Wenecja 2013, strona 2 | gdynia94.bikestats.pl Jednośladami przez Polskę




Info

avatar Mamy przejechane 25310.84 kilometrów w tym 846.55 w terenie.


Na imię nam Kamil i Olaf. Postanowiliśmy założyć jeden blog, który będziemy prowadzić razem. Mamy 22 lata, jesteśmy studentami, mieszkamy w Gdyni, a jazdę na rowerze traktujemy jako hobby.
Preferujemy długie wycieczki i jazdę asfaltem, choć czasem wybierzemy się również w teren. Nasz aktualny rekord dystansu jednej wycieczki to 500km (w tym około 380km w ciągu doby). Dodatkowo zainteresowaliśmy się kilkudniowymi wyprawami z sakwami. Pierwszą taką podróż zrealizowaliśmy podczas majówki 2012 (celem był Berlin), następnie dojechaliśmy w 2013 roku do Wenecji, a w 2016 do Odessy :)
Zapraszamy do śledzenia naszych wpisów!
Więcej o nas.

button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl baton rowerowy bikestats.pl



Kategorie wycieczek



Rekordy dystansu



1. Bydgoszcz, Toruń (3-4.9.11)
500km
2. Poznań (23.8.11)
351km
3. Grudziądz (13.6.11)
340km
4. Elbląg, granica PL-RU (4.6.11)
321km
5. Chojnice (5.7.11)
312km
6. Słupsk, Ustka (21.5.11)
304km
7. Olsztyn, Lubawa (27.6.11)
280km
8. Kwidzyn (22.4.12)
260km
9. Piła (->Berlin) (29.4.12)
238km
10. Bytów (5.5.11)
227km

Kontakt


FACEBOOK

lub na adres e-mail: gdynia94@o2.pl

Licznik odwiedzin


Od 22 marca 2011 nasz blog odwiedziło Na bloga liczniki osób :)

rozmiary oponOdsłony dzienne na stronę
Wpisy archiwalne w kategorii

Wenecja 2013

Dystans całkowity:2832.35 km (w terenie 10.00 km; 0.35%)
Czas w ruchu:141:22
Średnia prędkość:20.04 km/h
Maksymalna prędkość:78.41 km/h
Liczba aktywności:20
Średnio na aktywność:141.62 km i 7h 04m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
142.77 km 0.00 km teren
07:06 h 20.11 km/h:
Maks. pr.:57.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Stolica Słowenii zaliczona, jesteśmy coraz bliżej upragnionej Italii! - dzień 11

Sobota, 15 czerwca 2013 · dodano: 18.06.2013 | Komentarze 3

Kiedy obudziliśmy się rano, słoweńskie małżeństwo było już na nogach. Wypiliśmy razem kawę i zjedliśmy jakieś słodkie przekąski, po czym znowu zaserwowano nam wódeczkę :D Oczywiście odmówiliśmy, bo raz, że gentlemani nie piją przed godziną 12, a dwa, że jednak mieliśmy zamiar wsiąść lada chwila na rowery :) Szybko zwinęliśmy namiot, skorzystaliśmy z toalety i byliśmy gotowi do jazdy. Do większej miejscowości - Slowenske Konjice było około 5km, więc tam się zatrzymujemy i wchodzimy do sklepu. Po konkretnym śniadaniu mogliśmy już jechać prosto przed siebie. Pierwszym miastem na naszej trasie było Celje - kolejne słoweńskie miasteczko, które jest kolorowe, ładne, zadbane. Z przyjemnością wjeżdżamy więc do centrum i robimy parę fotek. Teraz czeka nas jazda cały czas wzdłuż autostrady aż do stolicy Słowenii - Lublany.










Wspomniane wyżej słoweńskie miasto - Celje.








Kto wypatrzy kąpiących się w potoku ludzi? :D


O, tu są!

Mimo, że trasa leciała wzdłuż autostrady, teren nie był płaski. Autostrada przebiegała głównie wysokimi wiaduktami lub tunelami, podczas gdy zwykła droga, którą jechaliśmy miała swoje mniejsze i większe podjazdy. Okazało się, że czekał nas dosyć ostry podjazd w kierunku Lublany. Potem natomiast zjazd, aż do stolicy Słowenii, gdzie teren się wyrównał. Jechało się przyjemnie, jednak do czasu. W pewnym momencie autostrada w kierunku Lublany została zamknięta z nieznanych nam przyczyn i cały ruch został skierowany na naszą alternatywną, biegnąca wzdłuż autostrady drogę. To znacznie zmniejszyło komfort jazdy. Dobrze chociaż, że autostrada w drugim kierunku była otwarta, bo to oznaczało mały ruch w przeciwnym kierunku i możliwość łatwego wyprzedzania nas przez samochody. Gdyby autostrada została zamknięta w obie strony, byłoby naprawdę ciężko. Powstał bowiem dość duży korek. Postanawiamy zrobić więc sobie odpoczynek i stajemy pod drzewem tuż przy drodze robiąc sobie jedzonko. Dodatkowo zafundowaliśmy sobie niezły wysiłek ciągle machając ręką. Wywiesiliśmy na jednym z rowerów koszulkę Olafa z napisem "Polska", a Polaków na drodze nie brakowało. Dwóch rowerzystów rozbijających obóz pod drzewem przy drodze pełnej samochodów przyciągało więc uwagę, a Polacy widząc koszulkę i flagę często machali lub trąbili :)




Akcja z koszulką i flagą opisana wyżej :)


Nareszcie wyłaniają się ośnieżone szczyty Alp!



30km przed Lublaną zjazd na autostradę w kierunku stolicy został w końcu otwarty, co całkowicie odciążyło naszą drogę i aż do Lublany jechaliśmy przy prawie zerowym ruchu. Niestety wjazd do miasta mocno nas rozczarował. Do zakazów dla rowerów zdążyliśmy się już przyzwyczaić. O ile na Węgrzech zakazy te były kompletnie nie na swoim miejscu i wszyscy je olewali włącznie z policją o tyle tutaj w Słowenii zakaz oznaczał zawsze istnienie drogi rowerowej. Tak było także tym razem, jednak to właśnie jakość drogi rowerowej na wlocie do miasta nas zdziwiła. Rowerzyści zostali pokierowani na piaszczysto-kamienistą drogę biegnącą wzdłuż asfaltowej wylotówki. Tak wyglądający wjazd dla rowerów do stolicy miasta trochę psuje wizerunek całej infrastruktury rowerowej w kraju. Po pewnym czasie dostajemy się jednak do centrum Lublany i tam już się nam bardzo podoba. Złe wrażenie zostaje zatarte przez piękną starówkę Lublany. Po objechaniu centrum kierujemy się do McDonalda, gdzie najadamy się do syta, odświeżamy w toalecie i korzystamy z internetu. Po ponad godzinnej przerwie, gdy schodzimy na dół (McDonald był na piętrze), nasze rowery o dziwo stoją na chodniku nienaruszone z całym osprzętem na swoim miejscu. No tak! - przecież nie jesteśmy w Polsce...


Ścieżka rowerowa na wjeździe do stolicy Słowenii wygląda tak. Nie postarali się... centrum miasta zaciera jednak złe wrażenie.
















Nie wiemy co mają te powieszone na sznurkach buty symbolizować, ale to chyba nic ważnego.



Szukając wylotówki z Lublany znowu widzimy zakazy dla rowerów, które powoli zaczynają nas denerwować. Postanawiamy złamać więc zakaz i ustawiamy się na czerwonych światłach na pasie do skrętu na drogę z owym znakiem. Po chwili autem podjeżdża jakiś mieszkaniec Lublany i zaczyna się rozmowa. Informuje nas o zakazie, o czym bardzo dobrze wiemy, po czym wypytuje się dokąd jedziemy i próbuje wskazać drogę. Słysząc jaki jest nasz cel podróży i skąd jedziemy milczy, okazuje zdziwienie i życzy nam powodzenia :D Po kilku kilometrach, kiedy znaleźliśmy już odpowiednią drogę i jesteśmy już na przedmieściach Lublany, rowerzysta jadący równo z nami ścieżką rowerową również wypytuje nas o wyprawę i życzy powodzenia. Mili ludzie w tej Słowenii... Po opuszczeniu granic Lublany mamy jeszcze trochę czasu żeby pocisnąć jak najdalej w kierunku Italii. Z opowiadań ludzi a także naszych analiz map wynika jednak, że, od tego momentu, zaczyna się najbardziej wymagający jak dotąd podjazd. Rzeczywiście widzimy, że teren zaczyna gwałtownie iść w górę, jednak nie jest to ostre nachylenie i podjazd nie sprawia nam większych problemów. Wyprzedzamy jakąś starszą rowerzystkę, która, widać, że walczy ze sobą i jedziemy przed siebie. Po chwili zatrzymujemy się szukając otwartego o tej porze sklepu, jednak bez efektu. Kontynuując jazdę po paru minutach znowu wyprzedzamy rowerzystkę, która wolnym tempem ale bez postojów pruje przed siebie :D Gdy w końcu znajdujemy otwarty sklep, zatrzymujemy się ostatni raz tego dnia w miejscowości Vrhnika. Najedzeni wsiadamy z powrotem na rowery i kontynuujemy wspinaczkę pod górę w kierunku miejscowości Logatec... i co? Po raz trzeci wyprzedzamy rowerzystkę haha! :D Skubana od Lublany jechała z nami nie robiąc żadnej przerwy. Gdy zaczyna się jednak ostrzejszy podjazd, zostawiamy ją mocno z tyłu i już się tego dnia nie spotkamy :(



