Info
Mamy przejechane 25310.84 kilometrów w tym 846.55 w terenie.Na imię nam Kamil i Olaf. Postanowiliśmy założyć jeden blog, który będziemy prowadzić razem. Mamy 22 lata, jesteśmy studentami, mieszkamy w Gdyni, a jazdę na rowerze traktujemy jako hobby.
Preferujemy długie wycieczki i jazdę asfaltem, choć czasem wybierzemy się również w teren. Nasz aktualny rekord dystansu jednej wycieczki to 500km (w tym około 380km w ciągu doby). Dodatkowo zainteresowaliśmy się kilkudniowymi wyprawami z sakwami. Pierwszą taką podróż zrealizowaliśmy podczas majówki 2012 (celem był Berlin), następnie dojechaliśmy w 2013 roku do Wenecji, a w 2016 do Odessy :)
Zapraszamy do śledzenia naszych wpisów!
Więcej o nas.
Kategorie wycieczek
Rekordy dystansu
1. Bydgoszcz, Toruń (3-4.9.11)
500km
2. Poznań (23.8.11)
351km
3. Grudziądz (13.6.11)
340km
4. Elbląg, granica PL-RU (4.6.11)
321km
5. Chojnice (5.7.11)
312km
6. Słupsk, Ustka (21.5.11)
304km
7. Olsztyn, Lubawa (27.6.11)
280km
8. Kwidzyn (22.4.12)
260km
9. Piła (->Berlin) (29.4.12)
238km
10. Bytów (5.5.11)
227km
Kontakt
Licznik odwiedzin
Archiwum bloga
- 2017, Październik1 - 0
- 2017, Sierpień25 - 20
- 2016, Wrzesień4 - 0
- 2016, Sierpień16 - 18
- 2015, Sierpień9 - 1
- 2015, Czerwiec4 - 0
- 2015, Maj6 - 2
- 2015, Kwiecień2 - 2
- 2015, Marzec1 - 0
- 2015, Luty4 - 0
- 2015, Styczeń1 - 0
- 2014, Listopad3 - 0
- 2014, Październik2 - 4
- 2014, Czerwiec4 - 5
- 2014, Marzec1 - 1
- 2014, Luty2 - 1
- 2013, Grudzień1 - 1
- 2013, Październik2 - 2
- 2013, Wrzesień1 - 1
- 2013, Sierpień1 - 1
- 2013, Lipiec1 - 9
- 2013, Czerwiec24 - 55
- 2013, Maj13 - 40
- 2013, Kwiecień8 - 26
- 2013, Marzec7 - 29
- 2013, Luty8 - 21
- 2013, Styczeń10 - 31
- 2012, Grudzień6 - 35
- 2012, Listopad11 - 35
- 2012, Październik5 - 14
- 2012, Wrzesień4 - 12
- 2012, Sierpień5 - 10
- 2012, Lipiec6 - 16
- 2012, Czerwiec13 - 13
- 2012, Maj6 - 32
- 2012, Kwiecień12 - 37
- 2012, Marzec16 - 50
- 2012, Luty8 - 17
- 2012, Styczeń4 - 21
- 2011, Grudzień2 - 11
- 2011, Listopad1 - 9
- 2011, Październik1 - 3
- 2011, Wrzesień4 - 30
- 2011, Sierpień10 - 32
- 2011, Lipiec9 - 34
- 2011, Czerwiec11 - 44
- 2011, Maj11 - 39
- 2011, Kwiecień10 - 32
- 2011, Marzec7 - 20
- 2011, Luty1 - 0
- 2010, Październik1 - 0
Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2017
Dystans całkowity: | 2774.41 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 147:04 |
Średnia prędkość: | 18.86 km/h |
Maksymalna prędkość: | 77.96 km/h |
Liczba aktywności: | 25 |
Średnio na aktywność: | 110.98 km i 5h 52m |
Więcej statystyk |
Dane wyjazdu:
137.09 km
0.00 km teren
05:53 h
23.30 km/h:
Maks. pr.:55.58 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Bałkany 2017 - Dzień 15
Czwartek, 17 sierpnia 2017 · dodano: 15.11.2017 | Komentarze 0
Z rana jest okropnie wilgotno. W sumie dało się to już odczuć wczoraj wieczorem. Budzimy się dopiero po wyjściu słońca zza górek, by namiot całkiem wysechł w trakcie naszego przygotowywania do wyjazdu. W międzyczasie niedaleko nas, na głównej drodze zatrzymuje się samochód, z którego wysiada pijana kobieta i zaczyna się głośno śmiać :D. "Cud, że żyjemy, skoro tu jeżdżą tacy ludzie" - stwierdzamy, po czym jednak orientujemy się, że babka była pasażerką. Kilkadziesiąt minut porannej jazdy wystarczyło do dotarcia na granicę serbsko-kosowską. Przejście graniczne jest prowizoryczne, a obok stawiany jest nowy obiekt. Od strony Kosowa widzimy ogromną kolejkę samochodów chcących przejechać Serbię tranzytem, najczęściej na niemieckich, szwajcarskich lub austriackich blachach. Większość z nich to dawni imigranci, którzy podczas burzliwych dla Bałkanów lat 90-tych wyjechali na zachód Europy. Obecnie przyjeżdżają na wakacje w swoje rodzinne strony. Podróż powrotna z pewnością nie jest dla nich łatwa, jeśli na samym starcie trzeba stać kilka godzin w palącym od rana słońcu. Przekraczając granicę, wjeżdżamy do zupełnie innego świata. Szybko okazuje się, że nie uświadczymy dzisiaj spokojnej jazdy pustą szosą, biegnącą przez pustkowia. Na drodze duży ruch, wokół pełno zabudowań, a flag albańskich i amerykańskich jest więcej, niż tych kosowskich. Tymczasem mija nas golf z dwunastolatkiem za kierownicą i jego rówieśnikiem obok. Chłopacy wyraźnie bawią się bardzo dobrze, sądząc po ich bananach na twarzy. Zatrzymali się koło nas i wymienili miejscami, żeby kolega-pasażer też mógł się przejechać :D. Witamy w Kosowie!Można odnieść wrażenie, że Kosowo właśnie przeżywa okres największego rozwoju. Na granicy jeden wielki plac budowy, jedziemy dalej w stronę stolicy - wszędzie powstające właśnie nowe drogi oraz domy w trakcie budowy.
W Kosowie walutą jest euro, więc po wydaniu serbskich dinarów do zera, nie musimy szukać kantoru. Stajemy przy sklepie gdzie naszym łupem pada między innymi sok truskawkowy (jeden z najgorętszych towarów na tej wyprawie :)). W trakcie postoju podchodzi do nas jakiś gość (na oko niewiele starszy od nas) i mówi do Olafa: "wear your t-shirt". W przeciwieństwie do poprzednich miejsc na trasie, tutaj faktycznie próżno szukać kogokolwiek chodzącego bez koszulki w upalny dzień. Dookoła mnóstwo meczetów - trzeba założyć tę koszulkę. Tymczasem na niebie pojawiły się ciemne chmury i byliśmy niemal pewni, że dopadnie nas deszcz. Mamy jednak szczęście z takimi chwilowymi chmurami, bo często w ostatniej chwili ulewy i burze przechodzą bokiem. Tak było i tym razem. To pozwala nam szybko dojechać do Prisztiny – stolicy Kosowa. Zupełnie różni się ono od innych, europejskich miast. Całość wygląda jak wielka komunikacyjna dżungla, gdzie obowiązują osobne zasady ruchu drogowego. Wpadamy do centrum, gdzie spotykamy polsko-niemieckie małżeństwo sakwiarzy. Co ciekawe, jadą podobną trasą co my, jednak są w podróży już 8 tygodni, robiąc dziennie zazwyczaj 50-80 kilometrów. Samo centrum nie powala na kolana, więc szukamy atrakcji w postaci małego kebsika. Zjeść na obiad coś trzeba, a gotować dziś nam się nie chce.
