Bałkany 2017, strona 3 | gdynia94.bikestats.pl Jednośladami przez Polskę




Info

avatar Mamy przejechane 25310.84 kilometrów w tym 846.55 w terenie.


Na imię nam Kamil i Olaf. Postanowiliśmy założyć jeden blog, który będziemy prowadzić razem. Mamy 22 lata, jesteśmy studentami, mieszkamy w Gdyni, a jazdę na rowerze traktujemy jako hobby.
Preferujemy długie wycieczki i jazdę asfaltem, choć czasem wybierzemy się również w teren. Nasz aktualny rekord dystansu jednej wycieczki to 500km (w tym około 380km w ciągu doby). Dodatkowo zainteresowaliśmy się kilkudniowymi wyprawami z sakwami. Pierwszą taką podróż zrealizowaliśmy podczas majówki 2012 (celem był Berlin), następnie dojechaliśmy w 2013 roku do Wenecji, a w 2016 do Odessy :)
Zapraszamy do śledzenia naszych wpisów!
Więcej o nas.

button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl baton rowerowy bikestats.pl



Kategorie wycieczek



Rekordy dystansu



1. Bydgoszcz, Toruń (3-4.9.11)
500km
2. Poznań (23.8.11)
351km
3. Grudziądz (13.6.11)
340km
4. Elbląg, granica PL-RU (4.6.11)
321km
5. Chojnice (5.7.11)
312km
6. Słupsk, Ustka (21.5.11)
304km
7. Olsztyn, Lubawa (27.6.11)
280km
8. Kwidzyn (22.4.12)
260km
9. Piła (->Berlin) (29.4.12)
238km
10. Bytów (5.5.11)
227km

Kontakt


FACEBOOK

lub na adres e-mail: gdynia94@o2.pl

Licznik odwiedzin


Od 22 marca 2011 nasz blog odwiedziło Na bloga liczniki osób :)

rozmiary oponOdsłony dzienne na stronę
Wpisy archiwalne w kategorii

Bałkany 2017

Dystans całkowity:2681.49 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:141:14
Średnia prędkość:18.99 km/h
Maksymalna prędkość:77.96 km/h
Liczba aktywności:24
Średnio na aktywność:111.73 km i 5h 53m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
138.35 km 0.00 km teren
06:01 h 22.99 km/h:
Maks. pr.:37.71 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Bałkany - Dzień 5

Poniedziałek, 7 sierpnia 2017 · dodano: 27.10.2017 | Komentarze 1

Z porannym ogarnięciem się nie narzucamy żadnego pośpiechu, gdyż za oknem deszcz. Dopiero kiedy trochę przechodzi, wyjeżdżamy ubrani w kurtki na wylot z Nyiregyhazy. Musieliśmy jeszcze zajechać do Lidla, bo nie mieliśmy ze sobą żadnego jedzenia. Po fali upałów, które nas ostatnio męczyły, w końcu można kupić trochę czekolady (bez obaw, że ta stopi się po kilku minutach :)). Na dobre ruszamy dopiero po godzinie 11, kiedy to przestaje padać. Teren jest płaski, temperatura niska, tak więc bardzo szybko pokonujemy 50-ciokilometrowy odcinek do Debreczyna. Nie robimy postojów, bo szkoda nam marznąć w takiej pogodzie. W samym mieście w końcu wychodzi słońce, a my bierzemy się za gotowanie obiadu.













Po dłuższym postoju, dalszy etap do granicy z Rumunią nadal jest dość nudnawy, jednak nadajemy dobre tempo i jeszcze przed wieczorem meldujemy się w Rumunii. Wymieniliśmy pieniądze w kantorze, pogadaliśmy z polskim kierowcą ciężarówki i ruszyliśmy w kierunku Oradei. Miasto te okazało się bardzo atrakcyjne, z dość rozległym centrum. Nocleg planujemy jednak gdzie indziej, bo pod dachem spaliśmy wczoraj. Myśleliśmy, że szybko wyjedziemy z terenu zabudowanego. Nic z tego – po drodze są same hotele. Okazuje się, że jedziemy przez jakiś obszar wód termalnych. Region turystyczny to dla nas zła informacja - chcieliśmy znaleźć nocleg na gospodarza, a mało kto weźmie nas do siebie, skoro dookoła pensjonat na pensjonacie. 



