Przed miejscowością Logatec, która okazała się dziś naszym celem, spotykamy pierwszego sakwiarza z prawdziwego zdarzenia od momentu wyjechania z Gdyni. No nareszcie wiemy już, że nie tylko my lubimy sobie pojeździć po Europie :) Zbliża się godzina 20, a to oznacza rozpoczęcie rozglądania się za noclegiem. Na stacji kupujemy jeszcze 3 lokalne piwka (dwa dla nas i jedno dla potencjalnego Słoweńca, który podzieli się trawą na podwórku :)). Z daleka widzimy starszego gościa zamiatającego wejście do domu. Podjeżdżamy więc i po polsku dogadujemy się. Z miejscem na rozbicie namiotu jest kiepsko, bo na terenie nie ma całkowicie płaskich miejsc, jednak jakoś znajdujemy odpowiednie miejsce i rozbijamy namiot na odwal z połową śledzi (teren z drugiej strony był za twardy na wbicie śledzi). Starszy pan zaprasza nas do środka i daje możliwość umycia się. Opowiada o tym, że żona mu zmarła, trochę gadamy o polityce (zna Kaczyńskich i Tuska), ogólnie widać, że dom jest zaniedbany, a dziadzio żyje przeszłością wspominając coś o komunizmie i mając za jedynych przyjaciół swojego psa oraz radio, które gra dość głośno ze względu na jego wadę słuchu. Zostaliśmy jednak przyjęci bardzo ciepło i pogadaliśmy na tyle na ile pozwalały nam podobne słowa w naszych językach. Na pytanie, czy napije się z nami piwa, odmawia, jednak daje nam do kolekcji jeszcze dwa i wychodzi na to, że przed snem będzie trzeba wypić 5 piw. No to się załatwiliśmy :D Zasypiamy szybko myślami będąc już we Włoszech nad Adriatykiem - to już jutro!


Miejsce na rozbicie namiotu średnie, ale sobie poradziliśmy.


Wspomniany wyżej pies - najwierniejszy przyjaciel żyjącego przeszłością starszego Słoweńca.


Z 3 piw zrobiło nam się 5. No nic... trzeba to wypić i iść spać. Jutro Italia!
.
.

.
.

Dane wyjazdu:
150.60 km 0.00 km teren
07:21 h 20.49 km/h:
Maks. pr.:69.05 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Upalna Słowenia - dzień 10

Piątek, 14 czerwca 2013 · dodano: 18.06.2013 | Komentarze 1

Po pierwszej nocy spędzonej na trawniku u ludzi, rano znowu spotykamy się z gościnnością Węgrów. Znowu wpuszczają nas do środka, gdzie korzystamy z toalety, robimy sobie śniadanko z tego co nam zostało, wyciągamy naładowane telefony i aparat z gniazdek i jesteśmy gotowi do jazdy. Do granicy ze Słowenią zostało nam zaledwie 15km, więc ciśniemy prosto do przejścia granicznego. Na granicy znowu widzimy pełno polskich TIRów. Olaf miał na sobie koszulkę z napisem "Polska", więc paru 'tirowców' macha do nas. Na granicy postanawiamy zmienić trasę i jechać na Maribor (drugie największe miasto w Słowenii). Początkowe plany nie zakładały zahaczenia o Maribor, więc aby tam dojechać musimy sporo pytać o drogę - nasze mapy nie obejmują tego terenu. Pierwszą miejscowością na trasie do Mariboru była Murska Sobota, gdzie robimy pierwsze dziś zakupy. Na trasie raczej nic ciekawego, poza terenem, który zaczynał się coraz bardziej fałdować. W Murskiej Sobocie mamy spore problemy ze znalezieniem odpowiedniej drogi. Sporo krążymy, a Słoweńcy nie potrafią nas dobrze pokierować, co zaczyna nas denerwować. W końcu jakiś ogarnięty gość wskazuje dobrą drogę i jedziemy już w kierunku Mariboru. Na horyzoncie widać już konkretne górki, co nas bardzo cieszy.









Na całej dzisiejszej trasie doskwierał upał, było naprawdę gorąco już drugi dzień z rzędu. Ale o to nam w sumie chodziło po tych ulewach, które męczyły nas przez pierwsze dni. Nie ma więc co narzekać, tylko trzeba się posmarować olejkiem na opalanie i cisnąć dalej. Jechaliśmy tak pod górę cały czas i w pewnym momencie złapał nas konkretny głód. Wjeżdżamy więc do pierwszej miejscowości i szukamy jakiejś knajpy. Niestety jak na złość same bary bez żarcia. Jedziemy więc kawałek dalej i w końcu udaje się znaleźć restaurację. Zamawiamy sobie wielką pizzę z beconem i zjadamy ją na dwóch. Znowu pełni energii jesteśmy gotowi kontynuować jazdę. Na Maribor czekał nas najostrzejszy na dzisiejszej trasie podjazd. Nie był on wybitnie długi, ale dość stromy. Warto było się jednak męczyć, bo na szczycie górki przed naszymi oczami ukazuje się piękny widoczek, który wynagradza cały wysiłek. Potem czekał nas zjazd w dół i jesteśmy w Mariborze. Miasto bardzo ładne, zadbane i przede wszystkim położone w pięknej okolicy. Widoki rozsianych po całej okolicy winorośli i wszechobecnych szczytów nasuwają nam skojarzenia z Indiami. Teren jest naprawdę piękny. Błądząc po centrum Mariboru słyszymy jeszcze z ust dwóch Polek "fajna koszulka" :D Przypominamy - Olaf miał koszulkę z napisem "Polska". Następnie, już wydostając się powoli z miasta, napotykamy dwa samochody zaparkowane w taki sposób, że cała ścieżka rowerowa była zablokowana. Z początku jesteśmy bardzo zdziwieni - to pierwszy raz od rozpoczęcia wyprawy kiedy w mieście europejskim widzimy, że auto blokuje ścieżkę rowerową. Zdziwienie jednak szybko mija, kiedy podjeżdżamy bliżej. Okazuje się bowiem, że to nasi rodacy! Chwilę z nimi rozmawiamy, są ciekawi naszej wyprawy, potem odjeżdżamy szukać wylotu z miasta.



















Ostatni etap dzisiejszego dnia to jazda pagórkowatym terenem z podjazdami o nachyleniach często na poziomie 18%. Na zjazdach udało się więc osiągnąć najwyższą prędkość dotychczas na wyprawie - 69 km/h (potem rekord udało się pobić dość konkretnie :)). Mijamy kolejne mniejsze miejscowości i przez Slowenską Bystricę przedostajemy się do Tepanje. W zasadzie od dwóch dni przyjęliśmy zasadę, że codziennie będziemy kręcić ile się da a wraz z wybiciem godziny 20 będziemy rozpoczynać szukanie noclegu i właśnie tak dzisiaj zrobiliśmy. Pytamy się paru Słoweńców o nocleg, jednak nie kumają o co chodzi i wysyłają nas do innych miasteczek na kemping lub do pensjonatów. My chcemy jednak kimnąć się na trawniku i sprawdzić, czy łatwiej będzie się nam dogadać ze Słoweńcami niż ze Słowakami :). Za którąś już z kolei próbą podbijamy do starszego małżeństwa, które jest bardzo przyjaźnie nastawione i uśmiechnięte, ale nie potrafią powiedzieć nic po angielsku. Z pomocą przychodzi jakiś chłopak trochę starszy od nas z gospodarstwa obok i jest naszym tłumaczem. Gdy po monologu tłumacza, z ust małżeństwa słyszymy słowa 'Ne problem!', wiemy, że jest dobrze :D. Wskazali nam miejsce do umycia się, dostaliśmy jeszcze coś do zjedzenia, a potem każdy wypił po kieliszku wódeczki. Było tak miło, że aż zrobiliśmy sobie wspólną fotkę. Z dogadaniem się oczywiście były problemy, ale szło nam to lepiej, niż jak ze Słowakami. Nocleg więc w stu procentach na plus i zasypiamy w dobrych humorach. Następnego dnia czeka nas zwiedzanie Lublany - stolicy Słowenii. Jesteśmy coraz bliżej Wenecji!




Nachylenia na podjazdach często były na poziomie 18%, jednak na takich stromiznach już nie chciało nam się zatrzymywać żeby zrobić fotkę, tutaj jeszcze można było :D








Focia z bardzo przyjaznymi Słoweńcami, którzy dali nam miejsce na rozbicie namiotu oraz ugościli ciastem i wódeczką :)
.
.

