od 100 do 149 km, strona 2 | gdynia94.bikestats.pl Jednośladami przez Polskę




Info

avatar Mamy przejechane 25310.84 kilometrów w tym 846.55 w terenie.


Na imię nam Kamil i Olaf. Postanowiliśmy założyć jeden blog, który będziemy prowadzić razem. Mamy 22 lata, jesteśmy studentami, mieszkamy w Gdyni, a jazdę na rowerze traktujemy jako hobby.
Preferujemy długie wycieczki i jazdę asfaltem, choć czasem wybierzemy się również w teren. Nasz aktualny rekord dystansu jednej wycieczki to 500km (w tym około 380km w ciągu doby). Dodatkowo zainteresowaliśmy się kilkudniowymi wyprawami z sakwami. Pierwszą taką podróż zrealizowaliśmy podczas majówki 2012 (celem był Berlin), następnie dojechaliśmy w 2013 roku do Wenecji, a w 2016 do Odessy :)
Zapraszamy do śledzenia naszych wpisów!
Więcej o nas.

button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl baton rowerowy bikestats.pl



Kategorie wycieczek



Rekordy dystansu



1. Bydgoszcz, Toruń (3-4.9.11)
500km
2. Poznań (23.8.11)
351km
3. Grudziądz (13.6.11)
340km
4. Elbląg, granica PL-RU (4.6.11)
321km
5. Chojnice (5.7.11)
312km
6. Słupsk, Ustka (21.5.11)
304km
7. Olsztyn, Lubawa (27.6.11)
280km
8. Kwidzyn (22.4.12)
260km
9. Piła (->Berlin) (29.4.12)
238km
10. Bytów (5.5.11)
227km

Kontakt


FACEBOOK

lub na adres e-mail: gdynia94@o2.pl

Licznik odwiedzin


Od 22 marca 2011 nasz blog odwiedziło Na bloga liczniki osób :)

rozmiary oponOdsłony dzienne na stronę
Wpisy archiwalne w kategorii

od 100 do 149 km

Dystans całkowity:4850.56 km (w terenie 98.50 km; 2.03%)
Czas w ruchu:217:52
Średnia prędkość:21.09 km/h
Maksymalna prędkość:78.41 km/h
Liczba aktywności:40
Średnio na aktywność:121.26 km i 5h 44m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
143.28 km 0.00 km teren
06:55 h 20.72 km/h:
Maks. pr.:35.18 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Upał, nuda i piękne widoki na zakończenie dnia 14

Wtorek, 18 czerwca 2013 · dodano: 25.06.2013 | Komentarze 3

Noc o dziwo minęła nam dobrze. Było ciepło, nie zakładaliśmy nawet tropiku na namiot. Co więcej, spało się tak dobrze, że swoje cztery litery raczyliśmy podnieść dopiero o 7 30 (planowaliśmy zwijać się stąd już o wschodzie słońca, dzień wcześniej ludzie dużo mówili o policji, której rozbijanie się na dziko nie za bardzo się podoba). Miejscówka nie była taka zła jak na kryzysową noc. Na rondzie ludzie prawie w ogóle nie kierowali się na uliczkę przy której rozstawiliśmy namiot i praktycznie mało który kierowca w ogóle dostrzegał nasze miejsce noclegu. Nasz instynkt z góry podpowiadał, że pierwsze co należy zrobić to dobrać się do wody bo dyskomfort po pierwszym na wyprawie śnie 'na brudasa' był duży. Niestety nie mieliśmy nawet wody do picia, więc o suchych pyskach musimy znaleźć jakiś sklep. A tych jest tu jak na lekarstwo... Nie wiemy jak sytuacja wygląda w innych zakątkach Italii, ale tutaj były tylko duże sieciówki - jedynie w miastach i w pobliżu większych węzłów drogowych, na dodatek otwierane dopiero w okolicach godziny 9. W Polsce niemal w każdej wiosce da się wyszukać choć jeden typowy, spożywczo-monopolowy (otwarty zazwyczaj od samego rana), nie mówiąc już o naszych sklepach przy stacjach benzynowych – tutaj w okolicach Wenecji, na stacjach można nabyć jedynie oleje czy części do samochodów. Upał dokucza nam od rana, więc szybko ciśniemy przed siebie. Nie po raz pierwszy na wyprawie oceniamy kierunki po pozycji słońca i instynktownie wyjeżdżamy z miasta. W najbliższej sieciówce Billa w końcu robimy zakupy (niezła klimatyzacja w środku :)) i od teraz szukamy miejscówki na umycie się. Zatrzymujemy się przy zejściu na pole, gdzie można w miarę spokojnie się umyć. Niestety najpierw trzeba wydeptać drogę na stromym zejściu, a na przeszkodzie stoi gąszcz krzaków z kolcami. Warunki niemal ekstremalne ale dajemy radę. Każdy po kolei idzie wziąć prysznic na dziko i po niecałej godzince można cisnąć przed siebie z o wiele lepszym samopoczuciem.