Wspomniane wyżej polsko-niemieckie małżeństwo sakwiarzy. Poznali nas z daleka po sakwach firmy Crosso :)
Po wyjeździe z miasta wiatr daje w plecy, więc mkniemy nie schodząc poniżej 30km/h. Ruch dalej duży, tym bardziej że dziś sobota i przejeżdża bardzo dużo korowodów weselnych. A weselnicy na drodze robią co im się żywnie podoba. Trąbią, śpiewają, wychylają się przez szyby samochodów, a przepisy ruchu drogowego zdają się ich dziś nie obowiązywać. W pewnym momencie jeden z samochodów przejeżdża obok nas dosłownie na gazetę, spychając nas z drogi. Po jakimś czasie trochę to nas męczy, ale przynajmniej coś się dzieje :). Jedziemy szybko, więc kilometry do granicy z Macedonią topnieją raz dwa. Droga wprowadza nas w górski krajobraz, a wzdłuż niej widzimy powstającą autostradę na wysokich betonowych słupach. Wygląda to na totalnie szalony projekt, ale najwyraźniej przepustowość drogi tranzytowej na południe nie wyrabia, a w weekend nie mamy okazji tego zobaczyć. Przed granicą robimy jeszcze zapasy jedzenia, bo w Macedonii kantoru dziś już raczej nie uświadczymy. Opuszczamy Kosowo po spędzeniu tu niemal całego dnia. Przed wyprawą nie mieliśmy w planach tędy przejeżdżać, ale warto było nieco zmienić drogę by zobaczyć, jak tu naprawdę jest.
Takie auta z wielkimi flagami Albanii to w Kosowie częsty widok, wyraźnie nie lubi się tu Serbów
Gdyby ktoś przypadkiem przejeżdżał tędy czołgiem, niech uważnie patrzy na znaki!
Na granicy stoją autokary kibiców Fenerbahce Stambuł, którzy są w drodze na mecz IV rundy eliminacji Ligi Europy z Vardarem Skopje. Jak się później okazało, Vardar sprawił dużą sensację, ogrywając faworyzowanych Turków, tym samym wyrzucając ich z europejskich rozgrywek. W Macedonii wita nas strażnik graniczny, który widząc nasze polskie paszporty, mówi "polskie piwo, dobre!" Macedonia jest kolejnym słowiańskim krajem na naszej trasie, jednak tereny, przez które będziemy przejeżdżać, zamieszkiwane są głównie przez ludność albańską.
Krótka rozmowa oraz fotka z kibicami Fenerbahce
Do Skopje pozostało nam kilkanaście kilometrów, ale nie pakujemy się na noc do miasta. Dziś preferujemy namiot, a nie mając po drodze żadnych domów, pozostają nam stacje benzynowe. Pierwsza mijana przez nas stacja nie przypadła nam do gustu, ale druga okazała się strzałem w dziesiątkę. Pracownikami stacji była wesoła grupka młodych albańczyków, którzy zgodzili się na nasz pobyt. Do dyspozycji mieliśmy też prysznic, sklep oraz stoliki do wieczornego odpoczynku przy piwku z widokiem na góry. Z grzeczności chcieliśmy poczęstować chłopaków tym złocistym trunkiem, ale odmówili – 'We are muslims, we don't drink alcohol'. Powiedzieli jednak, że nie będzie im to przeszkadzać, jeśli strzelimy sobie po jednym, siedząc z nimi przy jednym stole. Korzystając z dostępu do wody, zrobiliśmy jeszcze pranie. Gdy już schowaliśmy się do namiotu, nieznośny hałas nie pozwalał nam zasnąć przed pewien czas - kierowcy ciężarówek oraz silniki ich maszyn generowały sporo decybeli. Byliśmy jednak tak zmęczeni, że w końcu odlecieliśmy.
POPRZEDNI DZIEŃ
.
Kategoria Bałkany 2017
Dane wyjazdu:
101.46 km
0.00 km teren
05:07 h
19.83 km/h:
Maks. pr.:65.84 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Bałkany 2017 - Dzień 14
Środa, 16 sierpnia 2017 · dodano: 15.11.2017 | Komentarze 1
Pobudkę mamy rodem z Kac Vegas. Otwieramy oczy i nie bardzo wiemy, gdzie obecnie się znajdujemy i co działo się poprzedniego wieczoru. Kiedy już ustaliliśmy przebieg zdarzeń, trzeba było otrząsnąć się trochę z tego amoku. Szybko okazało się, że mogliśmy skończyć gorzej – nasz gospodarz zasnął na tym samym krześle, na którym jeszcze kilka godzin temu popijał z nami bimberek :D. Później nie było jednak widać po nim żadnych oznak zmęczenia. Od rana naprawiał jakiś traktor uśmiechnięty od ucha do ucha. W jego domu mieszkał też lokator. "Mieszkał" to trafne określenie, bo nasz gospodarz wyrzucił go zanim się obudziliśmy. Powód był błahy – według opowieści, lokator powiedział 'Ja nie rozumiem. Dlaczego pan ich zaprosił, zupełnie ich nie znając?'. Bardzo zdenerwowało to naszego porywczego gospodarza, który odpowiedział 'Ciebie też nie znałem, a przyjąłem. Paszoł won!'. Opowieść ta wyraźnie go bawiła, a my mieliśmy małe wyrzuty sumienia co do lokatora :D.Poranny rozgardiasz :D
Z racji, że goszczący nas Serb był od rana zajęty, my też musieliśmy się zbierać. Szybko podjechaliśmy do lokalu, w którym wczoraj wieczorem wsuwaliśmy hamburgery. Było to idealne miejsce na kacowe śniadanie, bo gotować w tym stanie nie zamierzaliśmy. Dokupiliśmy ze sklepu obok po zimnej fancie i wydawało się, że po takiej wyżerce nic już w siebie nie wciśniemy. Wtedy przypomniało nam się o ciastkach, które chcieliśmy wręczyć gospodarzowi w podziękowaniu za gościnę. Przyjął od nas jednak tylko krówki, dlatego że miały symboliczny charakter jako 'prezent' z Polski. Na resztę 'chemii' w postaci piwa i ciastek nie chciał patrzeć. Te drugie na słońcu nie przetrwałyby nawet piętnastu minut, więc pozostało nam wepchnąć je w siebie, częstując przy okazji wszystkich wokół.
Nażarci jak świnie i jeszcze nie do końca trzeźwi ruszamy ku dalszym, serbskim terenom.
Już 30 kilometrów dalej wylądowaliśmy w mieście Nisz – trzecie co do wielkości w Serbii. Bardzo czyste, zadbane i z ładnym centrum. Cała Serbia nas pod tym względem zaskoczyła. Na ulicach panował względny ład, budynki były zadbane. Zupełne przeciwieństwo tego, co widzieliśmy w bułgarskim Widyniu. Usiedliśmy na ławeczce w cieniu, kupując wcześniej duży, zimny napój, bo nadal ostro nas suszyło. Po przerwie wjechaliśmy jeszcze na chwilę do tureckiej twierdzy po drugiej stronie rzeki Niszawy, po czym trzeba było opuścić miasto. Co można powiedzieć o dzisiejszej jeździe? Ewidentnie nie jest lekko. Słońce daje się odczuć 2 razy bardziej niż zwykle. Nie zajedziemy dziś zbyt daleko. Zmieniliśmy pierwotne plany, odbijając w stronę Kosowa (nasza pierwotna trasa prowadziła bezpośrednio do Macedonii).
