie może narzekać na brak miejsca na bagaże, my wszystko musieliśmy upchnąć w dwie niewielkie sakwy :)
Zatłoczony kurort nie jest jednak głównym celem tego dnia. Po 2-3 godzinach odpoczynku, kupieniu pocztówek i zjedzeniu kebaba, opuszczamy Sarandę i jedziemy na północ. Chcemy znaleźć dziś nocleg gdzieś na plaży z dala od turystów. Trzeba jeszcze stuknąć trochę kilometrów, by dojechać do jakiegoś sensownego miejsca. Goni nas zachodzące słońce, ale mamy odpowiednią motywację. Na mapce pojawiła się potencjalnie przyjazna nam lokalizacja, gdzie prawdopodobnie moglibyśmy przenocować. Bitwę z czasem udało się wygrać. Zjeżdżamy nad morze, zanim zdążyło się ściemnić. Wita nas nabrzeże z restauracjami i pensjonatami. Jedziemy jednak w drugą stronę, co okazało się dobrą decyzją....
Na końcu wyboistej drogi jest prowizoryczny parking, na którym stoi kilka kamperów i busów. Szybko okazało się, że na plaży siedzi grupka Polaków. Jest to druga, spotkana dziś, ekipa z busa. Prawie wszyscy pochodzą z Wielkopolski i to nie ich pierwsza podróż tego typu. Mają nieprzyzwoicie duże zapasy alkoholu, dzięki którym ugościli nas pięknym, słowiańskim obyczajem na obcej ziemi. W efekcie mając na wieczór zaledwie 3 piwka, skończyliśmy późną nocą mocno porobieni. Koniec dnia wyszedł nam najlepszy z możliwych. Dużo pogadaliśmy o podróżach, wymieniliśmy się swoimi doświadczeniami z poprzednich eskapad, jeszcze więcej się pośmialiśmy, a to wszystko podczas ciepłego, letniego wieczoru na południowobałkańskiej plaży. Przed pójściem spać, Olaf wskoczył jeszcze do morza, a Kamil rozwalił sobie kolano w drodze do namiotu. Przyczyna była prosta – z takim zaburzeniem równowagi próbował wspiąć się po skarpie. W japonkach. Ciężko będzie jutro wstać i pedałować z rana :D.
POPRZEDNI DZIEŃ
Kategoria Bałkany 2017
Dane wyjazdu:
91.10 km
0.00 km teren
05:25 h
16.82 km/h:
Maks. pr.:62.49 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Bałkany 2017 - Dzień 19
Poniedziałek, 21 sierpnia 2017 · dodano: 11.12.2017 | Komentarze 0
Obudziliśmy się, gdy nasz kolega z Hiszpanii zbierał się do wyjścia. Wymieniliśmy się danymi kontaktowymi, życząc sobie wzajemnie powodzenia w dalszej podróży. Nam z wyjazdem niezbyt się spieszyło, bo za oknem od rana było deszczowo. Leżeliśmy niemal bezczynnie, wsłuchując się w rytmy albańskich hitów, dobiegających z kanału muzycznego w telewizji. Potem przyszła pora na ugotowanie czegoś na śniadanie. Odpalamy kuchenkę gazową w pokoju, poniewierając tym samym wszelkie przepisy BHP i PPOŻ. Gdy opady ustają, możemy ruszać przed siebie. Czeka nas dziś ciężki dzień w górskim terenie, jak zwykle w upale – rześkie powietrze po porannym deszczu zniknęło wraz z pierwszymi promieniami słonecznymi. Droga biegnie przez górskie pustkowia, gdzie czasem brakuje nawet asfaltu. Trzeba więc uważać na zjazdach, by nie wpaść przy dużej prędkości na szutrowy odcinek. Na szczęście ruch samochodowy jest znikomy. Pozwala to na spokojne podziwianie okolicznych widoków.Pranie nie zdążyło wyschnąć w ciągu nocy - trzeba dosuszyć ;)