.
.

Dane wyjazdu:
137.33 km 0.00 km teren
06:17 h 21.86 km/h:
Maks. pr.:52.36 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Przepiękny Balaton - dzień 9

Czwartek, 13 czerwca 2013 · dodano: 18.06.2013 | Komentarze 1

Poranek to ponowne starcie z komarami w łazience. Są niemal wszędzie – na suficie, podłodze, na umywalkach i w kabinach prysznicowych. No cóż, jakoś sobie poradzimy przez tą chwilę :). Nasmarowaliśmy nasze łańcuchy (bo po ostatnich ulewach dość mocno piszczały), uregulowaliśmy płatności w recepcji i zaraz za bramą kempingu zrobiliśmy małe zakupy w sklepie. Zaraz potem rozpoczęliśmy nasz długi odcinek jazdy wzdłuż Balatonu. Początek zapowiada się świetnie. Jezioro robi na nas niezłe wrażenie – jest czyste, koloru błękitnego a w tle widzimy fajne górki. Ma trochę taki śródziemnomorski klimat, tym samym jest przedsmakiem tego, co nas czeka za kilka dni, kiedy zajedziemy nad Adriatyk :). Cały czas staramy się jechać jak najbliżej brzegu jeziora, a jeśli się nie udaje to trafiamy na oznaczenia szlaku rowerowego biegnącego dookoła całego Balatonu. Wszystko naprawdę nieźle oznaczone. Dzięki temu możemy jechać cichymi uliczkami z fajnym widokiem zamiast przedostawać się ruchliwą krajówką, która biegnie równolegle do brzegu. W miejscowości Zamardi trafiliśmy akurat na pogodynkę z kamerzystą, którzy robili najprawdopodobniej krótkie ujęcie do programu śniadaniowego albo czegoś w tym rodzaju. W sumie ich obecność jakoś specjalnie nas nie dziwiła, bo dziś w tym miejscu pogoda była naprawdę wyśmienita, nie było nawet na co ponarzekać :D. W pewnym momencie pani od prognozy usiadła w taki sposób, że krótko mówiąc kilku liter nie zdołała zasłonić. Pożartowaliśmy sobie, że jeśli jest na Węgrzech w miarę sławna to walniemy fotę i podeślemy na coś pudelkopodobnego. Kto wie, czy nie dostalibyśmy za mały szantażyk kasę na kolejną wyprawę, a może nawet na kilka takich wypraw haha :D.


Kemping, który opuszczamy rano po nocy spędzonej w towarzystwie komarów.


Zajeżdżamy nad Balaton i bardzo nam się podoba. Od razu pada decyzja o późniejszej kąpieli w jeziorze.


W miasteczkach położonych nad Balatonem jest naprawdę dobra infrastruktura i tętni życie turystyczne. My byliśmy tam w środku tygodnia, w weekend zapewne zjeżdża się tam sporo Węgrów z całego kraju.



Jedziemy dalej przed siebie. Trasa niby monotonna ale jakże ciekawa, w niczym nam nie przeszkadza ciągłe przejeżdżanie wśród domków letniskowych czy budek turystycznych z żarciem i pamiątkami z wiecznie towarzyszącym jeziorem. Miejsce to jest tak ładne, że bierzemy nawet po pocztówce. Balaton wynagradza Węgrom brak dostępu do morza, co więcej, na każdym kroku można tu spotkać turystów z Austrii czy Niemiec. Po jakimś czasie w miejscowości Fonyod postanawiamy zatrzymać się na planowaną od początku dnia kąpiel. Z racji, że wszystko dziś tak ładnie się układa, to żeby nie było za dobrze coś musi pójść nie tak. I tutaj dodatkowa atrakcja w postaci kolejnego kapcia u Olafa. No nic, na razie się tym nie przejmujemy tylko zaczynamy godzinną przerwę. Woda w porównaniu do polskich jezior o tej porze bardzo ciepła. Ogólnie dość płytko ale dno fajne, miękkie i piaszczyste. Nie ma typowej plaży ale nie ma z tym większego problemu bo do jeziora zrobione jest specjalne zejście. Po kąpieli rozkładamy na trawce karimaty i tak leżąc na słońcu trochę przysypiamy. Na koniec czeka nas zabawa z łataniem dętki. Zanurzenie jej w jeziorze nie pomaga nam w odnalezieniu dziury. Sprawdzamy czy nie ma nic w oponie a potem szukamy dokładnie dziur w 2 dętkach (jedna z wczoraj). W obydwu znajdujemy charakterystyczne przetarcie spowodowane zapewne niedokładnym ułożeniem ich w oponie. Już wczoraj widzieliśmy małe wybrzuszenie, ale po korekcie wieczorem wszystko wydawało się być ok. Najwyraźniej to nie wystarczyło.




W sklepie, w którym kupujemy pocztówki, wśród magnesów znajdujemy taką perełkę :)




Obowiązkowa kąpiel w Balatonie.

Po długiej przerwie musimy znaleźć sklep, żeby zrobić zakupy. Trafiło na Lidla, gdzie spotkaliśmy Polaków :). Zanim przekonaliśmy się, że to nasi rodacy, można było się tego domyśleć biorąc pod uwagę zestaw skarpety + sandały. Dzięki tej metodzie rozpoznawania nie zabrakło nam śmiechu na dzisiejszy dzień :). Odstawiając na bok nasze sposoby odróżniania Polaków za granicą, owymi osobami były: starszy gość z żoną i teściową albo matką. Pochodzą z okolic Lubina i przyjechali na wczasy nad Balaton, proponowali nam nawet przyjazd do ich domku na kawę, my niestety nie mieliśmy zbyt dużo czasu. Szkoda, że nie spotkaliśmy ich pod wieczór to być może mielibyśmy załatwiony nocleg. Wspominali też coś o zablokowanej drodze całkiem niedaleko, ale rowerami bez problemu mogliśmy przejechać.







Powoli opuszczamy Balaton rozpoczynając drugi etap na dziś, czyli jazdę w kierunku granicy. Na początku musieliśmy uporać się z dość dziwną siecią okolicznych dróg. Mieliśmy jeszcze postój na stacji i potem z pomocą mapki powoli przemieszczamy się we właściwym kierunku. Teren jest już mocno pagórkowaty, ogólnie Węgry pozytywnie zaskoczyły nas pod względem ukształtowania terenu i swym całokształtem. Przedtem myśleliśmy, że jest tu raczej płasko i nudno, bez większych atrakcji a sam Balaton to takie zwykłe jezioro, tyle że długie. Okazało się, że są tu nawet mniejsze górki a samych podjazdów nie brakuje. Stolica ładna, Balaton też atrakcyjny a poza tym to kawał motoryzacji rozjeżdżający tutejsze drogi: Skody, Wartburgi, Maluchy, Trabanty, Łady, wszechobecne Ikarusy i nie tylko. Zresztą nawet pamiątki ukazane na wcześniejszych zdjęciach świadczą o tym, że jest tu tego sporo :).














Takich znaków szukaliśmy dziś przez większość dnia. Przypuszczamy, że ta ścieżka rowerowa prowadzi naokoło całego Balatonu. My jechaliśmy nią jakieś 60km wzdłuż południowego brzegu.

Pozostało nam jeszcze sprawdzić przyjaźń Polaków i Węgrów, decydujemy więc pierwszy raz podczas naszej wycieczki pytać się o miejsce do spania na podwórku. W miejscowości Nova podbijamy do pierwszych lepszych gości i nocleg na dziś mamy z głowy. Przyjął nas pewien gość wraz z sąsiadem, akurat majstrowali coś na podwórku. Nie było płotu, więc namiot postawiliśmy u sąsiada, a myć poszliśmy się do drugiego kolegi :D. Tak jak na całych Węgrzech, także z nim dogadywaliśmy się po niemiecku. Wyciągnął mapę i doradzał nam jak jechać w najbliższych dniach i co spotkamy na trasie. Z zawodu jest kierowcą, więc zna całą Europę i nawiązała się ciekawa rozmowa. Poza tym, często bywał w Polsce, miał nawet pamiątki z Krakowa. Pierwszy raz słyszymy też o dużym podjeździe za Lublaną. Pogadaliśmy sobie trochę, głównie po niemiecku ale także na migi i w niektórych zwrotach po angielsku. Takie wymieszanie niemieckiego z angielskim okazało się być perfekcyjną metodą na bezproblemową komunikację. Zapadł zmrok i w dobrych humorach wróciliśmy do namiotu spać. Węgrzy dali nam wodę do picia, wpuścili do środka na prysznic i dodatkowo mieliśmy możliwość poćwiczenia języka - lepiej być nie mogło :)


Do granicy 35 a Ljubljana w zasięgu ręki! :)
.
.

.
.