Robiło się już ciemno, a my dalej nie mieliśmy miejsca do spania. W końcu na horyzoncie pojawiła się stacja benzynowa i był to najlepszy dziś obiekt na rozbicie się. Pytamy pracownika czy możemy postawić namiot. On, niechętnie, ale wskazuje nam kawałek pola za parkingiem i drzewami. Tym sposobem trafia nam się fajny nocleg, gdzie mamy dostęp do wody oraz sklepu na stacji. Tankujemy małe, 2,25-litrowe piwko w plastikowej butelce i idziemy w kimę. Wyprawa zaczyna się rozkręcać – wjechaliśmy bowiem do Rumunii - przepięknego kraju, który zdążyliśmy już nieco poznać rok temu, w trakcie wyprawy do Odessy. Już jutro Park Narodowy Apuseni, co oznacza też powrót w góry. 

POPRZEDNI DZIEŃ
Kategoria Bałkany 2017


Dane wyjazdu:
104.57 km 0.00 km teren
05:10 h 20.24 km/h:
Maks. pr.:55.97 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Bałkany 2017 - Dzień 4

Niedziela, 6 sierpnia 2017 · dodano: 27.10.2017 | Komentarze 0

Dzień zapowiada się na jeszcze bardziej gorący od poprzednich. Korzystając z ławeczek na naszym miejscu noclegowym, wstawiamy wodę i gotujemy frankfurterki, do których wyjęliśmy mcdonaldowe, pojedyncze keczupiki (zabrane ze sobą przed wyprawą). Dla urozmaicenia węgierskiego odcinka, trasę poprowadziliśmy przez Park Krajobrazowy Gór Zemplińskich. Są to stosunkowo młode i niewielkie górki, ale i tak od początku podjeżdża się pod nie bardzo ciężko. Już przed południem grzało tak mocno, że stawaliśmy przy studzienkach i oblewaliśmy głowy wodą.













Niedziela na wyprawach nigdy nie jest dla nas łatwym dniem przy poszukiwaniu sklepów. Tak było i tym razem. Po pocałowaniu kilku klamek, w końcu trafiamy na mini sklepik z miłym sprzedawcą w środku. Udaje się zdobyć kilka produktów, z których można sobie zrobić coś do jedzenia. Węgier zza lady woła nas jeszcze na chwilę, po czym częstuje samorobnym trunkiem. 'Prima vino!' - powtarza co chwilę. Wino faktycznie było prima. Znajdujemy się w regionie winiarskim Tokaj, słynącym z produkcji win. Nie przypadkiem więc właśnie takim napojem zostaliśmy poczęstowani. Przy okazji odpoczęliśmy w cieniu, bo upał był dziś zwyczajnie nieznośny.









Żegnamy się ze sprzedawcą i jedziemy dalej. A jedzie się naprawdę ciężko, bo w drugiej części dnia sprawę utrudniał też wiatr. W samym mieście Tokaj dość sporo turystów, raczej starszych. Są też motocykliści z Polski. Na wyjeździe z miasta wsadzamy łby pod strumień z kolejnej studzienki. Największym pozytywem stała się ładna ścieżka rowerowa biegnąca do Nyiregyhazy. Mimo przeszkadzającego wiatru udaje nam się dojechać do miasta bez większych problemów. Chcieliśmy zakończyć dzisiejszą jazdę w miejscowości Debreczyn, jednak ciężki dzień zweryfikował nieco nasze plany. Rezerwujemy przez internet tani pokój oddalony o 1,5 kilometra od centrum by zostać dziś w Nyiregyhazie – na pierwszy rzut oka całkiem ładnym mieście.