Po czterdziestu kilometrach docieramy do Leskoviku – malowniczo położonego miasteczka w sercu tutejszych gór. Od razu rozpoczynamy poszukiwania sklepu, bo to jedna z zaledwie dwóch miejscowości, która jest dziś na naszej trasie. Ze sklepami niestety nie jest kolorowo. Znalazł się jeden otwarty, lecz wybór był tam raczej mizerny. Nie było praktycznie niczego, co moglibyśmy wrzucić do garnka. Wychodzimy z siatką owoców i kilkoma słodyczami. To nie wystarczy, by najeść się na kolejny, ciężki etap przez bezludne rejony. Musimy wstąpić do jadłodajni, znajdującej się za rogiem. Zamawiamy dania które z nazwy wydawać by się mogły sycące. Zaserwowana została nam jednak tzw. "instagramowa wpierdolka" – ładnie wyglądała, ale tylko poddenerwowała nasze żołądki – delikatnie mówiąc. Cóż... wracamy jeszcze do sklepu by zjeść rogale z nadzieniem, bo innych, gastronomicznych perspektyw na dzisiejsze popołudnie nie widzimy. Do granicy zostało 10 kilometrów – cały ten etap to zjazd zupełnie nowym, pięknym asfaltem. Dotarcie do albańskiego punktu kontrolnego zabrało nam zaledwie około 15 minut. Wystarczy okazać paszporty i znajdujemy się w Grecji! 19 dni jazdy, ponad 2000 kilometrów na liczniku. Z Krakowa dojeżdżamy tu na rowerach, tylko i wyłącznie o siłach własnych mięśni. Jest to kolejne nasze osiągnięcie podczas tej podróży. Od greckiego strażnika dostajemy pieczątki - na naszą prośbę, na osobnych karteczkach. Z racji, że jesteśmy obywatelami Unii, do paszportu nie możemy ich dostać. Trzeci raz podczas tej wyprawy zmieniamy strefę czasową. Zegarki przestawiają nam się o godzinę do przodu, a kolejną godzinę spędzamy na rozmowach telefonicznych.
W dalszej drodze ponownie trzeba osiągnąć większą wysokość, także czeka nas długi podjazd. Najwięcej energii pochłania jednak odganianie się od muszek. Owady są naszym największym wrogiem w podróży. Tutaj atakują tak uporczywie, że nie ma sposobu, by się od nich skutecznie odpędzić. Wszystko rekompensują jednak widoki, które są w tym rejonie nie do opisania. Na niebie przesuwają się bardzo ciemne chmury i wszystko wskazuje na to, że tym razem już nie unikniemy deszczu. Pomimo świecącego słońca, trochę zaczęło kropić, ale finalnie po raz kolejny mamy szczęście. W ostatniej chwili uciekamy od czarnych Nimbostratusów i szybkim zjazdem lądujemy w Kalpace - drugim i ostatnim z dzisiejszych miasteczek. Drogi, po których przemieszczamy się po Grecji, charakteryzują się brakiem zabudowań. Wszystkie wioski położone są na zboczach gór. By się do nich dostać, trzeba odbić od głównej trasy i podjeżdżać stromymi podjazdami. Nie mamy więc zamiaru jechać dziś dalej, skoro na głównej drodze wypatrzyliśmy wcześniej jedyną mieścinę.