Dane wyjazdu:
160.20 km 10.00 km teren
07:50 h 20.45 km/h:
Maks. pr.:46.01 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Zwiedzanie Budapesztu - dzień 8

Środa, 12 czerwca 2013 · dodano: 18.06.2013 | Komentarze 3

Jak zaplanowaliśmy, tak zrobiliśmy. Pobudka około godziny 4:30 i z namiotu obserwujemy jeszcze wschód słońca. Jest bardzo zimno i wilgotno ale słońce powoli podnosi się coraz wyżej i zaczyna się robić przyjemnie. Szybko się pakujemy, zwijamy namiot, na śniadanie zjadamy bułki i jesteśmy gotowi do wyjazdu z miasteczka Vac. Niestety przez noc Olafowi zupełnie uszło powietrze z przedniego koła. Napompowaliśmy dętkę i jedziemy dalej obserwując ją od czasu do czasu. Jak wspominaliśmy we wpisie z dnia poprzedniego, już bez pieprzenia się z omijaniem zalanych dróg i krążeniem dookoła bez sensu, ciśniemy prosto na ekspresówkę. Po wjeździe na nią okazuje się jednak, że wygląda ona jak zwykła krajówka, z tym że każde skrzyżowanie jest bezkolizyjne. Na nasze nieszczęście nie ma asfaltowego pobocza. Chwilę jechaliśmy asfaltem, ale w końcu jeden kierowca porządnie nas wytrąbił. W sumie nie ma powodu dla którego nie miałby trąbić, bo rower ma kategoryczny zakaz jazdy po drodze szybkiego ruchu. Szkoda tylko, że nie znał sytuacji, w której jesteśmy. Kiedy dochodziło do sytuacji, gdy mogliśmy zablokować ruch, decydujemy się zjechać więc na to 'pobocze' i jechać tak kilkanaście kilometrów. W między czasie zatrzymujemy się na stacji i zmieniamy dętkę, która traci jednak powietrze.




Takim poboczem niestety byliśmy zmuszeni jechać dobre kilkanaście kilometrów.







Spoglądając na mapy postanawiamy, że z autostrady zjedziemy na miejscowość Dunakeszi, skąd do Budapesztu dzielić nas będzie już tylko kilka kilometrów. W Dunakeszi jednak znowu spotykamy się z blokadą na drodze z powodu powodzi i musimy kombinować. Tym razem jednak natrafiliśmy na zorientowanego w sytuacji policjanta, który dokładnie wytłumaczył nam jak jechać. Dodatkowo skorzystaliśmy jeszcze z internetowych map po podłączeniu się do sieci McDonalda, którego mijaliśmy po drodze. Wiemy już jak jechać, pozostaje cisnąć prosto do centrum Budapesztu. Przedmieścia zrobiły na nas raczej negatywne wrażenie. Zniszczone chodniki, ścieżka rowerowa w takim sobie stanie i ogólnie nieciekawe rejony. Należy jednak pochwalić za oznaczenia na ścieżce rowerowej, która rozpoczęła się na samym początku miasta i doprowadziła nas aż do ścisłego centrum. Do śródmieścia wjeżdżamy od strony Placu Bohaterów. Nie wiedząc zupełnie na co warto zwrócić uwagę będąc w tym mieście, kierujemy się do informacji, gdzie elegancko po angielsku dogadujemy się i przy okazji pytamy o najbliższy serwis rowerowy, bo w przednim kole Olafa zaczęła stukać piasta. A stukania piasty nauczyliśmy się nie lekceważyć po paru awariach, które uniemożliwiały nam dalszą jazdę na mniejszych wycieczkach. Objeżdżamy więc parę ciekawych miejsc w centrum i udajemy się do serwisu rowerowego, który okazuje się być warsztatem jednoosobowym. Myśleliśmy raczej o jakimś salonie rowerowym, gdzie można by kupić nowe przednie koło, ale koleś rozebrał piastę, wymienił kilka części i porządnie ją nasmarował, co okazało się wystarczającym do przejechania całej wyprawy i pewnie będzie służyć jeszcze długo.

























Kiedy rower był już naprawiony, można było dalej objeżdżać Budapeszt. Zostało nam już tylko podjechać pod Dunaj. Woda rzeczywiście na bardzo wysokim poziomie, ulica nad samym Dunajem kompletnie zalana, a na stojące przy brzegu statki trzeba było zorganizować przejście alternatywne. Warto zaznaczyć, że kiedy przyjechaliśmy do Budapesztu, woda opadała już przez kilka dni po przejściu największej fali. W trakcie kulminacji musiało tam być naprawdę niebezpiecznie. Wyjeżdżając z Budapesztu zahaczamy jeszcze o sklep i szukamy wylotu w kierunku największego w Europie Środkowej jeziora Balaton. Niestety mamy do czynienia ze słabym, niejednoznacznym oznakowaniem dróg, ale jakoś udaje się wyjechać z Budapesztu. Kolejnym celem na trasie jest miejscowość... Szekesfehervar :D. Dojeżdżamy tam w niezłym tempie, a więc pozwalamy sobie na wizytę w McDonaldzie, gdzie najadamy się do syta i odświeżamy. Do naszego stolika dosiada się trzech bardzo miłych Węgrów, którzy opowiadają nam o Balatonie, kempingach nad jeziorem oraz zostawiają numer kontaktowy w razie ewentualnych problemów na trasie. Jest już dość późno, a słońce nawala jak w samo południe. W sumie jest to pierwszy tak słoneczny i ciepły dzień od momentu rozpoczęcia wyprawy. Wiatr w plecy = szybkie tempo, a więc do miejscowości Siófok położonej tuż na jeziorem Balaton dojeżdżamy jeszcze przed zachodem słońca. Na miejscu zastajemy jednak zamknięty kemping. Ratuje nas tabliczka z telefonem właściciela, który, po krótkiej rozmowie po niemiecku, kieruje nas na kemping kilometr dalej, który jest na pewno czynny.


Na ulicach Budapesztu można dostrzec wiele ikarusów. Nie dziwne to, bo ikarusy są produkcji właśnie węgierskiej. Warto też dodać, że takie cacka (również jako trolejbusy) jeszcze w tym tysiącleciu woziły się po gdyńskich ulicach.


















Motorówka policyjna patrolująca wysokie wody Dunaju.



Na kempingu znowu trzeba było dogadywać się po niemiecku. Z dnia na dzień przychodziło nam to z coraz większą łatwością, a to był dopiero początek naszego szprechania na wyprawie :D W sumie za kemping wyszło niedrogo, bo 1500 forintów od łebka, co można przeliczyć na około 23 zł. Trawa na rozbicie namiotu była w porządku, dostęp do neta też ok, ale to, co słyszeliśmy wcześniej o Balatonie, niestety się sprawdziło. Niewyobrażalne ilości muszek, komarów i innych badziewi latały nam nad głowami i cięły jeden za drugim. Nawet wizyta w toalecie oznaczała walkę z komarami, na które jednak bardzo skuteczna okazywała się woda. Nigdy nie widzieliśmy tak ogromnych ilości komarów w jednym miejscu :D Po odsłonięciu zasłonki, pod prysznicem siedziały dziesiątki owadów. Jakoś przeżyliśmy jednak ten wieczór i pryskając się co chwilę środkiem na komary, wzięliśmy prysznic, wypiliśmy jeszcze po piwku i mogliśmy pójść spać. Mimo noclegu nad samym Balatonem, nie mieliśmy jednak jeszcze kontaktu z jeziorem. Jutro szykuje się jazda wzdłuż największego w środkowej Europie jeziora - fajne fotki gwarantowane! :)


Dzień jak co dzień nad Balatonem. Jak ktoś się lubi drapać, to zapraszamy!
.
.

.
.

Dane wyjazdu:
121.62 km 0.00 km teren
05:30 h 22.11 km/h:
Maks. pr.:64.15 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dunaj krzyżuje nam plany - dzień 7

Wtorek, 11 czerwca 2013 · dodano: 29.06.2013 | Komentarze 6

Spało się nadzwyczaj wygodnie pod dachem, więc oczywiście mieliśmy problemy z pobudką :) Ostatecznie budzimy się przed godziną 8 i załamani wczorajszą aurą, szybko wyglądamy za okno. Zachmurzenie pokrywa całe niebo, na ulicach mokro po nocnych ulewach, ale nie pada. Decydujemy więc, że nie ma co zwlekać z wyjazdem. Po toalecie i spakowaniu się schodzimy na dół do recepcji, gdzie są już obecni właściciele schroniska. Dajemy po 6 euro (co jak na nocleg pod dachem w super warunkach jest ceną naprawdę niską - za camping płaci się więcej) i po krótkiej rozmowie wychodzimy na zewnątrz. Szybko znajdujemy lokalny mały sklepik w stylu Żabka o nazwie "Potraviny", najadamy się i można jechać w końcu na granicę z Węgrami.