Miejsce naszego noclegu po wczorajszych nieudanych poszukiwaniach. Nieopodal znajdowało się rondo, ale dość dobrze namiot schowaliśmy :)



W Portogruaro robimy jeszcze zakupy w tym samym lidlu co wczoraj. Tutaj kończy się odcinek, którym również jechaliśmy dzień wcześniej. Zaczynamy przebijanie się jakimiś lokalnymi dróżkami i od razu wiadomo, że nie będzie to takie łatwe. Krótko mówiąc jedziemy co chwilę patrząc się w mapę i pytając ludzi, którzy oczywiście mówią tylko po włosku. Dobrze, że chociaż w swoim języku starali się pomóc i coś tam zawsze wyłapaliśmy. Z takiej bezcennej lekcji języka włoskiego wiemy, że avanti znaczy prosto. Resztę słów już zapomnieliśmy. O dziwo spotkaliśmy ludzi, którzy umieją mówić po angielsku – oczywiście nie pochodzili z Włoch i nie znając okolicy nie umieli nam pomóc. W miejscowości o nazwie San Vito al Tagliamento znów konieczny postój. Upał jest nieznośny i na rynku w centrum miasta usiedliśmy w cieniu. Wody nie chciało się już nawet pić, bo w końcu ile dni z rzędu można pić coś, co po godzinie w bidonie (czy nawet w sakwie) nagrzewa się jak herbata? Po dłuższym czasie wracamy na rowery. Najpierw przecinamy rzekę z niesamowicie szerokim korytem i jednocześnie malutkim jak na te rozmiary strumieniem wody. Wyglądała na wyschniętą, ale pewnie przy roztopach w Alpach wygląda to nieco inaczej. Co nas czeka w dalszym ciągu? W zasadzie nic – jedna, wielka pustynia, gdzie prawie w ogóle nie ma znaku życia. Płaski teren, nuda, susza a sklepów oczywiście brak. Cały ten dzień z pewnością wygrywa w kategorii najnudniejszego na całej wyprawie. Jedyne atrakcje wokół to fajne chaty Włochów z palemkami w ogródkach. Skoro nie ma sklepów, musimy jakoś zaspokoić pragnienie i napełniamy bidony wodą z fontanny zdatną do picia (chociaż zawsze istnieje ryzyko jakiejś bakterii, na którą nie jesteśmy odporni w naszym klimacie), z drugiej strony kranu można było wsadzić łeb pod strumień, co ratuje nam życie :D.


San Vito al Tagliamento


Wyżej wspomniane koryto rzeki Tagliamento.


Nawet sobie rowerowe wycieczki ludzie urządzają na tym pustkowiu. Teren mocno post-apokaliptyczny :D



Wszędzie wokół cisza, okna pozamykane, ludzi na ulicach brak. Zapewne mają siestę ale przecież jest już po godzinie 18... Z czasem musiały odezwać się też brzuchy a jeśli po drodze nie ma nawet sklepów, to o restauracjach nie ma co wspominać. Jeśli już są, to albo zamknięte, albo bez żadnego konkretnego żarcia, typowe bary. Gdy w jednej z miejscowości ujrzeliśmy market SPAR, bez żadnego namysłu zatrzymaliśmy się odrzucając pomysł o szukaniu budek z jedzeniem. Sam sklep samoobsługowy, ale niczym nie przypominający normalnego supermarketu. W środku totalny brak klientów i jedna ekspedientka. Dopytuje się nas o wyprawę, jest bardzo miła, co więcej zna angielski (ogromny szok :)), wie nawet co to Polska, więc na tle niektórych swoich rodaków ma w naszych oczach dużego plusa. Dała nam za darmo po paczce czegoś w rodzaju mentosów i po lodzie, który kosztuje 1euro, tak więc gratisy całkiem konkretne :P. Z tego co kupiliśmy, zrobiliśmy sobie porządne żarcie a jako picie wybraliśmy tym razem coś innego, bo ciepłej wody mieliśmy już po dziurki w nosie. Przebojem na wyprawie okazuje się zimna fanta.

Ostatni etap dzisiejszej trasy to miłe zaskoczenie. Daleko przed nami pojawiają się zarysy gór i to gór nie byle jakich – jesteśmy coraz bliżej Alp. Zadziwiło nas to, jak cienka jest granica pomiędzy strefą śródziemnomorską, gdzie ludziom na podwórkach rosną palemki a przez pół dnia panuje taki upał, że na ulicach nie ma żywej duszy, a górską, gdzie w ciągu tych kilkunastu kilometrów zmienia się całkowicie nawet zabudowa. Dziś dojeżdżamy do Gemony. Miejscowość przepięknie położona u podnóża wielkich szczytów górskich i jednocześnie idealne miejsce na zatrzymanie się tu na noc i atak na górskie podjazdy dnia następnego. Wyłapujemy kemping i jesteśmy zgodni, że za tak zajebistą miejscówkę można wybulić te 7-8 euro. Chcemy też w końcu skorzystać z Internetu, ale jak się potem okazuje, za darmo można surfować tylko przez pierwsze pół godziny. Z racji, że żona właściciela obiektu była bardzo miła, dała nam karteczki na dodatkową godzinę korzystania z sieci. Jej mąż w przeciwieństwie do niej wyraźnie trzepał pieniądze na turystach, bo nawet zwykłe piwo kosztowało tu 3,5 euro (czyli więcej jak w samej Wenecji) a sam pomysł z netem na kartki przynajmniej według nas jest nie do końca trafny. W tych czasach dostęp do Internetu w takim miejscu powinien być wliczony w cenę pobytu, tego typu standardy przynajmniej mieliśmy na poprzednich dwóch kempingach. Spotykamy małżeństwo z Belgii, które udostępnia nam aż na godzinę swojego laptopa (Olafowi szfankowało połączenie wi-fi w telefonie). Sporo się z nimi nagadaliśmy, głównie o naszej podróży i w związku z tym zostawiliśmy na przeglądarce link do bloga. Jako rowerzyści nie byliśmy sami, bo nim zapadł zmrok, koleś z szosówką kimał już w swoim jednoosobowym namiocie. Swoją drogą nieźle się zorganizował, bo był w stanie umieścić sakwy na rowerze szosowym. Na jego nieszczęście zaraz obok rozstawiły się 2 rodzinki japońców, które rozbiły sobie tam prawdziwy obóz. Narobili mu niezłego hałasu między innymi nawalając młotkami w śledzie od namiotów, a my po wypiciu piwka rozłożyliśmy się w namiocie i momentalnie zasnęliśmy. Jutro czeka nas jazda między ośnieżonymi alpejskimi szczytami :).