Miasteczko Tokaj - region słynący z wina








Tak, wiemy, że fotki studzienek mogą już Was nudzić... no bo ile można. Ale one naprawdę uratowały nam tego dnia życie! :)


Droga rowerowa w kierunku Debreczyna - należąca do sieci europejskich dróg rowerowych "Eurovelo"

Jak na złość zamykają nam supermarket w centrum przed samym nosem. Ruszyliśmy w kierunku hostelu przekładając zakupy na jutrzejszy ranek. Na miejscu recepcjonistka mówi tylko po węgiersku... fantastycznie! Próbujemy dogadać się na migi. Na dodatek dostajemy cenę nieco wyższą, niż tę z internetowej rezerwacji. Próbowaliśmy to wyjaśnić, ale z tą barierą językową po prostu się nie dało. Pozostało nam zostawić rowery w garażu z wielką dziurą w dachu, wykąpać się i wyjść na miasto. Posiedzieliśmy sobie w centrum w jednym z ogródków piwnych, oglądając kątem oka podsumowanie kolejki węgierskiej ekstraklasy. Poziom niemal tak wysoki jak w naszej, rodzimej :).









Po całym ciepłym dniu, wieczór był przyjemny, jednak zaczęły się też pojawiać lekkie podmuchy wiatru. Z czasem pojawiły się też pioruny na niebie, do hostelu wracaliśmy już niestety w deszczu a dookoła szalały burze. Na wejściu orientujemy się, że pokój, który zarezerwowaliśmy przez internet, znajdował się 20 metrów obok tego, w którym wylądowaliśmy :D. Wyjaśnia to więc różnicę cen. Ach, te węgierskie nazwy... Kolejny dzień miał przynieść opady i wielkie ochłodzenie, bo tak można nazwać spadek temperatury z 36 na 20 stopni. Z jednej strony źle, ale z drugiej przyniesie to jutro ulgę od upałów, które nieźle nas tego dnia wykończyły. Łby mieliśmy przegrzane niczym silnik w golfie z cieknącym płynem chłodzącym. Jutro będzie lepiej!





POPRZEDNI DZIEŃ
Cycle Route 4222725 - via Bikemap.net






Kategoria Bałkany 2017


Dane wyjazdu:
135.22 km 0.00 km teren
07:02 h 19.23 km/h:
Maks. pr.:62.98 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Bałkany - Dzień 3

Sobota, 5 sierpnia 2017 · dodano: 25.10.2017 | Komentarze 5

Z namiotu wyłazimy już o 7:00, a motywuje nas do tego widok Tatr, na które rano pada słońce z naszej strony. Co prawda nastawialiśmy się wcześniej na lepszą widoczność tychże górek, ale i tak nie było co narzekać. Od początku mamy do czynienia z licznymi wzniesieniami, co przy niezbyt dobrej formie nie ułatwia sprawnego przemieszczania się. Na pierwszym postoju pod Lidlem przyczepia się do nas cygan, który próbuje wyłuskać od nas trochę centów. Kiedy zdołaliśmy go już odgnonić i po jakimś czasie ruszyć dalej, to spotkaliśmy go ponownie po drodze. Co ciekawe, jadąc jeszcze kawałek zobaczyliśmy go jeszcze raz, tym razem pod Kauflandem. Nie mamy pojęcia jakim cudem był tam szybciej niż my na rowerach. Prawdpodobnie posiada on swój własny teleport by szybko przemieszczać się od sklepu do sklepu :). Po drodze widzieliśmy jeszcze typowo cygańskie wioski i ich osiedla łudząco przypominające brazylijskie fawele. Z naszych obserwacji to właśnie Słowacja ma procentowo najwięcej ludności romskiej wśród wszystkich naszych sąsiadów. Są oni niemal wszędzie – od podsklepowych żebraków, po tych, którzy są zintegrowani ze Słowakami i podejmują się nawet pracy (!), co mogliśmy już zauważyć na wyprawie do Wenecji 4 lata temu.

