Oczywiste było to, że po wczorajszym ostrym podjeździe do Bańskiej Szczawnicy, teraz czeka nas jazda w dół. Tempo na starcie było więc na prawdę niezłe. Następnie czekało nas wypłaszczenie i po płaskim terenie jechaliśmy już do samej granicy z Węgrami. Kiedy wjeżdżamy na teren Węgier tradycji musi stać się zadość. Jedziemy więc pod tablicę graniczną strzelić fotkę. Po drodze mijamy jeszcze autokar i sporo ludzi ustawionych przed stacją benzynową. Olaf szybko zorientował się, że autokar ma polską rejestrację. Flaga Polski przyczepiona do roweru, z którą jedziemy od przekroczenia granicy z Czechami zrobiła swoje i Polacy zaczęli do nas machać :) Odmachaliśmy i pojechaliśmy już prosto pod tablicę. Na granicy polskich tirów było naprawdę mnóstwo. Jeden kierowca (obowiązkowe skarpety i sandały, po czym poznajemy, że jest polakiem, zanim w ogóle się odzywa) zaczyna rozmowę słowami "Gdzie was tu wywiało chłopaki!". Rozmawiamy chwile, zadajemy mu kilka pytań o drogę i możliwość płacenia euro na Węgrzech, po czym pytamy innego kolesia czy zrobiłby nam fotkę na tle tablicy granicznej. Niestety zaczyna padać. Po wizycie w kantorze, chowamy się pod przystankiem autobusowym i wykorzystujemy moment nieodpowiedni do jazdy na zjedzenie paru pierdół.


Banska Stiavnica - miejscowość, w której utknęliśmy wczoraj podczas ulew, a dziś nareszcie możemy się wydostać.




Droga zablokowana przez mućki :D


Polskie akcenty na całym świecie - to się nazywa patriotyzm!...



Deszcz ustaje i decydujemy się ruszyć. Jak się niestety po chwili okazuje na drodze krajowej, którą jedziemy są przystanki, ale bez dachu - same znaki. No to nas ci Węgrzy załatwili na dobre... zaczyna się ulewa i jesteśmy zmuszeni jechać tak dobre 5km. Po kilkunastu kilometrach mając kompletnie przemoczone stopy zajeżdżamy pod dach się osuszyć. Siedzimy w celu przeczekania opadów wyciskając ze skarpetek hektolitry wody :D Cały czas pada a my siedzimy tak w klapkach i z ręcznikiem na kolanach. Najbliższe kilometry wyglądają podobnie - decydujemy się wyjechać, leje, chowamy się, jedziemy, leje, chowamy się. W ten sposób zajechaliśmy do jakiejś większej mieściny, gdzie wchodzimy do knajpki na herbatę i hamburgery.




Węgierski Wejherowiak! :D


Przeczekując deszcz wypatrujemy malucha.

Z knajpki wychodzimy w tak samo słabych nastrojach jak kiedy do niej wchodziliśmy. Pogoda nadal dyktuje warunki, ale mamy już to kompletnie gdzieś i jedziemy przed siebie. Nagle dosłownie w ciągu minuty niebo całkowicie się rozjaśnia, chmury znikają i towarzyszy nam piękna pogoda :) Morale w mgnieniu oka wzrastają i w zupełnie innych nastrojach jedziemy prosto w kierunku Budapesztu. Do miejscowości Vac nad Dunajem docieramy około godziny 18 i możliwe staje się nawet dziś podjechanie pod Budapeszt i znalezienie noclegu na przedmieściach. Zajeżdżamy nad Dunaj i orientujemy się, że sytuacja, mimo przejścia największej fali powodziowej, nadal wygląda nieciekawie. Robimy zdjęcie, jednak policjant do nas macha, podchodzi i prosi o usunięcie fotki. Okazało się, że w pobliżu jest więzienie i kadr je obejmował :)








Ledwo widoczne zarysy Budapesztu.

















Po objechaniu centrum Vac, widzimy, że droga krajowa biegnąca wzdłuż Dunaju aż do Budapesztu jest zablokowana. Bez zbędnego kombinowania kierujemy się na objazd. Po kilku kilometrach okazuje się jednak, że objazd prowadzi przez autostradę, na którą nam nie można rowerami wjeżdżać. Wracamy z powrotem do Vac i podjeżdżamy pod ściany usypane z worków z piaskiem. Policjanci wskazują nam alternatywny objazd i upewniają, że dalej sytuacja jest pod kontrolą i droga będzie otwarta. I znowu nici z przejazdu... po paru ujechanych kilometrach widzimy drogę kompletnie zalaną wodą. Dobrze poinformowane służby mundurowe to podstawa! Wkurzeni taką sytuacją i długim krążeniem bez sensu, decydujemy się rozbić namiot na dziko za Tesco (wcześniej widzieliśmy, że może to być niezłe miejsce na nocleg). Zaliczamy jeszcze wizytę w Lidlu, gdzie kupujemy najtańszą wodę na umycie się w krzakach, piwo i chipsy do namiotu i kładziemy się spać po godzinie 22. W planach jest pełna mobilizacja na następny dzień aby wstać bardzo wcześnie rano i autostradą mimo zakazu przedostać się do Budapesztu.








Miejsce złożenia broni i decyzji o złamaniu zakazu poruszania się rowerów po autostradzie. Ale to już następnego dnia... :)


Takie miejsce wybraliśmy na rozbicie namiotu. Puste pole za Tesco, osłonięci przez małą, usypaną górkę i krzaki na umycie się w okolicy - pełen luksus :)




.
.


.

Dane wyjazdu:
80.86 km 0.00 km teren
04:18 h 18.80 km/h:
Maks. pr.:55.84 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Pogoda dyktuje warunki - dzień 6

Poniedziałek, 10 czerwca 2013 · dodano: 29.06.2013 | Komentarze 2

Na dzień dzisiejszy przekroczenie granicy z Węgrami jest całkiem realne, co jest wystarczającą motywacją do szybkiej pobudki. Na kempingu głucha cisza po wczorajszej libacji. Co do dnia wczorajszego, warto również wspomnieć, że kiedy robiliśmy pranie poprzedniego wieczoru, do łazienki wbiegła nam jakaś podpita blondyna z przerażeniem wyduszając z siebie 'cło wi tłu robjicie?!?!'. My z dużym zdziwieniem patrzymy na nią, próbując wytłumaczyć że nocujemy tu dziś, do niej niestety nie dociera wiele i można stwierdzić, że bierze nas za włamywaczy :). Działy się niewytłumaczalne rzeczy na tym kempingu :D No ale wróćmy do dnia dzisiejszego... po ogarnięciu się zjeżdżamy na śniadanie do miejscowości Turcianskie Teplice. Rozbijamy swój 'obóz' pod tutejszym Tesco i robimy jedzenie, z tego co udało się upolować w wyżej wymienionym supermarkecie. Później zjeżdżamy w dół przez Kremnicę i przecinając drogę ekspresową wkraczamy do miasta Ziar nad Hronom. Szukamy starego miasta, którego nie ma, robimy więc krótką przerwę na ławce. Sytuacja na niebie robi się nieciekawa – z kilku stron pojawiają się ciemne chmury, po których nie wiadomo czego można się spodziewać. Wyjeżdżamy z miasta przez strefę przemysłową i ciśniemy dalej na południe.


Fajny widok z namiotu dziś mieliśmy, ale co się działo na tym kempingu to zapamiętamy na długo :D


Cały obiekt jeszcze raz.


Wyżej wspomniany 'obóz' rozbity pod Tesco. W zasadzie za każdym razem podczas całej wyprawy, kiedy podjeżdżaliśmy pod jakiś sklep, rozkładaliśmy jedzenie w ten sposób i robiliśmy sobie zazwyczaj kanapki. Szybko nazwaliśmy to rozbijaniem obozu pod sklepem. Miny ludzi niezapomniane :)







Czeka nas zjazd z głównej drogi na lokalną szosę wijącą się po dużych wzniesieniach. Zaczyna padać i trzeba cisnąć przed siebie. Nasz dwuosobowy peleton rozpada się na ponad pół godziny. W końcu w jednej z wiosek po pokonaniu długiego podjazdu robimy postój chowając się pod wiatą przystanku. Deszcz pada bezustannie i nie zamierza przestać, w końcu dobija godzina 14 i pogoda ciągle jest bardzo niepewna. Jeśli przestaje padać, to na dosłownie kilka chwil. Po godzinie siedzenia dochodzimy do wniosku, że czekanie na takim zadupiu jest bez sensu i warto zjechać chociaż do Bańskiej Szczawnicy oddalonej zaledwie o kilka kilometrów od naszej 'zastavki' (przystanku) pod którą siedzieliśmy. To był błąd, no ale nie mogliśmy przewidzieć, że w ciągu 10 minut zerwie się niezła burza z silnym wiatrem i ulewą. Nie było mowy o tym, żebyśmy uszli z tego sucho. Po dosłownie chwili jazdy w oberwaniu chmury, zatrzymujemy się pod pierwszym przystankiem i cali przemoczeni nie dowierzamy własnym oczom temu co widzimy. Grad zaczyna napierniczać na przemian z bardzo intensywnym deszczem. Trzeba było trochę się przebrać, założyć na siebie cieplejsze ciuchy i dalej czekać aż w końcu przestanie padać, ewentualnie ratować się przed wodą wlewającą się pod nogi. W pewnym momencie piorun uderzył około 30-40 metrów od nas, co było chyba główną atrakcją całego dnia i nieco nas to obudziło. Potem znowu przyszła fala gradu, która solidnie obiła wiatę naszego przystanku. A ulewa wciąż trwała... dopiero po ponad 3 godzinach stwierdziliśmy, że trzeba zjechać do miasta schować się w jakiejś knajpce bo taka pogoda utrzyma się zapewne najkrócej do wieczoru.