Do Kosowa jednak dziś nie dojedziemy, choć przy dobrej dyspozycji, wykręcilibyśmy bez problemu te 120-130 kilometrów. Została nam jeszcze obiadokolacja pod sklepem, gdzie wspólnie z tutejszymi Serbami strzeliliśmy po piwku, gaworząc na różne tematy. Po wybiciu stu kilometrów na liczniku, trzeba było rozejrzeć się za noclegiem. Trafiamy za pierwszym razem. Głowa rodziny zamieszkującej przydrożne gospodarstwo od razu nas zrozumiała i wskazała miejsce pod namiot. Chwilę później gospodarz odjechał gdzieś z taczką, a po powrocie zorganizował nam wodę z węża do wieczornego prysznica. Obyło się bez biesiady – ale może to i lepiej...? Po wczorajszej posiadówie spokojny wieczór na pewno nam posłuży.
Gdy rozbiliśmy już namiot, zagadał do nas syn gospodarza – Iwan, na oko w naszym wieku. Spytał, czy nie potrzebujemy czegoś ze sklepu, bo właśnie się tam udaje. Po chwili wsiadł na rower i w zupełnej ciemności, gęstej mgle i bez żadnego oświetlenia pomknął 1,5 kilometra do najbliższej miejscowości. Byliśmy lekko zszokowani. Trochę się o Iwana martwiliśmy, ten na szczęście wrócił cały, wręczając nam ciastka z napojami energetycznymi. Założyliśmy mu na rower jedną z naszych odblaskowych opasek, by choć trochę oznaczyć jego rower przy kolejnych takich wypadach do sklepu. Wieczorną atrakcją, zamiast kieliszka, są tym razem zwierzaki - psy i koty wyraźnie zainteresowane naszą wizytą. Jednego kota musieliśmy nawet odganiać, bo taki był natrętny :D. Idziemy spać dość szybko, bo chwilę przed godziną 22, wykończeni dzisiejszymi zmaganiami. Już jutro opuszczamy słowiański klimat, zamieniając go na albański na kilka najbliższych dni.
POPRZEDNI DZIEŃ
.
Kategoria Bałkany 2017
Dane wyjazdu:
116.44 km
0.00 km teren
06:17 h
18.53 km/h:
Maks. pr.:67.38 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Bałkany - Dzień 13
Wtorek, 15 sierpnia 2017 · dodano: 15.11.2017 | Komentarze 0
Rano zwijamy się dosyć szybko, bo bliskość granicy z Serbią mobilizuje do wczesnego rozpoczęcia jazdy. Po wygłaskaniu tutejszych psiaków można ruszać. Odcinek jest płaski, nudnawy, a wiatr nadal nie pomaga. Wyprzedza nas kolejny uczestnik rajdu transkontynentalnego, ale o utrzymaniu mu się na kole możemy zapomnieć. Sunął swoim minimalistycznie obładowanym rowerem szosowym i tyle go widzieliśmy. Zatrzymujemy się jeszcze na zakupy w miejscowości o wdzięcznej nazwie - Kula. Wydajemy wszystkie lwy bułgarskie, otrzymując w zamian zapasy jedzenia. W ten sposób radzimy sobie z ciągłą zmianą waluty – zamiast wymieniać po niskim kursie resztę pieniędzy z kraju, z którego wyjeżdżamy, wydajemy wszystko do zera na żarcie. Można powiedzieć, że jedzenie stało się naszą główną (obok euro :)) walutą – a jak wiadomo, przy codziennym wysiłku jeść się chce i to bardzo. Warto więc mieć w sakwie jakieś zapasy.Wspomniany wyżej kolega uczestniczący w rajdzie
Przed samą granicą urządziliśmy sobie jeszcze jeden postój. Tym razem po to, żeby obdzwonić rodzinę i skorzystać jeszcze chwilę z internetu. Zaraz opuszczamy teren Unii Europejskiej, a to oznacza, że odpoczniemy trochę od telefonów. Bezproblemowo przekraczamy oba punkty kontrolne... i jesteśmy w Serbii! Granica ta ma dla nas niemałe znaczenie, bo przekraczając ją, rozpoczęliśmy etap stricte bałkański naszej podróży. Choć Bułgaria jest również państwem bałkańskim, to dla nas przejście do kolejnego etapu wyznaczało opuszczenie granic Unii Europejskiej. Wjazd do Serbii zapewnił nam dodatkową godzinę, ponieważ zmieniliśmy strefę czasową. Na przedmieściach Zajecaru robimy przerwę na zjedzenie kupionych w Bułgarii kawałków pizzy. Obserwujemy jednocześnie, w jaki sposób Serbowie radzą sobie z komunikacją miejską. Ludzie czekają na przystanku, jednak nie podjeżdżają żadne autobusy. Zatrzymują się zwykłe samochody, które zabierają ze sobą pasażerów. Można to porównać do swojskiego Ubera, Blablacara, lub po prostu formy autostopu.
Pierwsze serbskie miasto na naszej trasie - Zajecar. Mimo, że spędziliśmy tu zaledwie godzinkę, to z nazwą tej miejscowości nie rozstawaliśmy się do końca naszej wyprawy. Jest tu bowiem produkowane "Zajecarsko pivo", sprzedawane w większości krajów bałkańskich ;)
Odbiliśmy na południe i taki też kierunek obieramy na resztę dnia. Jedziemy bardzo przyjemną drogą wzdłuż rzeki, a wokół nas rozciągają się góry. Nie brakuje też mocno grzejącego słońca, co skłania nas do kolejnej przerwy. Kupujemy butelkę zimnej fanty (płacimy kartą, bo kantoru jeszcze nie znaleźliśmy) i kładziemy się w cieniu drzewa by chwilę się kimnąć. Po godzinnej sjeście kontynuujemy jazdę tym jakże przyjemnym odcinkiem. Prowadzi on nas do miasta Knjażevac, gdzie naszym oczom nie umknął napis 'Menjalnica'. Można było łatwo skojarzyć, że będzie to kantor, a tam musimy zakupić trochę serbskich dinarów. Sielankowa jazda kończy się, gdy droga odbija od rzeki i zaczyna ostro piąć się w górę. Na podjeździe zostawiliśmy trochę zdrowia, ale ośmiokilometrowy zjazd przy zachodzącym słońcu potrafi wynagrodzić wszelkie męki :D.
Przed podjazdem dookoła nas szalały burze, na szczęście żadna z nich nas nie złapała
Jeszcze całkiem niedawno rozpoczynaliśmy podjazd właśnie w miasteczku widocznym na zdjęciu :)
Zjazd przeniósł nas do miasteczka Srvljig, gdzie zatrzymujemy się przy sklepie. Dzisiaj nic nie gotowaliśmy, więc nasze żołądki przyciągnął bar z burgerami, znajdujący się zaraz obok. Hamburger kosztował w przeliczeniu około 5 złotych – można pomyśleć, że syf, lecz nie do końca. Kotlety były przygotowywane w stu procentach przez obsługę. Na szczęście nie dotarły tu gotowce z marketu, w których mięso stanowi podobny procent, co alkohol w piwie. Niestety, ale jakość mięsa w dużych sieciowych marketach na Bałkanach pozostawia wiele do życzenia. Podczas tego samego postoju zagadał do nas starszy mężczyzna, który akurat towarzyszył swojemu koledze w piciu piwka. Sam jednak nie pił, dzierżąc przy sobie rower. Wypytał o naszą podróż, po czym powiedział, że możemy spać u niego. Z grzeczności odmówiliśmy, jednak niebo ściemniało się błyskawicznie. Godzina cofnięta na granicy do tyłu nie zmienia faktu, że również o godzinę szybciej zaczyna zachodzić słońce. Zapytaliśmy jeszcze czy ma do dyspozycji jakieś podwórko. Chodziło nam tylko o rozbicie namiotu, jednak on machnął ręką twierdząc, że możemy spać pod jego dachem. "Ne problem!" powtarzał, więc w trójkę ruszyliśmy do jego miejsca zamieszkania.