Po zakupach rozpoczynamy poszukiwania noclegu. Przy jednym z podwórek pytamy o kawałek trawy pod namiot. Grecy chwile się naradzają, po czym mówią: 'follow us'. Pojechaliśmy za samochodem, który doprowadził nas pod szkołę. Był kawałek terenu wyglądający na parking dla kamperów, jednak nie widzieliśmy możliwości dostania się przez ogrodzenie. Jeden z przechodzących mężczyzn wskazał nam teren szkoły. Rzekł, że śmiało możemy się tam rozbić, bo i tak są wakacje – szkoła stoi pusta. Namiot postawiliśmy przed wejściem - tak, by uchronić się od ewentualnych opadów deszczu. Jednocześnie nie trzeba było zakładać tropika przy stosunkowo ciepłej nocy. Nadszedł czas odpoczynku po ciężkim dniu w górach. Wyciągamy małe piwka i siedzimy z nimi na szkolnych schodkach, słuchając muzyki z podręcznego głośnika - tak, jakbyśmy sami uczęszczali do tego gimnazjum :D. Jednocześnie osiągamy dziś najdalej na południe wysunięty punkt naszej podróży - jest co świętować. Miesiąc, który mamy na tę wyprawę, nie wystarczy nam jednak na zapuszczenie się w głąb Grecji. Od jutra będziemy się już cofać w stronę Polski, mimo to niecierpliwie na ten dzień czekamy. A to z powodu morza, nad które po 20 dniach w końcu będzie nam dane dotrzeć. Kolejny nocleg koniecznie na plaży!
POPRZEDNI DZIEŃ
Kategoria Bałkany 2017
Dane wyjazdu:
114.61 km
0.00 km teren
06:32 h
17.54 km/h:
Maks. pr.:57.36 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Bałkany 2017 - Dzień 18
Niedziela, 20 sierpnia 2017 · dodano: 23.11.2017 | Komentarze 0
Wstajemy już po 6:00, licząc na fajny widok oświetlonych górek za jeziorem. Niestety z rana było trochę mgliście ale i tak nie mogliśmy narzekać. Korzystając jeszcze z okazji, Olaf wskoczył na poranną kąpiel. Przed 8:00 obaj jesteśmy gotowi do jazdy. Pierwszy postój robimy już po 6 kilometrach, bo akurat złapaliśmy otwarty sklep. Wizyta w nim była konieczna, ponieważ nie mieliśmy już żadnych zapasów, a trzeba było też wydać do zera ostatnie denary macedońskie. Pod sklepem towarzyszy nam mały i na pozór miły kotek, ale szybko pokazuje swoje rogi. Najpierw zaczyna drapać sakwy, a kiedy został pogoniony przez Kamila, rzuca się na jeden z naszych telefonów, zwalając go z krawędzi betonowego śmietnika. A jeszcze chwilę temu był przez nas karmiony i głaskany... A to hultaj! Do granicy z Albanią zostało nam kilkanaście kilometrów jazdy widokową trasą nad samym Ohridem. Nie jest jednak łatwo, bo co chwilę trafiają się ostrzejsze przewyższenia. Po jednym z podjazdów obok nas zatrzymuje się jakiś samochód. Okazało się, że jego załoga dzierży buty do pływania, które jeszcze przed chwilą suszyły się na rowerze Olafa. Były zapięte karabińczykiem o sakwę i najwyraźniej spadły na jezdnię. Dziękujemy serdecznie za przekazanie zguby, zapinamy buty na 2 karabińczyki i ruszamy na przejście graniczne.Mały gnojek, o którym mowa powyżej.
Między macedońską a albańską budką strażniczą rozmawiamy chwilę z sakwiarzami ze Szwajcarii. Kręcą się na rowerach po Bałkanach podobnie jak my. Upewniamy się jeszcze, czy aby na pewno w naszych paszportach pojawiły się pożądane przez nas pieczątki. Kilka kroków za przejście graniczne i witamy Albanię! Wiele się jednak nie zmienia, bo z ludnością albańską mieliśmy do czynienia zarówno w Kosowie jak i w całej zachodniej Macedonii. Odbijamy od Jeziora Ochrydzkiego, więc znów będziemy musieli podjeżdżać pod górę. Z nieba lał się już żar, co zmusza nas do pokonania podjazdu na raty. Na zakręcie, na którym się zatrzymaliśmy, dopada nas grupa młodych, przydrożnych sprzedawców orzechów. "For energy!" - przekonują raz po raz. Chłopaki mieli tak dobrze wyćwiczone techniki sprzedaży, jakby ostatnie pół roku spędzili na szkoleniach w TV Okazjach, przeplatając je warsztatami w Lyoness. W każdym razie muszą jeszcze popracować nad badaniem rynku, bo jedyne co mogliby nam wcisnąć w takiej chwili to zimne browary albo chociaż duży sok truskawkowy. Trochę pośmialiśmy się w kilkuosobowej grupce i ruszyliśmy dalej. Na tym samym podjeździe Kamil, jadący z tyłu, słyszy polskobrzmiący głos:
-"Cześć, chcesz zapalić?" - słyszy z Forda na albańskich blachach, widząc wychyloną przez szybę rękę ze skrętem.