O tym właśnie mowa - to przejście z palemek do klimatu górskiego :)


Nasz dzisiejszy cel - przepięknie położona miejscowość Gemona.




Opisany wyżej kolarz z sakwami...


...i nasz dzisiejszy nocleg.
.
.

.
.

Dane wyjazdu:
113.68 km 0.00 km teren
05:35 h 20.36 km/h:
Maks. pr.:36.27 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Cel osiągnięty, zwiedzamy Wenecję! - dzień 13

Poniedziałek, 17 czerwca 2013 · dodano: 18.06.2013 | Komentarze 2

Gdy wstajemy rano, na terenie posesji nikogo nie ma. Mieliśmy dostęp do pralni, gdzie znajdowała się umywalka, z czego oczywiście skorzystaliśmy przy porannej toalecie. Podczas zwijania się, przyszedł jakiś facet, prawdopodobnie brat gospodarza domu. Zaproponował kawę, my jednak musieliśmy odmówić, bo Wenecja wyczekiwała na nas od samego rana. Przekazaliśmy tylko podziękowania za gościnę i ruszyliśmy przed siebie. Udało się wyjechać dość wcześnie - pierwsze ruchy korby odnotowujemy około godziny 7 :) Dziś przed nami arcyważny dzień – cel naszej wyprawy jest już na wyciągnięcie ręki i za kilka godzin będziemy już na miejscu!

Tak jak w dniu wczorajszym, motywacji nie brakuje, nawet pomimo niezbyt ciekawego, płaskiego terenu. W zasadzie nie ma się co dziwić, skoro otwierają się przed nami bramy Wenecji – przejechaliśmy ponad 1800 kilometrów by dotrzeć w te miejsce. W różnych warunkach, w różnych okolicznościach i z wieloma przygodami przeżytymi po drodze. Na pewno nie można powiedzieć, że było łatwo, lecz na pewno było warto. 80km dojazdu w skrócie to szybkie zwiedzanie miasta Portogruaro, senność na trasie z powodu wczesnej pobudki i w zasadzie nic więcej. Wjeżdżamy w strefę wenecką, a dokładniej do 'dzielnicy' Mestre, stamtąd ufając znakom podążamy za sercem Wenecji, które jest wysunięte poza ląd. Musimy przedostać się czymś w rodzaju mostu, który rozciąga się na około 2 kilometry. Wokół raczej nieciekawie bo w wodzie sporo glonów i krótko mówiąc śmierdzi, o czym słyszeliśmy już wcześniej. "Do Wenecji jedziecie? Przecież tam śmierdzi" :D. Jak się potem okazało, z przykrym zapachem mieliśmy do czynienia jedynie na moście.


Pierwsze na dzisiejszej trasie miasto - Portogruaro. Jeszcze senne, godzina 8.


Cholernie krzywa wieża na rynku w Portogruaro :)


Po drodze mijamy lotnisko, nad głowami co parę minut startuje samolot.


Jest! Upragniony cel wyprawy - Venezia wita!


Wspomniany wyżej most prowadzący na wyspę.



Znajdujemy darmowy parking dla skuterów i rowerów. Zawalony na maksa ale mimo wszystko udaje się znaleźć minimum miejsca na nasze wozy. Musieliśmy przebrać się, wziąć co potrzebne, odświeżyć się nieco wrzątkiem z bidonu (kupiona woda wlana do bidonów po godzinie była nie do picia) i dopiero wtedy (już bez towarzystwa rowerów) rozpoczęliśmy zwiedzanie. Nie kupujemy żadnej mapy, idziemy na żywioł przed siebie z weneckich atrakcji kojarząc w sumie tylko plac Św. Marka. Po niedługim czasie natrafiliśmy na Polaków, którzy rozpoznali nas dzięki bikestats'owej koszulce Gdynia94. Byli to harleyowcy z prawdziwego zdarzenia, którzy wracali ze zlotu w Rzymie. Trochę razem pochodziliśmy, wypiliśmy piwko, które nam postawili i razem rozglądaliśmy się za placem San Marco. Z tym mieliśmy duży problem i potem gubiąc się, zgubiliśmy także ich. Gdy już znaleźliśmy pożądane miejsce, pokręciliśmy się jeszcze po nabrzeżu, po czym zaczęliśmy kolejne poszukiwania, tym razem względnie taniej knajpki z żarciem i dostępem do wifi. Gdzieś na bocznej uliczce zamówiliśmy pizzę, niestety Internet bardzo słaby. Nie ma się co rozpisywać jeśli chodzi o zwiedzanie Wenecji, bo najlepiej pokażą to po prostu fotki tego magicznego miejsca.


Tak wygląda parking darmowy dla skuterów i niby rowerów. Byliśmy akurat świadkami wyciągania swojego skutera przez jedną z babek. Współczujemy tym ludziom, którzy pracują na wyspie i muszą codziennie szarpać się z jednośladami zablokowanymi dziesiątkami innych skuterów.








Wyżej wspomnieni polscy harleyowcy bez jednego członka ekipy, którzy postawili nam zimnego browarka :)












Skubańcy tylko stali i się rozglądali czy ktoś im nie robi fotki. Prawie się udało... zasłonili się w ostatniej chwili :D


Za dużo miejsca w samym środku Wenecji to nie ma :]












Po długich poszukiwaniach udaje się wyjść na plac Św. Marka! Robi na nas spore wrażenie swoim ogromem.








Nad nabrzeżem, w tle inna wyspa a na pierwszym planie typowa dla Wenecji taksówka.


Zabudowania sąsiedniej wyspy na przybliżeniu.