Na podwórku naszego dzisiejszego gospodarza otrzymaliśmy pyszne gruszki prosto z drzewa, po czym zaprosił nas do pomieszczenia przypominającego kuchnię. Chcieliśmy poczęstować go piwkiem, jednak podziękował, mówiąc że nie lubi chemii. Wyciągnął za to coś w 100% naturalnego – własnorobną "Palinkę", czyli rodzaj owocowej brandy :D. Przystąpiliśmy do kulturalnej degustacji bimberku, popijając Jeleniem – odpowiednikiem naszego Żubra, można powiedzieć. Do stołu wyciągnęliśmy ciastka, jednak gospodarz ponownie podziękował – wyraźnie nie przepadał za tego typu produktami ze sklepu. W odpowiedzi poczęstował nas dżemem, który robił sam z owoców rosnących na jego terenie. Przyniósł też wszystkie swoje paszporty (było ich około siedmiu) całkowicie wypełnione pieczątkami z rozmaitych krajów. Mieliśmy okazję posłuchać o historii Serbii oraz sławnych obywatelach tego kraju. Poza tym, gospodarz wyciągnął kilka książek o Rosji. Nie dało się ukryć, że był wyraźnie prorosyjski. "Rassija bogata!" - powtarzał. Wytłumaczył nam, skąd bierze się przyjaźń obu narodów. "Rosjanie pomagali nam w całej naszej historii" – można było zrozumieć w gąszczu naszych słowiańskich rozmów. Podkreślał utrzymaną tożsamość narodową Serbów mimo licznych najazdów Turków na przestrzeni kilkuset lat.
Poznaliśmy wszystkich carów Rosji, nauczyliśmy się również trochę cyrylicy, posłuchaliśmy o tym, jaki to komunizm jest dobry ;)
Jeśli chodzi o rodzinę naszego gospodarza, to ma on 26-letnią córkę, która jest oficerem w serbskiej armii. Obecnie żyje sam, choć nie ukrywa, że ma liczne grono 'koleżanek' :D. Olga, Svetlana – takie imiona przewijał w kontaktach swojego telefonu, a do jednej z nich zadzwonił włączając głośnik, byśmy mogli posłuchać. Z każdym kolejnym kieliszkiem było coraz weselej, a różnice między językiem serbskim a polskim szybko się zacierały. W efekcie wlaliśmy w siebie bardzo dużą ilość bimberku, opróżniając też wszystkie kupione wcześniej piwka. Sytuacja trochę wymknęła nam się spod kontroli, a zdaliśmy sobie o tym sprawę dopiero, gdy trzeba było poczynić kroki do pokoju gościnnego. Pijany spacer farmera po schodach z sakwami w rękach był ostatnim wyzwaniem tego dnia. Do spania padamy jak muchy grubo po godzinie 2 w nocy. Trzeba przyznać, że bałkańską przygodę zaczynamy z grubej rury. Po takiej gościnie jutrzejsza jazda nie ma prawa być miła i przyjemna...
POPRZEDNI DZIEŃ
.
Kategoria Bałkany 2017
Dane wyjazdu:
119.47 km
0.00 km teren
06:10 h
19.37 km/h:
Maks. pr.:50.92 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Bałkany 2017 - Dzień 12
Poniedziałek, 14 sierpnia 2017 · dodano: 06.11.2017 | Komentarze 0
W nocy okazało się, że w pokoju mamy towarzystwo kilkunastu komarów. By móc pospać jeszcze od godziny 3:00 do rana, trzeba było je załatwić. Po krwawych walkach, na ścianach pozostało niestety trochę śladów. Obudziliśmy się dopiero o 10:00, a zanim wymeldowaliśmy się, zjedliśmy małego kebsika i zrobiliśmy zakupy, było już po 12:00. Czasowo niestety daliśmy ciała, bowiem do granicy z Bułgarią jest aż 100km i chcieliśmy to jak najszybciej pokonać. Na domiar złego wiatr wiał nam prosto w twarz, a teren był całkiem odsłonięty. Żadnych lasów i większych zabudowań – wokół głównie pola. Nasz wspólny budżet na tym ostatnim, stukilometrowym odcinku wynosił 2 leje. W ostatniej wiosce przed granicą chcemy je jakoś rozdysponować, więc stajemy przy sklepie. Dodatkowo udało nam się wynegocjować płatność w euro, więc dokupujemy po zimnym radlerku. Nagle podszedł do nas jeden z mieszkańców i dał nam pitę z kabanosami. Bardzo miły gest na zakończenie przygody z Rumunią :D.Widoczek na ostatnie rumuńskie miasto na naszej trasie - Krajowa
Ależ wiatr dał nam dzisiaj popalić na takich pustych, płaskich odcinkach. Zatęskniliśmy za górami...
W Rumunii spędziliśmy fantastyczny tydzień, ale wyjeżdżamy bez sentymentów, bo przed nami kolejne, ciekawe kraje. Z produktów, którymi zostaliśmy obdarowani, robimy sobie pseudo obiad, łącząc to wszystko z keczupem. Zbyt długo jednak nie siedzimy – jest taki skwar, że trzeba się przemieszczać. Z pełnymi brzuchami wjeżdżamy na Most Nowej Europy, który stanowi przejście graniczne pomiędzy Rumunią a Bułgarią. Został on wybudowany całkiem niedawno, wcześniej funkcjonowała tu przeprawa promowa przez Dunaj. Od strony Bułgarii do granicy jest ogromny korek złożony z siedmiokilometrowego sznuru ciężarówek. My zaś śmigamy pustą drogą do pierwszego, przygranicznego miasta – Widynia. Zabudowania nie robią najlepszego wrażenia – spora część to bardzo nieciekawie wyglądające blokowiska. Nasze osiedla z lat siedemdziesiątych przy tym, co widzieliśmy, wyglądają naprawdę ładnie! Ma to jednak swój urok. Od razu da się poczuć południowosłowiański klimat i piętno, które odcisnęły tu lata komunizmu. Od razu przypomina nam się zeszłoroczna wyprawa na Ukrainę.
7-kilometrowy sznur ciężarówek na granicy Bułgarii z Rumunią
Jeździmy po całym mieście w poszukiwaniu kantoru, wszak nie mieliśmy ani lokalnej waluty, ani żadnych zapasów jedzenia i picia. Podążamy do centrum, tam jednak po małych konsultacjach z tubylcami, zostajemy skierowani do kantoru pod Kauflandem. Co prawda gdy dotarliśmy, pracownik zamykał już drzwi, ale udało się go namówić na ostatnią transakcję. Dostajemy zastrzyk w postaci lwów bułgarskich, co pozwala nam obłowić się jedzeniem i piwem. Robi się już ciemno, więc trzeba uciekać czym prędzej za mury miejskie. Przy pierwszej okazji zagadujemy o nocleg ludzi z przydrożnego podwórka. Kilka minut narady i najstarszy członek rodu twierdzi, że z pewnością można przenocować nad stawem rybnym kilka kilometrów dalej. Wsiada w auto i prowadzi nas drogą, która w dalszej perspektywie biegnie do granicy z Serbią (czyli tam, gdzie docelowo mamy stawić się jutro). Staw zlokalizowany był przy samej szosie. Pan, który nas tu zaprowadził, przywitał się z ochroniarzem i szybko przekazał mu co i jak. "Ne problem" – słyszymy raz po raz. Żegnamy się z pomocnym Bułgarem, po czym ochroniarz obiektu pokazuje nam miejsca do rozbicia namiotu i do umycia się.