Tutaj zaczął się wyżej wspomniany ostry podjazd.




To sobie dzisiaj pojeździliśmy...

Zacumowaliśmy w pizzerii, gdzie trochę pojedliśmy i trochę posiedzieliśmy na necie. Ciągle lało a my byliśmy bez noclegu, próbowaliśmy znaleźć pomoc u właścicieli pizzerii. Gość wciskał nam jakieś propozycje pensjonatów i nie umiał zrozumieć, że szukamy czegoś taniego w stylu schroniska. Dowiadując się, że jesteśmy z Polski, radosnym głosem powiedział 'Tomasz Gollob!', pokazując kciuka do góry. W ostateczności oczywiście bylibyśmy zmuszeni skorzystać z pensjonatu, ale woleliśmy popytać o coś bardziej klimatycznego i tańszego zarazem :) Kawałek dalej był kościół, więc poszliśmy na piechotę poszukać plebanii. Nic z tego, nikogo nie było i przez ten spacerek znów nieco zmokliśmy. W końcu koleś od pizzerii postanowił nam pomóc zawożąc nas gdzieś, gdzie otrzymamy propozycję noclegu. Kamil wsiada więc w auto z rozwozicielem pizzy i jedzie kawałek pod jakiś pensjonat. Tam jeden koleś otwiera drzwi i bardzo przyjaznym głosem oznajmia, że mówi po polsku, słowacku i angielsku :) Zaprasza do środka, pierwsze co - daje kielicha na rozgrzanie i dopiero zaczyna się rozmowa :D Bardzo nam pomógł, ponieważ dostaliśmy od niego mapkę całej miejscowości z oznaczonym schroniskiem jakieś 700 metrów za pizzerią, w której siedzieliśmy tyle czasu. Szkoda, że gość z pizzerii od razu nie powiedział nam o schronisku, Bańska Szczawnica nie jest chyba żadną wielką metropolią i musiał wiedzieć, że coś takiego jest. Szybko przenieśliśmy się pod wskazany adres i dogadaliśmy się po angielsku z osobami będącymi wewnątrz. Jedna Słowaczka słysząc, że jesteśmy z Polski, powiedziała nawet "cześć!" :) Wybraliśmy możliwość spania na strychu z własnymi śpiworami. Teoretycznie najtańsza opcja, bo miejsc na strychu jest wiele. My byliśmy jednak sami, więc warunki były cacy!



Pogoda = jedna wielka tragedia, co więcej według prognoz tak samo ma być w dniu jutrzejszym... Możemy jedynie patrzeć przez okno jak nasze plany o Węgrzech i dalszym przemieszczaniu się na południe spływają ulicami Bańskiej Szczawnicy. Zasypiamy bez większych nadziei, że jutro będzie lepiej. Dobrze, że mamy chociaż fajny nocleg.
.
.

.
.

Dane wyjazdu:
132.77 km 0.00 km teren
06:37 h 20.07 km/h:
Maks. pr.:53.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Zaczyna się robić ciekawie - dzień 5

Niedziela, 9 czerwca 2013 · dodano: 28.06.2013 | Komentarze 2

Kiedy budzimy się rano, okazuje się, że na sali gimnastycznej jesteśmy sami. Nasz ukraiński kolega nie przyszedł więc nocować w schronisku. Zjadamy to co nam zostało z wczorajszej kolacji, sprzątamy po sobie, odnosimy materace z powrotem do pomieszczenia ze sprzętem i jesteśmy gotowi do jazdy. Pierwszym celem na ten dzień była Biedronka, jako że nie dysponowaliśmy żadnymi koronami czeskimi. Planujemy więc najeść się do syta i zaopatrzyć się w jedzenie na najbliższe kilkadziesiąt kilometrów, aby przejechać Czechy i wjechać do Słowacji, gdzie płaci się już w euro. Pod Biedronką spędzamy więc trochę czasu robiąc sobie kanapki i ruszamy na przejście graniczne. Trochę błądzimy po Cieszynie aby w końcu wyjechać na remontowane trudne do przejścia drogi. Ostatecznie jednak opłacało się jechać okrężnie, bo udało się strzelić bardzo fajną fotkę zarysów gór, które już na nas czekają :) Z pomocą ludzi wskazujących nam drogę wjeżdżamy w końcu do Czech. Droga przez Czechy zaczynała się poboczną ulicą Towarową (Tovarni) wzdłuż torów i już na samym początku widzimy ogromną hutę trzyniecką w okolicach miasteczka Trzyniec.


Opisana wyżej wizyta w Biedronce na start piątego dnia :)


Te góry już na nas czekają! A my o dziwo z chęcią oczekujemy ostrzejszych podjazdów znużeni monotonną, płaską jazdą po Polsce.


Wspomniana wyżej huta w miejscowości Trzyniec w Czechach. Jak podaje wikipedia, huta ta produkuje ponad jedną trzecią całej stali w Czechach (około 2,5 miliona ton rocznie).

Jadąc dalej przez Czechy jesteśmy zmuszeni do kilkuminutowego postoju na ruchu wahadłowym z racji przebudowy drogi, potem przejeżdżamy przez miasteczka czeskie, które są bardzo zadbane, kolorowe i prezentują się całkiem nieźle. W Czechach ogólnie jest wiele małych, niepopularnych turystycznie miejscowości, które mimo braku atrakcji przyciągają ludzi swoją urodą. Po przejechaniu nieco ponad 50 kilometrów w dniu dzisiejszym, wjeżdżamy już na teren Słowacji. Czechy były bowiem tylko przejazdem dalej na południe, a bardziej dokładnie objeździmy ten kraj pod koniec naszej wyprawy. Na granicy Kamilowi nawala przerzutka przednia przy korbie, w którą wkręca się łańuch. Łańcuch udaje się wyciągnąć, ale cały mechanizm mocno się rozregulowuje. Potrzeba więc kilku minut na doprowadzenie sprzętu do jako takiego działania. Wraz z wjazdem na teren Słowacji teren zaczyna fałdować się mocniej a na horyzoncie pojawiają się znacznie wyższe szczyty. W Żilinie wskakujemy jeszcze szybko do Lidla i chcemy jechać dalej w kierunku centrum. Pod Lidlem zaczepia nas jednak jakiś pan, typowy zbieracz puszek, który zaczyna nawijać po słowacku w taki sposób, że nie rozumiemy nic. Wyłapujemy jednak słowo "Shimano" oraz domyślamy się niektórych liczb i po chwili wiemy już, że mowa jest o napędzie korbowym i liczbie zębów na korbie :D Koleś żegna się z nami około 10 razy i za każdym razem już po pożegnaniu dalej nawija to samo. Ciężki przypadek, mimo, że dawaliśmy mu znaki, że nie kumamy o czym mówi. Jest pierwszy kontakt ze Słowakiem i nie zupełnie taki jaki byśmy sobie wymarzyli. Orientujemy się bowiem, że kiepsko będzie z dogadywaniem się mimo słowiańskiej krwi :D








Jeszcze bladzi i grubi :D Po 20 dniach brązowi i chudzi jak patyki :)





Po wyjeździe z Żiliny na mapie widzimy sporo serpentyn biegnących wzdłuż rzeki. Przed wyjazdem sprawdzając ten teren w google mapach z pozycji 3D, wiemy, że będzie to bardzo fajny fragment dzisiejszej trasy. Droga prowadzi między szczytami lekko pod górę nie męcząc nas a jednocześnie dostarczając wielu wizualnych wrażeń. Przez większość tego fragmentu drogi mieliśmy do dyspozycji pobocze, co znacznie ułatwiało poruszanie się z mnóstwem aut. Niestety na chwilę pobocze się skończyło i to na najgorszy możliwy moment, kiedy podjazd był bardziej wymagający. Tworzymy więc spory korek i doceniamy wyrozumiałość kierowców. Klaksonu użył tylko jeden debil w Audi, a poza tym było spoko :)


Rynek w Żilinie. Miasto znane w Europie dzięki produkcji samochodów marki KIA.




O właśnie takie fajne widoki na trasie nam chodziło w tekście nad zdjęciami :)



Dojeżdżamy w końcu do miejscowości Martin i pierwsze co rzuca się w oczy, to ogromna liczba cyganów. W sumie już po przekroczeniu granicy zauważamy, że na Słowacji jest wiele cyganów (niektórzy nawet pracowali np. sprzątając ulice, co nas zaszokowało), ale kolejne miasto słowackie i to samo. Trochę nas to zadziwia. Na ulicach widać więcej cygańskich dzieci niż prawdziwie słowackich :D Zajeżdżamy do centrum Martin i mamy możliwość skorzystania z internetu, co nas bardzo cieszy. Sprawdzamy szybko pogodę, mapy i inne przydatne na trasie rzeczy. Jeśli chodzi o pogodę, to nie zapowiada się ciekawie, co się niestety później potwierdziło... no ale o tym w kolejnych wpisach z późniejszych dni. Sprawdzając mapę zastanawiamy się gdzie można dziś nocować. W planach jest jazda drogą krajową dalej na południe Słowacji w kierunku Węgier, jednak łatwiej będzie znaleźć miejsce na spanie w jakimś mniejszym miasteczku oddalonym od głównej drogi. Uderzamy więc na Blatnicę.