Po tym jak już mieliśmy zaliczone wszystkie najbardziej zatłoczone i popularne miejsca Wenecji, wyszliśmy na nieturystyczne ulice. Nie ma tam prawie w ogóle życia, na uliczkach pusto ale mimo wszystko dobrze było zobaczyć Wenecję również z takiej strony. O to nam właśnie chodziło - aby nie tylko przeciskać się wśród tłumów ale zobaczyć również miejsca, gdzie żyją normalnie ludzie. Zanim powróciliśmy do turystycznego rejonu, znów musieliśmy trochę pobłądzić. Robiło się późno, kręciliśmy kółka i wychodziliśmy w tym samym miejscu, a trzeba było wracać już do rowerów. To też było nie lada wyzwaniem. Próbowaliśmy kierować się w odpowiedni sposób ale sami nie wiedzieliśmy dokładnie gdzie idziemy ze względu na labirynt uliczek i mostów. W końcu podłapaliśmy jakąś grupkę z RPA, która szukała tego samego co my. Na dodatek pojawiły się pierwsze znaki kierujące w stronę parkingu ale droga, którą owe znaki kazały podążać, prowadziła między najdroższymi sklepami, żeby turysta wytrzepał jeszcze resztę pieniędzy z portfela zanim uda się do wyjścia :D. Po drodze kupiliśmy jeszcze trochę pocztówek i ostatecznie do rowerów docieramy późno bo po godzinie 19. Szybie ogarnięcie, spakowanie wszystkiego z powrotem w sakwy i 19:30 to czas naszego wyjazdu z Wenecji. Fajnie było!


Kto znajdzie koszulkę polskiego zawodnika? :)







Cel na wieczór to wydostanie się ze strefy Wenecji i znalezienie noclegu gdzieś za miastem. Wracamy do dzielnicy Mestre. Po drodze wypatrujemy znaków na Triest (czyli naszą powrotną drogę), lecz żadnego nie udaje się znaleźć. Podjeżdżamy do jakiegoś czarnego gościa pytając się o drogę. Był drogowskaz na lotnisko (które leżało zaraz przy naszej drodze SS 14, o którą nam chodziło) tak więc pytamy czy tędy wyjedziemy w stronę Triestu. Mówi, że nie i próbuje jakoś nas nakierować ale widać że sam niezbyt ogarnia. Skoro powiedział, że drogą na lotnisko nie pojedziemy, to nie ryzykując udajemy się dalej ulicami Mestre w poszukiwaniu odpowiednich znaków. Niestety wszystko na nic. Pytamy jeszcze 3 kolesi o drogę, ale oni twierdzą, że nie wyjedziemy stąd rowerami i najlepiej jeśli wsiądziemy w pociąg i wydostaniemy się tym sposobem. Czas leciał nieubłaganie a my nie mogliśmy wydostać się z miasta. Pozostawało nam wyjechać byle gdzie w miejsca gdzie stoją domy jednorodzinne i szukać noclegu. Jeździmy między domami pytając się o możliwość przenocowania na trawce no i szybko okazuje się, że nie będzie to łatwe. Dosłownie co dwudziesty Włoch potrafi wydusić z siebie choć słowo w języku angielskim. Niektórzy nie wiedzą nawet co to Polska, kiedy tłumaczymy skąd jedziemy. Na hasła "Polska, Poland, Pologna", odpowiadają "Bologna?". Takie postacie jak Jan Paweł II, Lech Wałęsa, Robert Kubica i wiele innych nie dają im w ogóle do myślenia i zostajemy sami z zachodem słońca i bez noclegu. Desperancko podążamy więc za znakami "Agriturismo", gdzie życzą sobie 70 euro za pokój. Pozdro poćwicz... szybciej rozbijemy się na dziko przed ich bramą. Jeździmy tak i jeździmy aż dochodzi godzina 23. Siadamy na rondzie i myślimy co robić, ulice są już kompletnie puste. Dobrze chociaż, że wcześniej podczas poszukiwań jeden z Włochów zgodził się na uzupełnienie naszych bidonów, bo padlibyśmy z pragnienia w dodatku :D Wkurzeni decydujemy się na rozbicie namiotu przed szlabanem na terenie prywatnym, jednak dość dobrze udaje nam się namiot ukryć. Kładziemy się spać po raz pierwszy na wyprawie nieumyci po ciężkim, upalnym dniu. Plan na jutro - kupić butelki z najtańszą wodą i wskoczyć w krzaki się porządnie wyszorować :)
.
.

.
.

Dane wyjazdu:
142.77 km 0.00 km teren
07:06 h 20.11 km/h:
Maks. pr.:57.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Stolica Słowenii zaliczona, jesteśmy coraz bliżej upragnionej Italii! - dzień 11

Sobota, 15 czerwca 2013 · dodano: 18.06.2013 | Komentarze 3

Kiedy obudziliśmy się rano, słoweńskie małżeństwo było już na nogach. Wypiliśmy razem kawę i zjedliśmy jakieś słodkie przekąski, po czym znowu zaserwowano nam wódeczkę :D Oczywiście odmówiliśmy, bo raz, że gentlemani nie piją przed godziną 12, a dwa, że jednak mieliśmy zamiar wsiąść lada chwila na rowery :) Szybko zwinęliśmy namiot, skorzystaliśmy z toalety i byliśmy gotowi do jazdy. Do większej miejscowości - Slowenske Konjice było około 5km, więc tam się zatrzymujemy i wchodzimy do sklepu. Po konkretnym śniadaniu mogliśmy już jechać prosto przed siebie. Pierwszym miastem na naszej trasie było Celje - kolejne słoweńskie miasteczko, które jest kolorowe, ładne, zadbane. Z przyjemnością wjeżdżamy więc do centrum i robimy parę fotek. Teraz czeka nas jazda cały czas wzdłuż autostrady aż do stolicy Słowenii - Lublany.