Ten ziomek wyprowadzał konia na spacer. Nie byłoby w tym może nic aż tak dziwnego, gdyby właściciel nie jechał rowerem, a koń nie był przywiązany do jednośladu sznurkiem
Gdy już ogarnęliśmy się ze wszystkim, zaprosiliśmy go do stolika na małe piwko. Nie było żadnego problemu z komunikacją w języku ogólnosłowiańskim. Pogadaliśmy sobie długo, popytaliśmy jak żyje się w Bułgarii, przy okazji dopowiadając o naszej podróży. W końcu wybiła jednak godzina, gdy ochroniarz musiał odbyć patrol po stawie. Ma on za zadanie chronić cały zbiornik przed wędkarzami, którzy nocą łowią tu nielegalnie ryby. Podziękowaliśmy za wszystko (rano się już nie zobaczymy), po czym udaliśmy się do namiotu. Już jutro wjeżdżamy do Serbii!
POPRZEDNI DZIEŃ
.
Kategoria Bałkany 2017
Dane wyjazdu:
119.29 km
0.00 km teren
05:25 h
22.02 km/h:
Maks. pr.:48.27 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Bałkany 2017 - Dzień 11
Niedziela, 13 sierpnia 2017 · dodano: 06.11.2017 | Komentarze 4
Wyspaliśmy się porządnie, choć w nocy było strasznie duszno. Po tym, jak nachuchaliśmy wczorajszym bimbrem, można było poczuć się jak w saunie :D. Zostajemy zaproszeni na pyszne śniadanie. Przed wskoczeniem na rowery, wymieniliśmy się jeszcze kontaktami, zrobiliśmy wspólne zdjęcie oraz serdecznie podziękowaliśmy za tak wspaniałe przyjęcie. Dzień nie będzie jednak należał do najprzyjemniejszych. Od początku hula wiatr i zdajemy sobie sprawę, że jeszcze da nam dziś w kość. Największą atrakcją dnia zdaje się być miasto Krajowa, czyli praktycznie ostatnie miasto na naszej trasie w Rumunii. Jest do niego kawał drogi, więc trzeba od początku mocno kręcić.Takich stanowisk z różnymi warzywami/owocami oraz własnorobnym alkoholem na trasie jest multum. Co jakiś czas pojawiają się również większe warzywniaki, a przy większości z nich stoją bardzo starzy ludzie
Pierwszy postój na małego, zimnego radlerka. Siadamy pod sklepem na ławeczce i spędzamy trochę czasu z lokalną społecznością. Identycznie jak w Ranczu :D. Ruch na drodze tego dnia był raczej duży. W pewnym momencie w ciągu wyprzedzających nas aut pojawił się stary trabant. Gdy zrównał się z nami, usłyszeliśmy 'powodzenia!'. Nie ma praktycznie dnia, byśmy nie spotkali kogoś z naszego kraju – nawet w miejscach zupełnie nieturystycznych. Zanim odbijemy całkiem na zachód, trzeba stanąć na jakiś obiad. Ostatni odcinek na dziś będzie już prosto pod wiatr. 50 kilometrów męki do Krajowej, bo dalej przed zachodem słońca już raczej nie dojedziemy. Wieje tak mocno, że musimy się rozstawić za jakimś budynkiem, przed bramą wjazdową aby wiatr nie zdmuchiwał płomienia w kuchence gazowej. Na naszym obiedzie skorzystał też miejscowy piesek. Zwierzęta na ogół miały z nami bardzo dobrze, zazwyczaj wylizywały puszki po mielonce lub dostawały kawałki kiełbasy.
Wspomniany wyżej trabancik, lub coś bardzo do niego podobnego (znawcami motoryzacji nie jesteśmy) :)
50 kilometrów pod wiatr było jedną, wielką męczarnią. Dodatkowo na niebie pojawiły się ciężkie chmury. Udało nam się doczłapać do Krajowej, a tam znaleźliśmy wcześniej coś w rodzaju schroniska młodzieżowego z tanimi pokojami. Szkoda, że czegoś takiego nie było kilka dni temu w Sybinie... Pokój posiada 4 łóżka i w zasadzie nic poza tym. Na piętrze jest jedna łazienka ze wspólnymi prysznicami. Więcej nam nie trzeba – wystarczyło obmyć się z trudów całego dnia i wyskoczyć na centrum. Pytamy recepcjonistę o autobus, ale on stwierdza, że lepiej podejść piechotą. Śmigamy więc w japonkach ponad 2 kilometry po ciemnych uliczkach miasta. Takie spacery nie są dla nas wcale łatwe, biorąc pod uwagę to, że cały dzień siedzimy na siodełkach.
Przydrożne, prywatne "muzeum" lotnictwa otoczone płotem z gałęzi oraz zabezpieczone przez przywiązane do skrzydeł psy - ciekawe miejsce
Centrum zaskakuje nas bardzo pozytywnie. Bardzo czyste deptaki, masa barów i restauracji, a ogólny klimat trochę śródziemnomorski. Czas przy piwku leciał przyjemnie, ale chmury, które zbierały się już podczas naszej jazdy, spoważniały jeszcze bardziej. Zaczęło trochę padać, więc pytamy siedzące obok Rumunki, czy dostaniemy się jakimś autobusem w rejon naszego hostelu. Szybko jednak zostajemy sprowadzeni na ziemię – tu nie ma nocnych autobusów. Pozostaje tylko taxi. Trzystu-tysięczne miasto i brak nocnych autobusów - jesteśmy trochę zszokowani.
-Sorry, it's Craiova – odpowiedziały ze śmiechem, a stwierdzenie te szybko przypadło nam do gustu. Tym bardziej, że można było je dostosować do każdego miejsca na wyprawie, gdzie zaistniał mniejszy lub większy absurd :D. Do hostelu dygamy ponownie w laczkach, na szczęście udaje się dotrzeć bez towarzystwa deszczu.
Rumuński odcinek dobiega końca. Po tygodniowym przemierzaniu tego kraju, już jutro wjeżdżamy do Bułgarii, od której dzieli nas około stu kilometrów. Przy dobrych wiatrach dotrzemy gdzieś pod granicę z Serbią, a to umowny początek Bałkanów podczas naszej podróży!
POPRZEDNI DZIEŃ
.