Od dłuższego czasu mieliśmy małą zagadkę co do jednego punktu na naszej planowanej trasie. W okolicach miejscowości Kosickie Hamre mapka pokazywała zamkniętą drogę. Konkretnie był to nieprzejezdny most nad zalewem rzecznym. Wysyłaliśmy wcześniej zapytania mejlowe do okolicznych pensjonatów, czy most faktycznie jest zamknięty. Dostaliśmy odpowiedź, że tak, jednak w okolicznym lesie jest 'obchadzka'. E-bikerzy, którzy przejeżdżali koło nas, potwierdzili tę informację. Przed tymże objazdem trzeba było pokonać jeszcze inne, spore wzniesienie, tak więc w ostatniej miejscowości przed górką musieliśmy zatrzymać się na jedzonko. Na nasze nieszczęście wszystkie sklepy są pozamykane. Ostatni spożywczak z racji soboty został zamknięty już o 12:00... Krążymy po całej wiosce z nadzieją na znalezienie czegokolwiek i jedyne na co trafiamy to zwykły bar piwny. Kupujemy wodę i kinder bueno. Wodę wstawiamy na naszą kuchenkę przed pubem by zrobić sobie choć ryż z sosem – nic innego nie wyczarujemy z naszych marnych zapasów.

Na zewnątrz siedzą też lokalni rowerzyści, z którymi mieliśmy okazję trochę pogadać. A skoro siedzieliśmy już przy stolikach pod daszkiem to nie odmówiliśmy sobie małego piwka :). Podczas tej całej obiadowej sielanki, zaszły na niebie małe zmiany. A zmiany te spowodowały nagłe przyjście burzy (i to takiej z przytupem – przez 15 minut lało niemiłosiernie). Wyszło na to, że z przerwą trafiliśmy wyjątkowo dobrze. Ową nawałnicę możecie obejrzeć na filmiku poniżej :D









Po wyjściu słońca ruszamy dalej. Bardzo szybko robi się duszno, przez co podjazd sprawia trochę problemów. Zjeżdżamy w kierunku rzeki by ponownie rozpocząć wspinaczkę na wcześniej wspomniany, leśny objazd zamkniętego mostu. Tu w pewnym momencie nachylenie sięga już ponad dwudziestu procent. Trzeba było uważać, by nie wywalić się na plecy :). Był to już ostatni podjazd, bo teraz czekał nas dziesięciokilometrowy zjazd do Koszyc, co oznaczało też opuszczenie gór. Droga wlotowa jest w generalnym remoncie, więc musimy przebijać się do centrum bokiem przez wertepy. Samo centrum Koszyc zaś bardzo ładne – przez chwilę zastanawialiśmy się nawet nad noclegiem w tym miejscu. Potem doszliśmy jednak do wniosku, że można dziś jeszcze śmiało przekroczyć granicę z Węgrami. Otwarty sklep znaleźliśmy dopiero na wylocie z miasta. Spotkaliśmy tam też kolarza, który brał udział w wyścigu transkontynentalnym. Z chwilowej rozmowy wynikło to, że dziennie robi po 300 kilometrów. Zrobił więc szybkie zakupy, jeszcze szybciej zjadł to, co upolował ze sklepowych półek, po czym ruszył przed siebie.























Na granicy wymieniamy trochę pieniędzy na węgierskie forinty. Następnie pytamy lokalną ludność w pierwszej wiosce po drodze o nocleg w namiotach. Polecili nam miejsce nad rzeką ulokowane trzy kilometry dalej. Popędziliśmy tam by zdążyć nim zapadnie zmrok. Miejscówka faktycznie bardzo dobra na nocleg. Stoliki, plac pod ognisko, rzeka... nawet był wychodek! Poza tym wieczór bez szczególnych atrakcji – prysznic w plenerze z wykorzystaniem wody kupionej wcześniej w sklepie, piwko i do spania.





POPRZEDNI DZIEŃ






Kategoria Bałkany 2017


Dane wyjazdu:
114.95 km 0.00 km teren
06:08 h 18.74 km/h:
Maks. pr.:61.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Bałkany 2017 - Dzień 2

Piątek, 4 sierpnia 2017 · dodano: 24.10.2017 | Komentarze 2

Budzimy się o 8:30, a konkretniej to budzą nas ukąszenia po komarach i panująca od rana wysoka temperatura. Poza tym, że najedliśmy się bardziej niż do syta, to od cioci dostaliśmy zapas jedzenia na drogę. Z tego miejsca jeszcze raz dziękujemy za super nocleg! O 10:30 nadszedł czas na pierwsze obroty korby. Pierwszym celem była hurtownia w Starym Sączu, gdzie mieliśmy odebrać dwie dodatkowe koszulki DKMS-u. Następnie ruszyliśmy doliną Dunajca, która miała nas doprowadzić do podnóża Pienin. Przejeżdżaliśmy przez wieś Maszkowice, gdzie znajduje się osada cygańska, znana z wybryków widocznych niżej:




Działy się też tam rzeczy takie jak napaść na korowód weselny, ale nas na szczęście nie zaatakowali. Kilku cyganów stało przy drodze, lecz zareagowali na nas pozytywnie. Taki urok rowerów :).