-"Nie, dzięki"
-"Ok, a ja chcę!".
Pasażerki tegoż auta spotykamy po kilku zakrętach, gdy uśmiechnięte od ucha do ucha robią sobie zdjęcia na tle przydrożnego wodospadu. Okazuje się, że pochodzą z Białorusi i Ukrainy, a studiują w Krakowie (stąd ten bardzo dobry język polski). W Albanii przebywają podczas wakacji jako przewodniczki turystyczne. Szybko dopadają nas orzechowi handlarze i przez tak duże zgromadzenie, na jezdni tworzy się mały korek :D. Z racji wykonywanego przez nas dziś wysiłku fizycznego, kolejny raz odmawiamy "papieroska". Sport nie przeszkadzał nam już jednak, gdy kilka kilometrów dalej, na szczycie górki, pojawiła się okazja na strzelenie zimnego piwka. Pracownik stacji benzynowej (przy której mieliśmy postój) daje Olafowi kilka kostek lodu w woreczku. Opuchlizna po ukąszeniu przez osę ponownie się zwiększa, mimo że wczoraj pod wieczór zdążyła zniknąć niemal do zera.
Kolega - sakwiarz :)
Wspomniani wyżej chłopacy od orzechów...
... oraz koleżanki zza wschodnich granic...
... a tu już wszyscy na raz stojący przy drodze i blokujący ruch :D
Teren się wypłaszcza, a góry widać tylko dookoła naszej drogi. Szybko docieramy do Korczy – pierwszego miasta w Albanii, które mamy okazję odwiedzić. Zakupiliśmy tu leki albańskie. Mało śmiesznym żartem zaznaczamy, że byliśmy nie w aptece, a w kantorze – lek to tutejsza waluta. Kupiliśmy też pierwsze w tym kraju pocztówki, a następnie wsunęliśmy pizzę, bo była to już pora obiadowa.
Wyjeżdżamy z miasta, kierując się w dalszym ciągu na południe. Krajobraz na przestrzeni kilku dni zmienił się już nie do poznania. Nie ma tu już tak zielonych pejzaży, jak w rumuńskich czy serbskich górach. Jest zdecydowanie bardziej sucho, jak na południe Europy o tej porze przystało. Jedziemy sobie przez te pustkowia, kiedy we włączonym na głośniku radiu, słyszymy wiadomości: "Polonia, Hungaria, imigrante, Minister Mariusz Blaszczak'. Obaj parsknęliśmy śmiechem, bo kto by pomyślał, że w takim miejscu usłyszymy o naszych rządzących? :D. Pokonujemy kolejne, ciężkie podjazdy i w jednej z wiosek stajemy przy sklepo-barze. Tak, znów stajemy na piwo. Nie pytajcie dlaczego – po takim ciężkim dniu w górach na rowerze, przy takiej temperaturze, piwo wchodzi niesamowicie. Siedzimy sobie tak beztrosko porozumiewając się na migi z tutejszymi ludźmi. Przy drodze stoi autostopowicz z Hiszpanii, który bez skutku próbuje złapać jakieś auto. Dla dziaciaków przebywających akurat w pobliżu jest on nie lada atrakcją. Otaczają go z zainteresowaniem, próbując pomóc mu się stąd wydostać – można jednak mieć wątpliwości, czy faktycznie ułatwiają mu sprawę :D. Obserwujemy poczynania Hiszpana, aż w końcu przez drogę przejeżdża czarne Audi na tablicach... GDA z Polski! Olaf wybiega z baru, by spróbować jeszcze zatrzymać ten samochód. Za nim śmignął jeszcze drugi na podobnych blachach. Oba przejechały jednak zostawiając za sobą jedynie kurz. Tablica rejestracyjna GDA to Pruszcz Gdański, oddalony od naszej Gdyni o zaledwie 30 kilometrów. Kto by się spodziewał mieszkańców naszego regionu gdzieś na totalnym końcu świata w Albanii? Mimo że żadne z nich się nie zatrzymało, to przejeżdżający 5 minut później kierowca Mercedesa wybawił Hiszpana, zabierając go ze sobą.