Kategoria Bałkany 2017
Dane wyjazdu:
129.88 km
0.00 km teren
05:40 h
22.92 km/h:
Maks. pr.:68.07 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Bałkany 2017 - Dzień 10
Sobota, 12 sierpnia 2017 · dodano: 06.11.2017 | Komentarze 0
W nocy wiało niemiłosiernie, ale nad ranem trochę odpuściło i ostatecznie udało nam się przeżyć. W środku nocy obudziła nas (chociaż i tak nie spaliśmy zbyt wiele) ekipa z latarkami czołowymi. Próbowali rozbić się obok nas, jednak wiatr za każdym razem zrywał im wszystko. Kamil wyszedł na chwilę z namiotu za potrzebą i przy okazji był świadkiem ich walki z żywiołem. Mimo osłabienia wiatru z rana, nie wychylaliśmy nosów z namiotu, dopóki zza szczytów górskich nie wyszło słońce. Zjadamy całe nasze jedzenie, którego nie było za dużo. Liczymy więc na szybki zjazd z przełęczy i równie szybkie znalezienie sklepu. Trzaskamy jeszcze kilka zdjęć na punkcie widokowym i można zjeżdżać. Najpierw trzeba pokonać ciemny, kilometrowy tunel, na którego ścianach wilgoć tańczy i śpiewa. Potem mkniemy już z pomocą grawitacji, co jakiś czas wyprzedzając samochody, które na zakrętach wręcz nas spowalniają. Nie mamy praktycznie w ogóle zdjęć ze zjazdu, bo raz, że widoki po tej stronie przełęczy są mniej ciekawe, a dwa, że całość ponad 20kilometrowego zjazdu nagraliśmy na Gopro :). Kiedyś pojawi się filmik z wyprawy, gdzie zaprezentujemy najciekawsze i najpiękniejsze ujęcia.Wszystkim naszym sąsiadom również udało się przeżyć
Turystycznie panuje tu takie szaleństwo, że już po godzinie 9 nie ma ani jednego miejsca parkingowego. Auta zaczynają parkować wzdłuż drogi, nawet kilkaset metrów dalej niż szczyt góry
Zjazd nie trwał jakoś specjalnie długo, dlatego też dalsza jazda nie była tak łatwa jak myśleliśmy, a my nie mieliśmy ani jedzenia, ani picia. Kiedy tylko pojawiła się przydrożna knajpa, zjechaliśmy po wodę i lody na patyku. Trzeba było jednak znaleźć normalny sklep, by porządnie się najeść i zaopatrzyć. Po kolejnej przerwie przy normalnym sklepie można już było lecieć dalej, lecz w mieście Curtea de Arges stajemy na stacji benzynowej załatwić pewne sprawy. Tam spotykamy grupkę Polaków na motocyklach. Oczywiście słyszymy tradycyjne "no nie gadajcie, że wy tu na rowerach przyjechaliście". Po kilkunastu minutach rozmowy, rozjeżdżamy się w swoje strony. Odbijamy na inną krajówkę, tym samym pierwszy raz na poważnie obierając kierunek zachodni. Czeka nas kilka podjazdów, ale generalnie nic ciekawszego na trasie się nie dzieje. Od połowy tego dnia zaczynamy nieco nudniejszy etap przejazdu przez Rumunię. Do samej granicy będzie już przeważnie płasko, a na dziś zostaje nam znaleźć nocleg. "Koniecznie na gospodarza!" - w tym jesteśmy zgodni. Jedziemy przedmieściami Ramnicu Valcea, rozglądając się po podwórkach. Niestety na drodze masa salonów samochodowych i zakładów przemysłowych. Nie tracimy jednak nadziei na to, że dzisiaj uda się znaleźć kawałek trawy u kogoś. W końcu trafiamy na gościa, który sam nas zaczepia. Mija chwila i prowadzi nas na swoje podwórko :D.
Wzdłuż Vidraru, jeziora zaporowego na rzece Ardżesz, jechaliśmy dobre 30km
Od razu widać, że trafiliśmy idealnie. Dopytuje się nas "konkurs?", myśląc, że jedziemy w jakimś europejskim wyścigu. Tłumaczymy, że my tylko "turistiko". Okazuje się, że syn małżeństwa, które nas przygarnęło, miał okazje uczestniczyć w rajdzie przez Europę, prowadzącym do Grecji. Stąd też tak chętnie nas dziś przygarnęli :D. Częstujemy gospodarza naszymi piwkami. Zamiast miejsca pod namiot dostaliśmy pokój, a po kąpieli zostajemy zaproszeni do wspólnej kolacji. Małżeństwo prowadzi mały sklepik, stąd zapas piwa sięga dziś o wiele szerzej, niż ten nasz z sakiew :). Kolacja była przepyszna, wszystko "100% natural". Mimo że małżeństwo rozmawiało tylko w języku rumuńskim, tego wieczoru dogadywaliśmy się wyśmienicie. Po jakimś czasie gospodarz przyniósł swój bimber - Țuică (wymowa -"tsujka") – i komunikacja szła jeszcze lepiej :D. W otoczeniu pysznego jedzenia, dużej ilości alkoholu oraz meczu ligi rumuńskiej Steaua Bukareszt - Astra Giurgiu, bardzo miło spędzamy wieczór, jednocześnie ucząc się wielu słówek w języku rumuńskim. Fascynujące jest to, że bez znajomości swoich rodzimych języków, jesteśmy w stanie poruszyć bardzo wiele tematów. Rozmawialiśmy na przykład o sytuacji w grupie kwalifikacji do Mistrzostw Świata w Rosji. Wspólnie układaliśmy plan, w którym Polska załatwia po kolei Danię i Czarnogórę, a Rumunia awansuje z drugiego miejsca :D. Gdy już byliśmy solidnie podpici i zmęczeni, podziękowaliśmy serdecznie za kolację i udaliśmy się do snu. Nie spodziewaliśmy się, że dzień zakończy się tak wspaniale.
POPRZEDNI DZIEŃ
.
Kategoria Bałkany 2017
Dane wyjazdu:
80.96 km
0.00 km teren
06:22 h
12.72 km/h:
Maks. pr.:51.99 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Bałkany 2017 - Dzień 9
Piątek, 11 sierpnia 2017 · dodano: 01.11.2017 | Komentarze 1
W nocy do hostelowego pokoju dochodzą ludzie i rano wszystkie łóżka są już zajęte. Mając do dyspozycji kuchnię, zrobiliśmy duże zakupy i równie duże śniadanie. Oczywiście była też okazja pogadać z innymi podróżnikami, znajdującymi się na miejscu. W międzyczasie w całym hostelu zabrakło wody. 70 lejów za łóżko, bez ręcznika, i nie ma wody! A w kuchni jedynym naczyniem do podgrzania parówek jest kawiarka... Na szczęście udało nam się skorzystać z wody, póki ta w kranach jeszcze się znajdowała. Naczyń nie pozmywaliśmy – no bo jak? Pozostało nam szybko opuścić hostel i ruszyć w drogę. Czeka nas dziś jeden z cięższych dni na wyprawie – podjazd na drodze Transfogaraskiej (z przełęczą na wysokości ponad 2000m n.p.m.). Najpierw jednak odwiedzamy Decathlon, znajdujący się po drodze, na wylotówce z Sybinu. Trzeba było dokupić gaz do kuchenki gazowej, bo był to, według naszych ustaleń, ostatni Decathlon na naszej wyprawie (jak się później okazało, na trasie w Rumunii był jeszcze jeden). Woleliśmy dokupić gaz na trasie, niż wlec ze sobą zapas z Polski.Od samego rana słońce grzało niemiłosiernie, a ruch na drodze był bardzo duży. Pokonujemy tak kolejne kilometry, teren stopniowo się wypłaszcza, aż w końcu dojeżdżamy do podnóża Gór Fogaraskich. Czas na odpoczynek od słońca, kupno kilku litrów napojów 'na teraz' i zrobienie małych zapasów przed podjazdem. Dojechanie do stromizny nigdy nie jest łatwe, bo optycznie wydaje się płasko, a w rzeczywistości już podjeżdża się pod górkę. Tak było i tym razem. Jednak gdy zaczęliśmy już podjeżdżać na poważnie, trochę wytchnienia dały nam drzewa, chroniąc nas przed słońcem. Pierwszy raz stajemy widząc rowerzystę po drugiej stronie jezdni, wymieniającego akurat dętkę. Pytamy, czy nie trzeba mu żadnej pomocy, po czym szybko okazuje się, że to Polak :D. W przeciwieństwie do nas, rower zabrał autokarem do Rumunii, bo miał tylko tydzień urlopu. Polecił nam pola kempingowe, znajdujące się w okolicach przełęczy. Wtedy już wiedzieliśmy, że dziś śpimy właśnie tam - na wysokości.
Nogi bolą od samego patrzenia ;)
Spotkanie z kolegą - sakwiarzem z Polski
Mijaliśmy kolejne napisy na jezdni oznaczające odległość do szczytu: 25km, 20km, 15km. Po drodze robimy jeszcze przerwę na obiad i kupno pocztówek. Z każdym kilometrem widoki są coraz lepsze. 10km, 5km... słońce zaszło już za górami, a my wyjeżdżamy na ostatni, skalisty etap. Tutaj zaczyna ostro wiać i na niektórych odcinkach sprawia nam to ogromne kłopoty. Wyciągamy cieplejsze ciuchy, bo można już trochę zmarznąć. 3km... 2km... 1km... i jest! Udało się zdobyć przełęcz jeszcze przed zmierzchem. Znajdujemy się 2034 metry nad poziomem morza, więc jest to dobra okazja na małą sesyjkę zdjęciową. Widoki w sumie też całkiem przeciętne :D. Zresztą, spójrzcie sami!