Wspomniane wyżej słoweńskie miasto - Celje.








Kto wypatrzy kąpiących się w potoku ludzi? :D


O, tu są!

Mimo, że trasa leciała wzdłuż autostrady, teren nie był płaski. Autostrada przebiegała głównie wysokimi wiaduktami lub tunelami, podczas gdy zwykła droga, którą jechaliśmy miała swoje mniejsze i większe podjazdy. Okazało się, że czekał nas dosyć ostry podjazd w kierunku Lublany. Potem natomiast zjazd, aż do stolicy Słowenii, gdzie teren się wyrównał. Jechało się przyjemnie, jednak do czasu. W pewnym momencie autostrada w kierunku Lublany została zamknięta z nieznanych nam przyczyn i cały ruch został skierowany na naszą alternatywną, biegnąca wzdłuż autostrady drogę. To znacznie zmniejszyło komfort jazdy. Dobrze chociaż, że autostrada w drugim kierunku była otwarta, bo to oznaczało mały ruch w przeciwnym kierunku i możliwość łatwego wyprzedzania nas przez samochody. Gdyby autostrada została zamknięta w obie strony, byłoby naprawdę ciężko. Powstał bowiem dość duży korek. Postanawiamy zrobić więc sobie odpoczynek i stajemy pod drzewem tuż przy drodze robiąc sobie jedzonko. Dodatkowo zafundowaliśmy sobie niezły wysiłek ciągle machając ręką. Wywiesiliśmy na jednym z rowerów koszulkę Olafa z napisem "Polska", a Polaków na drodze nie brakowało. Dwóch rowerzystów rozbijających obóz pod drzewem przy drodze pełnej samochodów przyciągało więc uwagę, a Polacy widząc koszulkę i flagę często machali lub trąbili :)




Akcja z koszulką i flagą opisana wyżej :)


Nareszcie wyłaniają się ośnieżone szczyty Alp!



30km przed Lublaną zjazd na autostradę w kierunku stolicy został w końcu otwarty, co całkowicie odciążyło naszą drogę i aż do Lublany jechaliśmy przy prawie zerowym ruchu. Niestety wjazd do miasta mocno nas rozczarował. Do zakazów dla rowerów zdążyliśmy się już przyzwyczaić. O ile na Węgrzech zakazy te były kompletnie nie na swoim miejscu i wszyscy je olewali włącznie z policją o tyle tutaj w Słowenii zakaz oznaczał zawsze istnienie drogi rowerowej. Tak było także tym razem, jednak to właśnie jakość drogi rowerowej na wlocie do miasta nas zdziwiła. Rowerzyści zostali pokierowani na piaszczysto-kamienistą drogę biegnącą wzdłuż asfaltowej wylotówki. Tak wyglądający wjazd dla rowerów do stolicy miasta trochę psuje wizerunek całej infrastruktury rowerowej w kraju. Po pewnym czasie dostajemy się jednak do centrum Lublany i tam już się nam bardzo podoba. Złe wrażenie zostaje zatarte przez piękną starówkę Lublany. Po objechaniu centrum kierujemy się do McDonalda, gdzie najadamy się do syta, odświeżamy w toalecie i korzystamy z internetu. Po ponad godzinnej przerwie, gdy schodzimy na dół (McDonald był na piętrze), nasze rowery o dziwo stoją na chodniku nienaruszone z całym osprzętem na swoim miejscu. No tak! - przecież nie jesteśmy w Polsce...


Ścieżka rowerowa na wjeździe do stolicy Słowenii wygląda tak. Nie postarali się... centrum miasta zaciera jednak złe wrażenie.
















Nie wiemy co mają te powieszone na sznurkach buty symbolizować, ale to chyba nic ważnego.



Szukając wylotówki z Lublany znowu widzimy zakazy dla rowerów, które powoli zaczynają nas denerwować. Postanawiamy złamać więc zakaz i ustawiamy się na czerwonych światłach na pasie do skrętu na drogę z owym znakiem. Po chwili autem podjeżdża jakiś mieszkaniec Lublany i zaczyna się rozmowa. Informuje nas o zakazie, o czym bardzo dobrze wiemy, po czym wypytuje się dokąd jedziemy i próbuje wskazać drogę. Słysząc jaki jest nasz cel podróży i skąd jedziemy milczy, okazuje zdziwienie i życzy nam powodzenia :D Po kilku kilometrach, kiedy znaleźliśmy już odpowiednią drogę i jesteśmy już na przedmieściach Lublany, rowerzysta jadący równo z nami ścieżką rowerową również wypytuje nas o wyprawę i życzy powodzenia. Mili ludzie w tej Słowenii... Po opuszczeniu granic Lublany mamy jeszcze trochę czasu żeby pocisnąć jak najdalej w kierunku Italii. Z opowiadań ludzi a także naszych analiz map wynika jednak, że, od tego momentu, zaczyna się najbardziej wymagający jak dotąd podjazd. Rzeczywiście widzimy, że teren zaczyna gwałtownie iść w górę, jednak nie jest to ostre nachylenie i podjazd nie sprawia nam większych problemów. Wyprzedzamy jakąś starszą rowerzystkę, która, widać, że walczy ze sobą i jedziemy przed siebie. Po chwili zatrzymujemy się szukając otwartego o tej porze sklepu, jednak bez efektu. Kontynuując jazdę po paru minutach znowu wyprzedzamy rowerzystkę, która wolnym tempem ale bez postojów pruje przed siebie :D Gdy w końcu znajdujemy otwarty sklep, zatrzymujemy się ostatni raz tego dnia w miejscowości Vrhnika. Najedzeni wsiadamy z powrotem na rowery i kontynuujemy wspinaczkę pod górę w kierunku miejscowości Logatec... i co? Po raz trzeci wyprzedzamy rowerzystkę haha! :D Skubana od Lublany jechała z nami nie robiąc żadnej przerwy. Gdy zaczyna się jednak ostrzejszy podjazd, zostawiamy ją mocno z tyłu i już się tego dnia nie spotkamy :(