Już na wjeździe do Blatnicy widzimy parę dobrych miejsc na ewentualne zapytanie się ludzi o możliwość rozbicia namiotu. Ostatecznie jednak decydujemy się na camping. Po niezłym podjeździe docieramy na miejsce, dogadujemy się ze Słowakami po angielsku, potem jedynie już podczas luźnej gadki używając nieco polskiego. Na campingu panuje mały nieogar, wszyscy Słowacy chleją ostro browary i są już trochę wstawieni. My bierzemy prysznic i zapowiadamy, że przyjdziemy za jakieś pół godzinki wypić po piwie na sen. Już w namiocie słyszymy jednak, że ze Słowakami jest coraz gorzej. Drą się na całą okolicę i w końcu upici odjeżdżają gdzieś samochodami :D Zostajemy więc na polu kempingowym kompletnie sami bez możliwości kupienia piwka :( Nie pozostaje nic innego jak pójść spać. Ciekawe co przyniesie dzień szósty... prognoza pogody za ciekawa nie była.


Taki widoczek z namiotu :) Żyć nie umierać.
.
.


.

Dane wyjazdu:
110.87 km 0.00 km teren
05:55 h 18.74 km/h:
Maks. pr.:46.37 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Postawić nogę w Czechach! - dzień 4

Sobota, 8 czerwca 2013 · dodano: 28.06.2013 | Komentarze 2

Poranek po pierwszej nocy na dziko całkiem ładny, ale wokół jest wilgotno. Wstajemy później niż zaplanowaliśmy i zaraz po pobudce na nasze miejsce noclegowe wpada Jarek. Z jego wpisu na blogu wiemy, że był na miejscu trochę wcześniej ale nie chciał nas budzić, dzięki :D Trochę czasu zajęło nam zwijanie się ale ostatecznie w miarę wcześnie wyjechaliśmy zaczynając od odwiedzenia okolicznych terenów powykopaliskowych :). Znów niełatwo było przedzierać się załadowanymi rowerami ale na pewno było warto. Widoczki jak z kanionów amerykańskich normalnie :D Następnie zjechaliśmy do Bytomia znaleźć jakąś knajpkę do zjedzenia śniadania. Niestety najwyraźniej byliśmy za wcześnie, bo lokale pootwierane były zazwyczaj od godziny 12. Śniadanie zrobiliśmy więc sobie sami, po czym ruszyliśmy w kierunku Gliwic. Jechaliśmy krajową drogą 78 wzdłuż nowej autostrady A1. Niestety wspólny odcinek jazdy z Jarkiem dobiegał końca i musieliśmy się rozdzielić. Dostaliśmy jeszcze na dalszą drogę kanapki, które zostały Jarkowi po nocce w pracy, za co również wielkie dzięki (dobre były) :).








Nawet stok narciarski można znaleźć na Śląsku w tak "dzikich" terenach :)


Pamiątkowa fotka z Jarkiem przed rozdzieleniem się.


Radiostacja Gliwice. Mamy swoją wieżę Eiffla na Śląsku! :D




Rynek w Gliwicach.

Po wizycie na gliwickim starym mieście ruszamy na Rybnik. Tu teren pokazuje, że jesteśmy coraz bliżej gór. Za samym Rybnikiem (także po wizycie na starym mieście) mamy już do czynienia z długimi i stromymi podjazdami/zjazdami – w zasadzie pierwsze poważne przewyższenia podczas wyprawy, trochę trzeba było się namęczyć ;). Niestety chwilę później dorywa nas ulewa i pojawiają się pierwsze objawy burzy. Trochę to odczekaliśmy, ale nie mogliśmy wiecznie siedzieć na przystanku. Gdy padało nieco lżej, wyjechaliśmy w stronę Wodzisławia Śląskiego. Mokrymi ulicami wciąż w deszczu tradycyjnie zajeżdżamy na rynek. Wodzisław leży już bardzo blisko granicy czeskiej, my jednak przekroczyć chcemy ją w Cieszynie, nie w Chałupkach.













Kolejne miasto to Jastrzębie-Zdrój – tutaj pytając się o stare miasto, czy centrum, ludzie nie bardzo wiedzą o co chodzi. Z tego miasta zapamiętamy więc tyle, poza tym, że położone jest już niemal w górach. W międzyczasie Jarek wysyła nam info o niepewnej pogodzie na następne dni i o tanim schronisku w Cieszynie – podobno 15 zł za osobę. Sam Cieszyn to już mega podjazdy ale jesteśmy w stanie jakoś je pokonać mając na uwadze to, że cel na dziś osiągnięty i po 4 dniach w końcu jesteśmy na granicy. Zjeżdżamy na chwilę nad Olzę, robimy pamiątkowe zdjęcie, wbijamy na szybko do Czech po czym zaczynamy poszukiwanie schroniska po polskiej stronie. Tam szybko przekonujemy się, że cena 15 zł to niestety tylko haczyk na takich zabłąkanych, nie orientujących się w okolicy turystów :D 18 zł + obowiązkowa pościel za 7zł za łóżko w wieloosobowym pokoju okazało się najniższą cenowo ofertą. Nie pomogły tłumaczenia, że posiadamy śpiwory. Wprowadzając rowery pytam się drugi raz, czy nie ma tańszej opcji przespania tej nocy. Dopiero wtedy pani w recepcji zasugerowała, że za 7 zł proponuje nocleg doraźny na salce gimnastycznej na ziemi, skoro niepotrzebna nam pościel. No kurde, o coś takiego nam chodziło od samego początku! Po co spać na łóżku z pościelą, której nie potrzebujemy i z obcymi ludźmi, jeśli możemy się walnąć na sali gimnastycznej w śpiworkach :D Na dodatek na salce było pełno materaców, także mogliśmy spać na tylu, na ilu chcieliśmy. Z materaców ułożyliśmy sobie więc bardzo wygodne łóżka.




Rzeka Olza wydzielająca granicę między Polską a Czechami.


Jupi! Od jutra kręcimy już za granicą! :)


Słit focia w lusterku musi być. I to jeszcze w Cieszynie!


Rynek w Cieszynie.


Nasz dzisiejszy super nocleg.

Odświeżyliśmy się i wieczorkiem wyszliśmy na niedaleko położony, cieszyński rynek. Usiedliśmy w pierwszym lepszym ogródku piwnym mając ostatni raz szansę napić się polskiego piwa w centrum miasta (wybierając lokalny, całkiem niezły browar – Brackie). Kupiliśmy jeszcze chleb, wędlinę i keczup żeby zrobić sobie trochę kanapek na kolację. Wracając do schroniska spotkaliśmy jakiegoś Ukraińca, który miał dziś przenocować na salce z nami, jednak nie chciał wejść podczas naszej nieobecności, a więc bardzo fajnie się zachował. Porozmawialiśmy też trochę o naszej podróży, pytał również o rynek pracy w Polsce, w Gdyni. Bardzo w porządku koleś, który po prostu przyjechał do Polski w poszukiwaniu pracy. Lepszego noclegu za pieniądze nie można było sobie dziś wyobrazić – ładnie odnowione łazienki, wygodne materace i to wszystko za jedyne 7 złotych! Po kolacji szybko zasnęliśmy a Ukrainiec jednak się nie pojawił – poszedł do sklepu i gdzieś go wcięło. Nie czekamy już na niego i idziemy spać. Jutro zapowiada się ciekawy dzień - pierwsze kilometry za granicą!




Rynek cieszyński porą wieczorną.


Kolację mieliśmy wykwintną.
.
.


.

Dane wyjazdu:
145.82 km 0.00 km teren
07:02 h 20.73 km/h:
Maks. pr.:41.58 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Śląsk wita nas zdecydowanie lepszą pogodą - dzień 3

Piątek, 7 czerwca 2013 · dodano: 08.06.2013 | Komentarze 4

Tak jak przewidywaliśmy, dziś wstajemy trochę późno. Rano wyglądając przez okno można było zauważyć masę rowerów pod tutejszą szkołą w Zelowie. Widok co najmniej dziwny w naszym kraju, no ale najwyraźniej Zelów stał się polskim mini-Amsterdamem :D. Filip decyduje się pojechać kawałek z nami. Najpierw wyprowadza nas na drogę wojewódzką, która prowadzi do samej Częstochowy, potem czas szybko mija nam przy rozmowie podczas jazdy. Dojeżdżamy do Szczercowa położonego przy krajowej 8 i tam Filip wraca do domu po obowiązkowej wspólnej fotce, a my ruszamy w kierunku Częstochowy. Po drodze mijamy jeszcze okolice kopalni nieopodal Bełchatowa.