Jesteśmy już w typowym terenie górskim. Droga jest wiecznie kręta, a zaludnienie wyjątkowo małe. Kolejną miejscowością jest Erseke. Wiemy już, że dalej tego dnia nie zajedziemy, bo przez najbliższe kilkanaście kilometrów nie ma praktycznie niczego. Z racji tak specyficznego rejonu, chcieliśmy dziś spać 'na gospodarza'. Ciężko było dostrzec podwórka potencjalnie pasujące na nasz namiot. Centrum miasteczka zaskakuje nas bardzo pozytywnie, więc zaczynamy się rozglądać za tradycyjną bazą noclegową. Jedynym czynnym obiektem był zajazd na wylocie z Erseke. Cena za pokój to 20 euro – niby normalna stawka, ale nie w tak nieturystycznym miejscu, więc zastanawiamy się jeszcze nad tradycyjną formą spania w namiocie. Wtedy zza zakrętu wyszedł... ten sam Hiszpan, z którym widzieliśmy się 2 godziny temu. Cóż za zbieg okoliczności :D. Stwierdzamy, że można wziąć pokój w trójkę. Co prawda właściciele wyczuli większy zysk, zmieniając interpretację ceny na 10 euro od osoby, jednak szybko wróciliśmy do wcześniejszych ustaleń. Pedro, bo tak miał na imię ów autostopowicz, był 53-letnim nauczycielem WF-u. Jest też autorem książki, a o tym wszystkim usłyszeliśmy podczas rozmowy w ogródku piwnym, przy głównym placu w miasteczku. Pedro uprzedził nas, że jutro wstaje z samego rana. Musi zdążyć na pierwszy autobus, bo z autostopem w tym rejonie jest wyjątkowo ciężko. My po ciężkim dniu nie będziemy się zrywać aż tak szybko. Przed spaniem robimy jeszcze pranie w zlewie - jak zwykle, kiedy nocujemy pod dachem. Pierwszy dzień w Albanii spędzony bardzo intensywnie, ale jutro ten kraj na moment opuścimy. Do granicy z Grecją zostało już niecałe 60 kilometrów!
Wieczorem w Erseke na rynku widzimy mnóstwo młodych Albańczyków
POPRZEDNI DZIEŃ
.
Kategoria Bałkany 2017
Dane wyjazdu:
116.26 km
0.00 km teren
05:58 h
19.48 km/h:
Maks. pr.:55.58 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Bałkany 2017 - Dzień 17
Sobota, 19 sierpnia 2017 · dodano: 23.11.2017 | Komentarze 1
Zgodnie z wczorajszymi postanowieniami, wstajemy tak szybko jak się da. Co prawda po pierwszym budziku o 5:30 było jeszcze ciemno, ale godzinę później można było wyłazić z namiotu. Zaczynamy od ugotowania śniadania z produktów, które nam zostały – trochę ryżu, trochę makaronu i klopsiki z puszki. O tak wczesnej porze przy rzece jest niesamowicie zimno, a strome, górskie ściany parku narodowego jeszcze na długo skradną nam dostęp do słońca. Dopiero po 20 kilometrach sięgają nas pierwsze promienie słoneczne i wtedy ściągamy grube ciuchy. Chwilę potem pojawił się pierwszy, ostry podjazd i po totalnej, porannej zimnicy, znów jest gorąco. Mijamy bardzo ładne Jezioro Debarskie, ale to kolejne z naszych jezior na trasie, do których nie mamy bezpośredniego dostępu. Nie ma się jednak co przejmować, bo już dziś zawitamy na plażę nad Ohridem! Dojeżdżamy do miejscowości Debar, gdzie czeka nas pierwszy postój. Na drugie śniadanie wchodzimy do jadłodajni z kebabem. Z tego typu punktów do tej pory korzystamy dość regularnie – jedzenie jest tanie, a to zawsze urozmaicenie dla codziennego gotowania na kuchence turystycznej. Tym razem chodziło też o zaoszczędzenie czasu, bo chcemy czym prędzej dojechać nad jezioro. Jest po godzinie 10:00, a do pierwszej plaży pozostało nam już tylko około 50km. Jest dobrze...Jeszcze przed chwilą przejeżdżaliśmy tym mostem. Mimo, że poruszamy się wzdłuż jezior, wzniesienia potrafią nieźle dać w kość.