Przed miejscowością Logatec, która okazała się dziś naszym celem, spotykamy pierwszego sakwiarza z prawdziwego zdarzenia od momentu wyjechania z Gdyni. No nareszcie wiemy już, że nie tylko my lubimy sobie pojeździć po Europie :) Zbliża się godzina 20, a to oznacza rozpoczęcie rozglądania się za noclegiem. Na stacji kupujemy jeszcze 3 lokalne piwka (dwa dla nas i jedno dla potencjalnego Słoweńca, który podzieli się trawą na podwórku :)). Z daleka widzimy starszego gościa zamiatającego wejście do domu. Podjeżdżamy więc i po polsku dogadujemy się. Z miejscem na rozbicie namiotu jest kiepsko, bo na terenie nie ma całkowicie płaskich miejsc, jednak jakoś znajdujemy odpowiednie miejsce i rozbijamy namiot na odwal z połową śledzi (teren z drugiej strony był za twardy na wbicie śledzi). Starszy pan zaprasza nas do środka i daje możliwość umycia się. Opowiada o tym, że żona mu zmarła, trochę gadamy o polityce (zna Kaczyńskich i Tuska), ogólnie widać, że dom jest zaniedbany, a dziadzio żyje przeszłością wspominając coś o komunizmie i mając za jedynych przyjaciół swojego psa oraz radio, które gra dość głośno ze względu na jego wadę słuchu. Zostaliśmy jednak przyjęci bardzo ciepło i pogadaliśmy na tyle na ile pozwalały nam podobne słowa w naszych językach. Na pytanie, czy napije się z nami piwa, odmawia, jednak daje nam do kolekcji jeszcze dwa i wychodzi na to, że przed snem będzie trzeba wypić 5 piw. No to się załatwiliśmy :D Zasypiamy szybko myślami będąc już we Włoszech nad Adriatykiem - to już jutro!


Miejsce na rozbicie namiotu średnie, ale sobie poradziliśmy.


Wspomniany wyżej pies - najwierniejszy przyjaciel żyjącego przeszłością starszego Słoweńca.


Z 3 piw zrobiło nam się 5. No nic... trzeba to wypić i iść spać. Jutro Italia!
.
.

.
.

Dane wyjazdu:
137.33 km 0.00 km teren
06:17 h 21.86 km/h:
Maks. pr.:52.36 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Przepiękny Balaton - dzień 9

Czwartek, 13 czerwca 2013 · dodano: 18.06.2013 | Komentarze 1

Poranek to ponowne starcie z komarami w łazience. Są niemal wszędzie – na suficie, podłodze, na umywalkach i w kabinach prysznicowych. No cóż, jakoś sobie poradzimy przez tą chwilę :). Nasmarowaliśmy nasze łańcuchy (bo po ostatnich ulewach dość mocno piszczały), uregulowaliśmy płatności w recepcji i zaraz za bramą kempingu zrobiliśmy małe zakupy w sklepie. Zaraz potem rozpoczęliśmy nasz długi odcinek jazdy wzdłuż Balatonu. Początek zapowiada się świetnie. Jezioro robi na nas niezłe wrażenie – jest czyste, koloru błękitnego a w tle widzimy fajne górki. Ma trochę taki śródziemnomorski klimat, tym samym jest przedsmakiem tego, co nas czeka za kilka dni, kiedy zajedziemy nad Adriatyk :). Cały czas staramy się jechać jak najbliżej brzegu jeziora, a jeśli się nie udaje to trafiamy na oznaczenia szlaku rowerowego biegnącego dookoła całego Balatonu. Wszystko naprawdę nieźle oznaczone. Dzięki temu możemy jechać cichymi uliczkami z fajnym widokiem zamiast przedostawać się ruchliwą krajówką, która biegnie równolegle do brzegu. W miejscowości Zamardi trafiliśmy akurat na pogodynkę z kamerzystą, którzy robili najprawdopodobniej krótkie ujęcie do programu śniadaniowego albo czegoś w tym rodzaju. W sumie ich obecność jakoś specjalnie nas nie dziwiła, bo dziś w tym miejscu pogoda była naprawdę wyśmienita, nie było nawet na co ponarzekać :D. W pewnym momencie pani od prognozy usiadła w taki sposób, że krótko mówiąc kilku liter nie zdołała zasłonić. Pożartowaliśmy sobie, że jeśli jest na Węgrzech w miarę sławna to walniemy fotę i podeślemy na coś pudelkopodobnego. Kto wie, czy nie dostalibyśmy za mały szantażyk kasę na kolejną wyprawę, a może nawet na kilka takich wypraw haha :D.


Kemping, który opuszczamy rano po nocy spędzonej w towarzystwie komarów.


Zajeżdżamy nad Balaton i bardzo nam się podoba. Od razu pada decyzja o późniejszej kąpieli w jeziorze.


W miasteczkach położonych nad Balatonem jest naprawdę dobra infrastruktura i tętni życie turystyczne. My byliśmy tam w środku tygodnia, w weekend zapewne zjeżdża się tam sporo Węgrów z całego kraju.