Szczyt już tak blisko, a zarazem tak daleko... Została nam tak zwana patelnia, czyli szalone serpentyny ;)
W jednej z budek kupiliśmy po piwku, kilka kabanosów i kawałek sera. Z namiotem zaczęliśmy rozkładać się w miejscu, gdzie biwakowali też inni ludzie. Wiatr był coraz gorszy, rozbicie namiotu wydawało się być niemożliwe. Wpadamy w końcu do środka, gdzie stelaż namiotu szybko i dosłownie wybija nam z głowy wieczorne mycie się. Wiało tak mocno, że namiot zginał się i uderzał nas po łbach. Wokół było słychać dźwięki wypadających z ziemi śledzi i przerażenie niektórych biwakowiczów. My w tym czasie popijaliśmy sobie piwko, śmiejąc się z beznadziejności naszej sytuacji :D.
- Ej, jeśli w nocy zwieje nas z tej góry, to jutro znów musimy podjeżdżać pół dnia
- No... huehuehuehuehuehue
Tak wyglądały mniej więcej nasze dialogi tego wieczoru. Gdy już zjedliśmy, wypiliśmy i ubraliśmy się w ciepłe ubrania, trzeba było spróbować zasnąć. A nie było łatwo, skoro co jakiś czas wyginający się dosłownie do ziemi namiot uderzał nas po głowach. To będzie ciężka noc... "Czy przeżyjemy? Dowiecie się tego już w następnym odcinku." - fajnie byłoby tak zakończyć dzisiejszy wpis, no ale piszemy tę relację, więc już wiecie, że daliśmy radę ://
Morskie Oko w samym sercu Gór Fogaraskich. A tak serio, to jezioro Balea
Miejsce na namiot całkiem przeciętne jeśli chodzi o widoki. Z rana na pewno będzie przepięknie. Szkoda tylko, że tak wieje. Niżej zamieszczamy próbkę :)
POPRZEDNI DZIEŃ
.
Kategoria Bałkany 2017
Dane wyjazdu:
133.87 km
0.00 km teren
06:35 h
20.33 km/h:
Maks. pr.:65.95 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Bałkany 2017 - Dzień 8
Czwartek, 10 sierpnia 2017 · dodano: 01.11.2017 | Komentarze 0
Z rana naszą obecnością zainteresował się sąsiad. Zapraszając nas na kawę, zorganizował małą lekcję rumuńskiego, bo innego języka nie znał. A dogadać się przecież jakoś trzeba było. Co jakiś czas wspomagamy się słownikami w telefonach, które mogliśmy w tym czasie ładować. Podziękowaliśmy starszemu panu za kawkę, naszym gospodarzom za udzielenie kawałka trawy pod namiot, po czym ruszyliśmy przed siebie. Na start musimy się trochę powspinać, jednak w dalszym ciągu czeka nas niemal 50-ciokilometrowy zjazd do miasta Alba Iulia. Pierwszą przerwę robimy dopiero na przedmieściach. Podczas gdy pijemy zimne radlerki, naprzeciwko nas stoi bus na polskich tablicach. Kierowcą jednak był Rumun.Wcześniej nie wiedzieliśmy nic o Albie Iulii. Jak się okazało, miasto posiada piękne centrum, ulokowane wewnątrz twierdzy. Nie było łatwo znaleźć most prowadzący do środka, więc gdy już tam wjechaliśmy, to chcieliśmy obejrzeć wszystko po kolei. W międzyczasie, przy jednym ze stoisk z pamiątkami, dostajemy w prezencie pocztówki, mimo że chcieliśmy je kupić. Na wyjeździe z twierdzy zagaduje do nas rodzinka Polaków, jak zwykle nie dowierzając, że przyjechaliśmy tu rowerami :D. Kawałek dalej, podczas przeglądania mapek, zatrzymuje się przy nas kierowca – wysiadł tylko po to by wskazać nam drogę. Co prawda potrafiliśmy wydedukować, którędy jechać dalej, ale ucieszył nas tak miły gest. Życzliwość ludzi w Rumunii trwa w najlepsze. Już rok temu, kiedy to jechaliśmy do Odessy, doświadczyliśmy tego, jednak ewidentnie zakochujemy się w tym kraju po raz drugi. Wylotówka okazała się totalnie zakorkowana, a przez żar lejący się z nieba i rozgrzane silniki wszystkich pojazdów czujemy się jak w saunie. Przy palącym słońcu odcinek ten był prawdziwą męczarnią.
W kolejnym mieście – Sebes - konieczna jest godzinna siesta, byśmy nie stopili się z gorąca. Rozkładamy się za Lidlem, chroniąc się tym samym przed słońcem. Ze sklepu wynosimy hurtowe ilości napojów, przyrządzamy sobie jeszcze pyszną carbonarę. Na widok płomienia z kuchenki szybko podchodzi do nas ochroniarz. Informuje, że to, co my tu odpierdzielamy, jest w tym miejscu nielegalne i prosi o przeniesienie się. 'Ok, ok' – odpowiadamy, lecz oczywiście nie ma takiej siły, która przegoniłaby nas stąd w połowie gotowania :D. Swoją drogą doszliśmy do wniosku, że Lidl powinien być sponsorem naszej wyprawy. Odwiedzaliśmy go na trasie niemal codziennie, jeśli znajdował się on w kraju, w którym przebywaliśmy. Na całej wyprawie pozostawiliśmy tam kupę kasy w przeróżnych walutach, a w obecnej sytuacji nasze wpisy zawierają lokowanie produktu. Nie dostajemy jednak za to ani grosza :(. Kto wie - może postaramy się coś podziałać na następną wyprawę ;). Gdy gotowanie dobiegało już końca, ponownie pojawił się ochroniarz. Uśmiechnął się tylko, pokręcił głową i poszedł dalej.
Ostatnim odcinkiem na dziś będzie 50-ciokilometrowa droga do Sybinu. Przejeżdżać będziemy starą krajówką, która ciągnie się wzdłuż autostrady. Z tym, że kiedy autostrada biegnie bez większych nachyleń, my na krajówce musimy pokonywać kolejne, ostre podjazdy, zjazdy i tak ciągle... Plan zakładał nocleg w Sybinie - mieście, które również posiada ładne centrum. Czasowo niestety jesteśmy trochę w plecy, bo pagórki nie ułatwiają połykania ostatnich kilometrów. Na stare miasto w Sybinie docieramy, kiedy już poważnie się ściemnia. Centrum wygląda jeszcze lepiej, niż myśleliśmy. Powiedzieć, że ulice tętnią życiem, to jak nie powiedzieć nic.
Podczas gdy autostrada przebiega tunelami i wiaduktami, my wypruwamy z siebie wszystkie resztki sił pokonując ciągłe podjazdy
To nie chmury, to oświetlone szczyty pasma górskiego, z którym przyjdzie nam się jutro zmierzyć
Jedynym problemem był brak noclegu. Wcześniej upatrzony przez nas hostel niestety nie miał już wolnych miejsc. Szansą był jeszcze jeden hostel, znajdujący się w ścisłym centrum starego miasta. Są wolne miejsca! Cena za łóżko niestety największa (~65zł) od początku naszych doświadczeń z noclegami na wyprawach rowerowych. Nie spodziewaliśmy się, że rekord ten padnie właśnie w Rumunii. Jest już późno, więc nie bawimy się w dalsze poszukiwania. Trzeba jednak przyznać, że w środku jest bardzo ładnie, czysto, a lokalizacja jest najlepsza z możliwych. Dziś więc wieczorek na bogato, ale odbijamy to sobie na browarkach, które kupujemy w sklepie i pijemy na ławce – jak na prawdziwych Słowian przystało :D. Korzystamy jeszcze z uroków miasta, tym samym kładąc się do snu zdecydowanie później niż zazwyczaj.