Żeby nie było tak kolorowo, pojawiają się problemy. Kamilowi znów ucieka powietrze z tego samego koła, co wczoraj. Na domiar złego, podejrzanie szybko zużywa się tylna opona, a posłuszeństwa zaczynają odmawiać też hamulce tarczowe. Najpierw postanawiamy jednak zjeść i w trakcie posiłku zdecydujemy, co z tymi kłopotami zrobimy. Na żarcie musieliśmy czekać dość długo. W tym czasie młody Albańczyk z obsługi wyraźnie zainteresował się naszą podróżą. Nie mówił po angielsku, ale dowiedział się, skąd jesteśmy i włączył translator albańsko-polski. Gdy wyciągnął już kilka szczegółów naszej wyprawy, ponownie wystukał jakieś pytanie w telefonie. Brzmiało one: "Czy płacą wam za to?" :D. Wyraźnie nie mógł zrozumieć dlaczego się tak męczymy. Co prawda nikt bezpośrednio nam za to nie płaci ale zbieramy przecież na szczytny cel jakim jest rejestracja dawców szpiku!
Po jedzeniu podpompowaliśmy koło i przemieściliśmy się do sklepu. Tam miła ekspedientka nie dość, że pomogła znaleźć ryż w woreczkach, to jeszcze wskazała serwis rowerowy, który był zaraz obok. Ostrzegła jednak, że nie mówią tam ani trochę po angielsku, ani w jakimkolwiek innym języku poza albańskim. Owszem, serwis był, ale przypominał bardziej sklep motoryzacyjny. Odpowiedniej dla nas opony nie mieli i niestety potwierdziło się to, że nic tutaj nie wskóramy. Postanowiliśmy podciągnąć te 50 kilometrów, pompując koło co pół godziny. Mimo wszelkich przeszkód, jesteśmy bardzo zdeterminowani, by jak najszybciej dojechać na plażę. Co 10 kilometrów machamy na zmianę pompką. Żeby nabić odpowiednią liczbę barów tak małą pompeczką, tracimy sporo sił. Trasa biegnie raz pod górę, raz w dół, a na ostatnie 20 kilometrów stosunkowo się wypłaszcza. Udało się! Dojechaliśmy do Strugi, czyli pierwszej plażowej miejscowości. Jest tu serwis ale pracownik mówi, że nic nie poradzi na hamulce, a i odpowiedniej opony niestety też nie posiada. Pozostaje udać się do Ohridu, czyli głównego miasta nad jeziorem o tej samej nazwie. To tylko niecałe 15 kilometrów. Problemów na dziś zdawało się być mało, więc pojawił się kolejny - pod postacią osy, która wleciała Olafowi do buzi. Do Ohridu rusza już więc silna i zwarta ekipa: jeden z opuchniętą twarzą, drugi z trzeszczącymi hamulcami i uciekającym powietrzem :D.