Jedziemy dalej przed siebie. Trasa niby monotonna ale jakże ciekawa, w niczym nam nie przeszkadza ciągłe przejeżdżanie wśród domków letniskowych czy budek turystycznych z żarciem i pamiątkami z wiecznie towarzyszącym jeziorem. Miejsce to jest tak ładne, że bierzemy nawet po pocztówce. Balaton wynagradza Węgrom brak dostępu do morza, co więcej, na każdym kroku można tu spotkać turystów z Austrii czy Niemiec. Po jakimś czasie w miejscowości Fonyod postanawiamy zatrzymać się na planowaną od początku dnia kąpiel. Z racji, że wszystko dziś tak ładnie się układa, to żeby nie było za dobrze coś musi pójść nie tak. I tutaj dodatkowa atrakcja w postaci kolejnego kapcia u Olafa. No nic, na razie się tym nie przejmujemy tylko zaczynamy godzinną przerwę. Woda w porównaniu do polskich jezior o tej porze bardzo ciepła. Ogólnie dość płytko ale dno fajne, miękkie i piaszczyste. Nie ma typowej plaży ale nie ma z tym większego problemu bo do jeziora zrobione jest specjalne zejście. Po kąpieli rozkładamy na trawce karimaty i tak leżąc na słońcu trochę przysypiamy. Na koniec czeka nas zabawa z łataniem dętki. Zanurzenie jej w jeziorze nie pomaga nam w odnalezieniu dziury. Sprawdzamy czy nie ma nic w oponie a potem szukamy dokładnie dziur w 2 dętkach (jedna z wczoraj). W obydwu znajdujemy charakterystyczne przetarcie spowodowane zapewne niedokładnym ułożeniem ich w oponie. Już wczoraj widzieliśmy małe wybrzuszenie, ale po korekcie wieczorem wszystko wydawało się być ok. Najwyraźniej to nie wystarczyło.




W sklepie, w którym kupujemy pocztówki, wśród magnesów znajdujemy taką perełkę :)




Obowiązkowa kąpiel w Balatonie.

Po długiej przerwie musimy znaleźć sklep, żeby zrobić zakupy. Trafiło na Lidla, gdzie spotkaliśmy Polaków :). Zanim przekonaliśmy się, że to nasi rodacy, można było się tego domyśleć biorąc pod uwagę zestaw skarpety + sandały. Dzięki tej metodzie rozpoznawania nie zabrakło nam śmiechu na dzisiejszy dzień :). Odstawiając na bok nasze sposoby odróżniania Polaków za granicą, owymi osobami były: starszy gość z żoną i teściową albo matką. Pochodzą z okolic Lubina i przyjechali na wczasy nad Balaton, proponowali nam nawet przyjazd do ich domku na kawę, my niestety nie mieliśmy zbyt dużo czasu. Szkoda, że nie spotkaliśmy ich pod wieczór to być może mielibyśmy załatwiony nocleg. Wspominali też coś o zablokowanej drodze całkiem niedaleko, ale rowerami bez problemu mogliśmy przejechać.







Powoli opuszczamy Balaton rozpoczynając drugi etap na dziś, czyli jazdę w kierunku granicy. Na początku musieliśmy uporać się z dość dziwną siecią okolicznych dróg. Mieliśmy jeszcze postój na stacji i potem z pomocą mapki powoli przemieszczamy się we właściwym kierunku. Teren jest już mocno pagórkowaty, ogólnie Węgry pozytywnie zaskoczyły nas pod względem ukształtowania terenu i swym całokształtem. Przedtem myśleliśmy, że jest tu raczej płasko i nudno, bez większych atrakcji a sam Balaton to takie zwykłe jezioro, tyle że długie. Okazało się, że są tu nawet mniejsze górki a samych podjazdów nie brakuje. Stolica ładna, Balaton też atrakcyjny a poza tym to kawał motoryzacji rozjeżdżający tutejsze drogi: Skody, Wartburgi, Maluchy, Trabanty, Łady, wszechobecne Ikarusy i nie tylko. Zresztą nawet pamiątki ukazane na wcześniejszych zdjęciach świadczą o tym, że jest tu tego sporo :).














Takich znaków szukaliśmy dziś przez większość dnia. Przypuszczamy, że ta ścieżka rowerowa prowadzi naokoło całego Balatonu. My jechaliśmy nią jakieś 60km wzdłuż południowego brzegu.

Pozostało nam jeszcze sprawdzić przyjaźń Polaków i Węgrów, decydujemy więc pierwszy raz podczas naszej wycieczki pytać się o miejsce do spania na podwórku. W miejscowości Nova podbijamy do pierwszych lepszych gości i nocleg na dziś mamy z głowy. Przyjął nas pewien gość wraz z sąsiadem, akurat majstrowali coś na podwórku. Nie było płotu, więc namiot postawiliśmy u sąsiada, a myć poszliśmy się do drugiego kolegi :D. Tak jak na całych Węgrzech, także z nim dogadywaliśmy się po niemiecku. Wyciągnął mapę i doradzał nam jak jechać w najbliższych dniach i co spotkamy na trasie. Z zawodu jest kierowcą, więc zna całą Europę i nawiązała się ciekawa rozmowa. Poza tym, często bywał w Polsce, miał nawet pamiątki z Krakowa. Pierwszy raz słyszymy też o dużym podjeździe za Lublaną. Pogadaliśmy sobie trochę, głównie po niemiecku ale także na migi i w niektórych zwrotach po angielsku. Takie wymieszanie niemieckiego z angielskim okazało się być perfekcyjną metodą na bezproblemową komunikację. Zapadł zmrok i w dobrych humorach wróciliśmy do namiotu spać. Węgrzy dali nam wodę do picia, wpuścili do środka na prysznic i dodatkowo mieliśmy możliwość poćwiczenia języka - lepiej być nie mogło :)


Do granicy 35 a Ljubljana w zasięgu ręki! :)
.
.

.
.