Pomniczek na rynku w Zelowie


Wspólna fotka z Filipem. Dzięki za wszystko! :)


Wspomniane wyżej okolice kopalni.

W Częstochowie chcieliśmy zajechać na stare miasto ale stwierdziliśmy potem, że zobaczymy to co najważniejsze, czyli Jasną Górę. W ten sposób zakończył się etap 'pielgrzymkowy' naszej wycieczki :D. Trwał tam akurat zjazd harcerzy z Polski lub coś w ten deseń. Na dziś został nam ostatni etap do Tarnowskich Gór bądź Bytomia - zależnie od noclegu. Z czasem teren w końcu zaczął się fałdować a słońce coraz mocniej dominowało na niebie. Na to właśnie czekaliśmy bo jazda w takich warunkach była o niebo lepsza niż podczas ostatnich dwóch dni. Potem niestety znów się wypłaszczyło ale kiedy powoli wjeżdżaliśmy w ten gąszcz wszystkich miast Górnego Śląska, wyjechał po nas Jarek (Roadrunner1984). Chwile pogadaliśmy i ruszyliśmy szukać miejsca, gdzie moglibyśmy się umyć. Zajechaliśmy do aquaparku, gdzie Jarek kupił nam bilety byśmy mogli skorzystać z pryszniców. Takiego mycia na trasie jeszcze nie doświadczyliśmy i pewnie jeszcze długo nie doświadczymy :) Z tego miejsca jeszcze raz dzięki, Jarek za gościnę, wspólną jazdę i późniejszą pomoc na trasie.


Z daleka wyłania się już Jasna Góra.


Deptak w Częstochowie.


Pielgrzymka dotarła! :)




Widok z Jasnej Góry.










Wspólna fotka z Jarkiem.


Ogarniamy się przed prysznicem w aquaparku.

Potem zjechaliśmy w teren szukać miejscówki na rozbicie namiotu i tu kolejne zaskoczenie, bo nie spodziewaliśmy się tak dzikich terenów niemalże w sercu konurbacji śląskiej. Niekiedy nie było łatwo przedostawać się naszymi załadowanymi rowerami po podeszczowym błocie ale znaleźliśmy idealne miejsce na nasz pierwszy nocleg na dziko. Zupełnie opustoszały teren a kawałek dalej wielka dziura, która podobno wcale taka duża nie jest bo nieopodal jest coś w stylu Wielkiego Kanionu Kolorado, gdzie następnego dnia zabrał nas Jarek. Rozbiliśmy namiot po czym przyjechał Jarek z jedzeniem i czteropakiem Tyskiego na zbliżającą się noc. Nietrudno więc domyśleć się jak dobre mieliśmy humory. Szkoda tylko, że Jarek musiał spadać do pracy na nocną zmianę. My zaś po 'kolacji' mieliśmy zapewniony spokojny i mocny sen. Następnego dnia kończył się jednak etap jazdy po znajomych, czy rodzinie i miała zacząć się prawdziwa wyprawa w nieznane.






Taki widoczek mieliśmy z namiotu. W następnym dniu pokażemy kilkukrotnie większą dziurę! Kto by się spodziewał takich atrakcji niemal w samym centrum śląskich zabudowań.


Namiocik gotowy, pora spać :)
.
.


.

Dane wyjazdu:
208.17 km 0.00 km teren
09:38 h 21.61 km/h:
Maks. pr.:41.65 km/h
Temperatura:15.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Monotonnego kręcenia po płaskim terenie ciąg dalszy - dzień 2

Czwartek, 6 czerwca 2013 · dodano: 07.06.2013 | Komentarze 2

Wstajemy o 7, czyli godzinę później niż to sobie zakładaliśmy. Śniadanko, jakieś kanapki na drogę i jesteśmy gotowi do wyjazdu. Na szczęście za oknem nie pada, chociaż zachmurzenie wygląda nieciekawie. Ciuchy przeschły całkiem nieźle, więc nie było problemu. Przebijamy się do centrum Torunia aby potem zjechać na most na Wiśle. Podczas próby zrobienia zdjęcia, aparat się buntuje i pokazuje brak karty pamięci... Wracać z powrotem, zabrać kartę pamięci i znowu pokonywać tę samą trasę przez centrum byłoby jeszcze większą stratą czasu. Dzwonimy więc do kuzynki Olafa, Agnieszki, i po chwili jej chłopak dowozi nam do centrum kartę pamięci. Dziękujemy, bo strata w czasie byłaby ogromna, a do zrobienia mieliśmy ponad 200km za Łódź :)

Wyjeżdżamy z Torunia i w dalszym ciągu poruszamy się krajową jedynką. Wieje nudą ale wieje też w plecy, choć już nie tak mocno jak wczoraj. W zasadzie dopiero teraz wyruszamy w nieznane, bo wczoraj jechaliśmy bardzo dobrze znanym nam odcinkiem, a w samym Toruniu byliśmy trzeci raz. Docieramy do Ciechocinka, który co prawda nie był po drodze ale obaj nie byliśmy tam od dłuższego czasu (ostatni raz chyba na wycieczce klasowej w podstawówce :)). Pooglądaliśmy tężnie, zrobiliśmy małą przerwę i powróciliśmy na główną trasę w kierunku Łodzi.


Widok na stare miasto z mostu na Wiśle w Toruniu. Miejsce zorientowania się, że zapomnieliśmy o karcie pamięci :D


Jazda krajową jedynką często wyglądała właśnie tak ze względu na budowę autostrady A1 za Toruniem.


Letni teatr w Ciechocinku.




Wspomniane wyżej tężnie.











Kolejnym punktem był Włocławek kojarzony głównie z keczupem i drogą przelatującą przez miasto w strasznie kiepskim stanie. Keczup podobno ma zniknąć i trwają różnego rodzaju protesty (nawet akcje na facebook'u) a droga jest remontowana i niedługo kierowcy będą śmigać po nowej jezdni. Wlotówka do Włocławka wita nas napisem "Włocławek miastem biznesu" i przy drodze rzeczywiście witać ogromne zakłady, firmy itp. Zajechaliśmy na plac w centrum, później zjechaliśmy nad Wisłę. Tam Kamil orientuje się, że tylne koło w rowerze znowu zaczyna odmawiać posłuszeństwa. Mimo, że było centrowane przed samym wyjazdem, coś jest nie tak ze szprychami, które się luzują podczas jazdy i skrzywiają koło na nowo. Było to jednak niegroźne i koło dało radę przez całą wyprawę. Mieliśmy trochę problemów z wyjazdem z Włocławka, a później dalej wałkujemy kolejne kilometry. Ciągle w szarej pogodzie, w nudnej okolicy. Co jakiś czas można było zauważyć prostytutki rozstawione niczym na starcie Formuły1. Te, które stały na wyjazdach ze stacji benzynowych miały pole position haha :D.


Tama we Włocławku.


Bulwar nad Wisłą we Włocławku.




Hala Mistrzów we Włocławku.

Na okolicznych terenach widać skutki lekkiej powodzi. Dużo zalanych pól oraz lokalnych rzek z wysokim poziomem wody. Po drodze wskoczyliśmy jeszcze na chwilę do przydrożnego baru na małe jedzonko, potem zaczęły się przedmieścia Łodzi. Sama Łódź zaskoczyła nas dość pozytywnie, największe wrażenie zrobiła na nas chyba Manufaktura. Wszystko pięknie odrestaurowane, cały kompleks tętni życiem i przypomina osobne, stare miasto. Nieco dalej stoi Biedronka, która chciała się wpasować w klimat swoim zewnętrznym wystrojem, ale za bardzo to się nie udało :D Na ul. Piotrkowskiej niestety remont i mamy okazję pokonywać pierwsze kilometry w terenie przedzierając się co jakiś czas między ludźmi, płotami, czy różnymi materiałami budowlanymi.










Plac Wolności w Łodzi.


Remontowana, najbardziej znana ulica Łodzi - Piotrkowska.


Jakieś dziwadła na Piotrkowskiej.


Wydostajemy się z Łodzi na przedmieścia.

Czas wydostać się w kierunku Zelowa, gdzie dziś spotykamy się z Filipem - mega kolesiem, którego poznaliśmy dzięki blogowi rowerowemu na bikestatsie dawno temu jako jednego z pierwszych znajomych. Zapada zmrok, my w tym czasie dojeżdżamy do Pabianic a potem trochę dalej krajową 14 w zupełnej ciemności, przydają się więc czołówki i kamizelki odblaskowe. Filip wraz ze swoim kolegą wyjechał po nas busem byśmy nie błądzili nocą i skraca nam tym samym trasę o 20 kilometrów :). Dojeżdżamy około godziny 23, siedzimy jeszcze długo w miłym towarzystwie i sączymy browarka, co przełożyło się na późne pójście spać. Od razu zakładamy, że następnego dnia pozwolimy sobie pospać ciut dłużej...


.