Po przejechaniu przez Krościenko, zaczęły się dość problematyczne dla nas podjazdy. Momentami jechało się bardzo ciężko, ale wynagrodziły to nam widoki Tatr oraz długi zjazd do granicy ze Słowacją. Po krótkiej przerwie nad zalewem Czorsztyńskim i kilku telefonach do rodziny przed opuszczeniem kraju na miesiąc, zajeżdżamy do pierwszego, słowackiego sklepu po radlerki - owocowe Zlate Bażanty. Później zmieniamy nieco trasę w stosunku do tej planowanej, by od strony naszych sąsiadów rzucić okiem na bardzo popularny pieniński szczyt - Trzy Korony. Granica przebiegała wzdłuż Dunajca, więc podczas kolejnych kilometrów trzeba było znowu osiągać wysokość. Póki nie było jeszcze stromo, jechaliśmy i konwersowaliśmy razem z rowerzystami-turystami z Belgii. Później jednak musieliśmy zostawić ich w tyle.























Wieczór okazał się bardzo przyjemny, bo po naszej prawej stronie pojawił się nadzwyczaj okazały widok Tatr w towarzystwie zachodzącego słońca. Z kolei nocleg był już prawdziwą truskawką na torcie ;). Ten sam widok, opisany wyżej, mieliśmy na wyciągnięcie ręki z namiotu usadzonego na polu. Wcześniej zagadaliśmy do rolnika wracającego ze zbiorów czy możemy rozbić się w tym miejscu, jednak wyraźnie go to nie obchodziło. To oznaczało dla nas więcej niż zaproszenie. Otworzyliśmy po piwku i odpaliliśmy kuchenkę gazową, która miała tego wieczoru swój debiut. Efektem była kolacja w postaci 'chłopskiego garnku'. Namiot postawiliśmy bez tropiku, a że w nocy przez chwilę padało, to po 3:00 musieliśmy się zerwać by go narzucić. Tak naprawdę pierwszy nocleg na wyprawie (bo ten wczorajszy był u rodziny), a tak wspaniałe warunki! Oby w następnych dniach szczęście również nam sprzyjało. 











POPRZEDNI DZIEŃ


Kategoria Bałkany 2017


Dane wyjazdu:
101.60 km 0.00 km teren
05:21 h 18.99 km/h:
Maks. pr.:68.07 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Bałkany 2017 - Dzień 1

Czwartek, 3 sierpnia 2017 · dodano: 24.10.2017 | Komentarze 1

Kierunek bałkański przewijał się w naszych planach już od dawna i ta wyprawa była zwyczajnie nieunikniona. Udało się ją zaplanować na ten rok. Mieliśmy na nią 'tylko' około miesiąca, stąd padła decyzja o rozpoczęciu w Krakowie (do tej pory zawsze ruszaliśmy z samej Gdyni).

Zaczynamy w czwartek, trzeciego sierpnia. Wczesnym rankiem załadowaliśmy się do pociągu z wszystkimi tobołami. Po niemal siedmiu godzinach wysiadamy w Krakowie... gorąc niesamowity! Na miejscu około 35 stopni, czyli o 10 więcej niż nad naszym morzem. Nie dość, że sauna, to jeszcze labirynt - trzeba przebijać się przez cały kompleks dworcowy z naszymi obładowanymi rowerami. Po pokonaniu rozmaitych przeszkód (schody, wąskie windy i tłumy ludzi) w końcu wydostajemy się na zewnątrz. Oczywiście nie mogło zabraknąć przejazdu przez krakowskie stare miasto.



