Olaf, człowiek orkiestra - student, podróżnik, w wolnych chwilach bokser
W końcu udało się dojechać do Ochrydy. Serwis znajdował się w samym centrum miasta. Miasteczka – to bardziej trafne określenie, bo kurort ten jest wielkości Helu czy Jastarni. Niestety nikt nam nie otwiera. Zareagował jednak właściciel lokalu po drugiej stronie deptaku. Szybko wyjaśniliśmy o co chodzi. Wykonał telefon i przekazał nam, że pracownik będzie tu za 5 minut. 5 minut przerodziło się w 30, ale nie pozostawało nam nic innego, jak czekać. Na miejscu nie było żadnej dostępnej opony, więc serwisant wysłał nas do sklepu rowerowego. Winowajcą schodzącego powietrza okazała się jakaś mała igiełka, którą przeoczyliśmy przy sprawdzaniu starej opony. Hamulce tarczowe to tutaj rzadkość, tego nam tu nie naprawią. Serwisant sprawiał wręcz wrażenie jak gdyby po raz pierwszy w życiu widział hamulce tarczowe w rowerze :D. W trakcie serwisu zrobiliśmy zakupy i w końcu można było pojechać na upragnioną plażę! Mimo, że jest już grubo po 16:00, słońce wciąż daje popalić. Należy nam się porządne leżakowanie! Nie mamy zamiaru się już dziś spieszyć, nawet mimo tego, że w tak turystycznym rejonie może być problem z noclegiem. Jemy, chwilę kimamy, popijamy zimne piwko i pluskamy się w wodzie. Plażowo-kąpielowa część naszej wyprawy oficjalnie rozpoczęta!
Zwijamy się dopiero około 19:00, bo słońce było już w trakcie zaawansowanej ucieczki za linię horyzontu. Na Ochrydzkiej promenadzie zaczepia nas jeszcze jakiś rowerzysta-naganiacz-właściciel pensjonatu. Proponuje nam 18 euro za pokój, ale nie wygląda na chętnego do negocjacji, więc grzecznie dziękujemy i jedziemy dalej. Otoczenie nie wygląda na przyjazne dla rozbicia namiotu. Droga biegnie wzdłuż nabrzeża, ruch jest ogromny a wokół same hotele. Zatrzymujemy się jednak na małym parkingu, gdzie jest zejście na plażę. Na dole okazuje się, że trafiliśmy najlepiej jak się da. 150 metrów plaży między jakimś hotelem a nieczynną już o tej porze restauracją. Jest idealnie! Wracamy po rowery, a na plażę schodzą 3 kobiety około trzydziestki, które zaparkowały na wcześniej wspomnianym parkingu. Wyglądały na nieco speszone naszą obecnością i poszły gdzieś na bok. Minęło kilka minut, a gdy wskoczyły do wody, to wszystko stało się jasne! Kobitki chciały po prostu wykąpać się na waleta, ale najwyraźniej im w tym przeszkodziliśmy :D.
Rozbiliśmy namiot i można było się wykąpać. Sceneria była nie do opisania, bo nawet zdjęcia nie są w stanie oddać ostatnich promieni słonecznych nad pięknym, macedońskim "morzem". Zimne piwko w takim miejscu smakuje jak milion dolarów, więc strzeliliśmy sobie po dwa miliony na głowę :D. Z przerażeniem myślimy, co ominęłoby nas, gdybyśmy uparcie poszli w negocjację i spali w pokoju zamiast w tak pięknym miejscu. Dzień sprawił nam wiele problemów, ale druga jego część była po prostu fenomenalna. Warto było przeżyć każde ciężkie chwile, które spotkały nas przez te ponad 2 tygodnie jazdy, by znaleźć się tu, gdzie jesteśmy. A to dopiero początek – coś czujemy, że od dziś zaczynają się najlepsze dni tej wyprawy!
Taka miejscówka na rozbicie namiotu dzisiaj!
Udało się nawet znaleźć kawałek "trawy". Nie musieliśmy leżeć całą noc na twardych kamieniach.
POPRZEDNI DZIEŃ
Kategoria Bałkany 2017