POPRZEDNI DZIEŃ
.
Kategoria Bałkany 2017
Dane wyjazdu:
92.92 km
0.00 km teren
05:50 h
15.93 km/h:
Maks. pr.:60.61 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Bałkany 2017 - Dzień 7
Środa, 9 sierpnia 2017 · dodano: 01.11.2017 | Komentarze 0
Noc zapewniła nam sporo atrakcji, bowiem najpierw wokół namiotu swój wolny czas spędzał jakiś duży zwierz (bardzo możliwe, że był to niedźwiedź :D), potem w naszym bezpośrednim sąsiedztwie przeszło stado owiec z pasterzem (tylko dlaczego w lesie w środku nocy?!). Nie budzimy się za szybko, gdyż rano na takiej wysokości jest zimno i wilgotno. Około godziny 10, po ruszeniu tyłków na trasę, droga błyskawicznie zmieniła się w szutrową. Nadal jesteśmy w Parku Narodowym Apuseni i spędzimy tu jeszcze kawałek dnia.Odcinek w terenie był bardzo widowiskowy, ale trochę nas wytrzęsło, a przemieszczanie się było dość powolne. Ponad 9km zjazdu szlakiem górskim tak obładowanymi rowerami było wymagające. W międzyczasie musimy napełniać bidony ze strumienia rzecznego, bo sklepu tu niestety nie doświadczymy. Po pewnym czasie wracamy na asfaltową, lecz równie wymagającą drogę. Raz mocny podjazd, zaraz po nim szybki zjazd, na którym trzeba zachować dużą koncentrację. Ostatecznie z parku wyprowadza nas długi zjazd z płyt betonowych. Jest bardzo wąsko, więc trzeba uważać, żeby nie zderzyć się czołowo z potencjalnym autem z naprzeciwka. Zanim jednak opuścimy cały kompleks, czeka nas zwiedzanie tutejszych jaskiń. Kupujemy bilety za 7 lejów (~7zł) i ruszamy za tłumem.
Jedyne oznaki cywilizacji w tym rejonie to osady pasterskie
Od jaskiń do granicy parku dzieliło nas już niewiele, a po jego opuszczeniu znajdował się sklep, przed którym rozsiedliśmy się wygodnie z lodami na patyku i zimnym piwkiem. Potem droga przez dłuższy czas schodziła z wysokości. Jechało się bardzo przyjemnie, tak jak przyjemny był cały ten dzień. Bardzo dobrze reagowali też dziś na nas ludzie. Pozdrowienia od lokalnych mieszkańców, zbijanie piątek z dzieciakami – tak mijała nam druga część dnia. Przy ostatnich zakupach podszedł do nas jeden z przechodniów wręczając nam po czterolistnej koniczynie. Zbliżała się powoli godzina 20, co oznaczało rozpoczęcie poszukiwania noclegu. Chcemy zaliczyć nocleg "na gospodarza" po raz pierwszy na tej wyprawie, więc rozglądamy się intensywnie po podwórkach. Czeka nas jeszcze jeden wymagający podjazd, a pośrodku niego jest mała osada. Tam dostrzegamy babuszkę, która od razu zaprosiła nas za swoje ogrodzenie. Jako lokatorów mieliśmy konia i krowę, ci jednak trafili do stajni krótko po naszym rozbiciu namiotu. Pani gospodyni wręczyliśmy garść polskich krówek i browarka. Dostaliśmy jeszcze możliwość skorzystania z prysznica, a takich okazji nigdy nie przepuszczamy. W namiocie to co zwykle – trochę szamiemy, strzelamy po małym piwku i robimy notatki z całego dnia. Dzisiejszy nocleg po raz kolejny bardzo udany. Piękny, górski krajobraz, namiot i chwila integracji z lokalną ludnością.
POPRZEDNI DZIEŃ
.
Dane wyjazdu:
98.15 km
0.00 km teren
06:20 h
15.50 km/h:
Maks. pr.:55.39 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Bałkany 2017 - Dzień 6
Wtorek, 8 sierpnia 2017 · dodano: 27.10.2017 | Komentarze 1
Z namiotu wyciąga nas mocno świecące słońce oraz dźwięk wydawany przez bydło, które pasie się koło nas. Przeżyliśmy prawdziwą inwazję krów, przemieszczających się z pasterzem z pola na pole. Korzystamy z uroków stacji benzynowej myjąc zęby nad umywalką w toalecie, a nie nad trawą z bidonem w łapie, jak to zwykle bywa. Do parku narodowego Apuseni trzeba dojechać drogą krajową, ale ruch na szczęście niewielki. Teren zaczyna się mocno fałdować. Czuć, że wracamy dziś w góry, bo ostatnio było zupełnie płasko.Pod jednym ze sklepów urządzamy sobie siestę radlerowo-obiadową. Otwieramy zakupioną śmietanę i... bez sprawdzania daty widać, że jej najlepszy okres już dawno przeminął. Zwracamy ją w sklepie, jednak drugiej śmietany już nie ma i dostajemy tylko coś w rodzaju jogurtu naturalnego. Kolejne zakupy robimy przed samym parkiem narodowym, mając na uwadze to, że zapewne nie będzie tam gdzie się zaopatrzyć przez najbliższe kilkadziesiąt godzin. Dojazd do parku był męczący i po pierwszym, dłuższym podjeździe, już na jego terenie, stajemy na ponad godzinę.
Takie obrazki w Rumunii (i całych Bałkanach) to niestety codzienność. Jak widać - nawet park narodowy potrafi być zaśmiecony. Dodatkowej dramaturgii zdjęciu nadaje napis "Siara tu był" oraz nieudolnie narysowana swastyka ;)
Podgrzewamy zupę fasolową z puszki, po czym kimamy jeszcze chwilę na trawniku. Teraz czeka nas aż dziesięciokilometrowy, ostry podjazd serpentynami. Gdy myślimy że to już koniec, po kolejnym wypłaszczeniu znów pojawiają się odcinki pod górę. Momentami jest na tyle stromo, że jedziemy całą szerokością drogi, od pobocza do pobocza :D. Na wieczór urządzamy sobie jeszcze małą atrakcję w postaci prowokacji psów pasterskich, które są gdzieś daleko w dolinie. Wystarczyło chwilę pogwizdać, by te wściekły się i biegły za nami całym stadem. Gwiżdżemy dalej i okazuje się, że pieski wkurzyły się nie na żarty. Trzeba było trochę podkręcić tempo :D. Osiągamy wysokość niespełna 1400 m n.p.m. i powoli zaczyna się ściemniać.
Pozostało nam nabrać wody ze strumyka w puste butelki i odbić w las po kawałek miejsca pod namiot. W parku narodowym biwakowanie jest niedozwolone, więc staramy się nie świecić za dużo latarkami czołowymi i gasić je przy przejeżdżających autach. Drogą przejechała nawet policyjna Dacia, ale chyba nas nie zauważyła (albo zauważyć nie chciała). Wystarczyło więc ulokować się w miejscu, gdzie nie ma kup leśnych zwierząt (a takie miejsce znaleźć było wyjątkowo trudno), wziąć lodowaty prysznic i schować się do namiotu. Poza drogą przebiegającą w pobliżu, reszta to totalne odludzie. Prawdziwa wyprawa zaczyna się właśnie tam, gdzie zasięgu w telefonie szukać próżno :). Kolejny dzień to dalsze zmagania z górami w parku narodowym Apuseni!
POPRZEDNI DZIEŃ
.
Kategoria Bałkany 2017