Stolicę Małopolski opuszczamy szeroką wylotówką, po czym od razu lądujemy we Wieliczce, gdzie akurat startował dziś Tour de Pologne. Pierwsze skrzyżowanie i szybka wymiana zdań między nami:
Ej, to nie jest czasem Jarek?
Yyy, chyba jo..
Sekundę po tym swojskim, kaszubskim przytaknięciu podjeżdżamy do kolarza znajdującego się na tym samym skrzyżowaniu. I to faktycznie Jarek – nasz znajomy z bikestats'a, który wpadł akurat na wyścig. Niesamowity zbieg okoliczności, biorąc pod uwagę, że mieszkamy obecnie w zupełnie różnych częściach kraju i nie mieliśmy kontaktu dobrych kilka miesięcy. Podjechaliśmy na start wyścigu (który ruszył dosłownie godzinę przed naszą wizytą) by zrobić sobie kilka fotek. Zaraz obok była restauracja, z której Jarek przyniósł po małym piwku.

Radość ta została na chwilę przerwana, gdy Olaf dostał wiadomość na facebook'u o zgubionym portfelu. Nadawcą był uczciwy znalazca, który przekazał portfel do biura rzeczy znalezionych PKP. Stamtąd z kolei zguba trafiła na najbliższy komisariat policji, czyli w bezpieczne miejsce. Chwila stresu szybko się skończyła, bo znajdowało się tam tylko kilkadziesiąt złotych, kilka dokumentów i karty lojalnościowe. Cała gotówka na wyjazd w euro z paszportem zostały w sakwie, więc można było kontynuować podróż załatwiając w międzyczasie wysyłkę portfela do Gdyni. Przed wyjściem z pociągu każdy z nas sprawdzał czy aby na pewno nic nie zostało – mimo wszystko portfel zdołał schować się gdzieś za siedzeniem podczas przebierania się w sportowe ciuchy.

















Pociąg do Krakowa przyjechał dziś przed 14:00, wizyta na rynku i wydostanie się z miasta musiało trochę potrwać, a spotkanie z Jarkiem i przygody z portfelem we Wieliczce też pochłonęły sporo czasu. Śpimy dziś u rodziny na przedmieściach Nowego Sącza, teren nie jest łatwy, więc trzeba trochę podkręcić tempo. Po kilku kilometrach żegnamy się z Jarkiem dziękując za towarzystwo i postawione piwko. Jęzory mamy często wywieszone, bo góra, dół, góra, dół i upał. Mimo wszystko całkiem sprawnie doturlaliśmy się do Limanowej. Tutaj postój przed podjęciem się ostatniego etapu dzisiejszej jazdy. Nasze nastroje były bardzo dobre, bo dzięki przeprowadzonym przez nas skomplikowanym obliczeniom wszystko wskazywało na to, że dotrzemy dziś przed zmierzchem.

Niestety zaraz za miastem niebo momentalnie przybrało groźnych barw, które na ostatnich 15 kilometrach poskutkowały burzą z silnym wiatrem i deszczem. Zapanowała ciemność. Zjeżdżaliśmy serpentynami do Kotliny Sądeckiej ledwo widząc cokolwiek przed sobą. Mocny opad wymuszał na nas mrużenie oczu, a każdy kolejny zakręt był coraz ostrzejszy. Mimo wszystko byliśmy tak mocno zdeterminowani do jak najszybszego dotarcia na metę, że w tych warunkach mknęliśmy z prędkością 60km/h. Na samym dole ustąpił deszcz, a przy okazji wróciła wysoka, odczuwalna temperatura.













Na miejsce dojechaliśmy chwilę po 21:00, gdzie rodzina wraz ze znajomymi zorganizowała nam obejrzenie meczów eliminacyjnych Ligi Europy. A była to nie lada gratka, bo jeden z tych meczów to pojedynek naszej miejscowej Arki, która pierwszy raz za naszego żywota zagrała na tym etapie. Niestety po golu w doliczonym czasie gry Arka pechowo odpadła z rozgrywek. Nie zdołało to jednak popsuć wesoło spędzonego wieczoru. Napici, najedzeni, wykąpani oraz wyprani mogliśmy udać się do snu. Czuliśmy się jednak jak w tropikach, bo pogoda na północy nie zdołała nas przyzwyczaić do wieczorów przy 25 stopniach. Cóż... trzeba się szybko przyzwyczaić :).