Dane wyjazdu:
121.62 km 0.00 km teren
05:30 h 22.11 km/h:
Maks. pr.:64.15 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dunaj krzyżuje nam plany - dzień 7

Wtorek, 11 czerwca 2013 · dodano: 29.06.2013 | Komentarze 6

Spało się nadzwyczaj wygodnie pod dachem, więc oczywiście mieliśmy problemy z pobudką :) Ostatecznie budzimy się przed godziną 8 i załamani wczorajszą aurą, szybko wyglądamy za okno. Zachmurzenie pokrywa całe niebo, na ulicach mokro po nocnych ulewach, ale nie pada. Decydujemy więc, że nie ma co zwlekać z wyjazdem. Po toalecie i spakowaniu się schodzimy na dół do recepcji, gdzie są już obecni właściciele schroniska. Dajemy po 6 euro (co jak na nocleg pod dachem w super warunkach jest ceną naprawdę niską - za camping płaci się więcej) i po krótkiej rozmowie wychodzimy na zewnątrz. Szybko znajdujemy lokalny mały sklepik w stylu Żabka o nazwie "Potraviny", najadamy się i można jechać w końcu na granicę z Węgrami.

Oczywiste było to, że po wczorajszym ostrym podjeździe do Bańskiej Szczawnicy, teraz czeka nas jazda w dół. Tempo na starcie było więc na prawdę niezłe. Następnie czekało nas wypłaszczenie i po płaskim terenie jechaliśmy już do samej granicy z Węgrami. Kiedy wjeżdżamy na teren Węgier tradycji musi stać się zadość. Jedziemy więc pod tablicę graniczną strzelić fotkę. Po drodze mijamy jeszcze autokar i sporo ludzi ustawionych przed stacją benzynową. Olaf szybko zorientował się, że autokar ma polską rejestrację. Flaga Polski przyczepiona do roweru, z którą jedziemy od przekroczenia granicy z Czechami zrobiła swoje i Polacy zaczęli do nas machać :) Odmachaliśmy i pojechaliśmy już prosto pod tablicę. Na granicy polskich tirów było naprawdę mnóstwo. Jeden kierowca (obowiązkowe skarpety i sandały, po czym poznajemy, że jest polakiem, zanim w ogóle się odzywa) zaczyna rozmowę słowami "Gdzie was tu wywiało chłopaki!". Rozmawiamy chwile, zadajemy mu kilka pytań o drogę i możliwość płacenia euro na Węgrzech, po czym pytamy innego kolesia czy zrobiłby nam fotkę na tle tablicy granicznej. Niestety zaczyna padać. Po wizycie w kantorze, chowamy się pod przystankiem autobusowym i wykorzystujemy moment nieodpowiedni do jazdy na zjedzenie paru pierdół.


Banska Stiavnica - miejscowość, w której utknęliśmy wczoraj podczas ulew, a dziś nareszcie możemy się wydostać.




Droga zablokowana przez mućki :D


Polskie akcenty na całym świecie - to się nazywa patriotyzm!...



Deszcz ustaje i decydujemy się ruszyć. Jak się niestety po chwili okazuje na drodze krajowej, którą jedziemy są przystanki, ale bez dachu - same znaki. No to nas ci Węgrzy załatwili na dobre... zaczyna się ulewa i jesteśmy zmuszeni jechać tak dobre 5km. Po kilkunastu kilometrach mając kompletnie przemoczone stopy zajeżdżamy pod dach się osuszyć. Siedzimy w celu przeczekania opadów wyciskając ze skarpetek hektolitry wody :D Cały czas pada a my siedzimy tak w klapkach i z ręcznikiem na kolanach. Najbliższe kilometry wyglądają podobnie - decydujemy się wyjechać, leje, chowamy się, jedziemy, leje, chowamy się. W ten sposób zajechaliśmy do jakiejś większej mieściny, gdzie wchodzimy do knajpki na herbatę i hamburgery.




Węgierski Wejherowiak! :D


Przeczekując deszcz wypatrujemy malucha.

Z knajpki wychodzimy w tak samo słabych nastrojach jak kiedy do niej wchodziliśmy. Pogoda nadal dyktuje warunki, ale mamy już to kompletnie gdzieś i jedziemy przed siebie. Nagle dosłownie w ciągu minuty niebo całkowicie się rozjaśnia, chmury znikają i towarzyszy nam piękna pogoda :) Morale w mgnieniu oka wzrastają i w zupełnie innych nastrojach jedziemy prosto w kierunku Budapesztu. Do miejscowości Vac nad Dunajem docieramy około godziny 18 i możliwe staje się nawet dziś podjechanie pod Budapeszt i znalezienie noclegu na przedmieściach. Zajeżdżamy nad Dunaj i orientujemy się, że sytuacja, mimo przejścia największej fali powodziowej, nadal wygląda nieciekawie. Robimy zdjęcie, jednak policjant do nas macha, podchodzi i prosi o usunięcie fotki. Okazało się, że w pobliżu jest więzienie i kadr je obejmował :)








Ledwo widoczne zarysy Budapesztu.

















Po objechaniu centrum Vac, widzimy, że droga krajowa biegnąca wzdłuż Dunaju aż do Budapesztu jest zablokowana. Bez zbędnego kombinowania kierujemy się na objazd. Po kilku kilometrach okazuje się jednak, że objazd prowadzi przez autostradę, na którą nam nie można rowerami wjeżdżać. Wracamy z powrotem do Vac i podjeżdżamy pod ściany usypane z worków z piaskiem. Policjanci wskazują nam alternatywny objazd i upewniają, że dalej sytuacja jest pod kontrolą i droga będzie otwarta. I znowu nici z przejazdu... po paru ujechanych kilometrach widzimy drogę kompletnie zalaną wodą. Dobrze poinformowane służby mundurowe to podstawa! Wkurzeni taką sytuacją i długim krążeniem bez sensu, decydujemy się rozbić namiot na dziko za Tesco (wcześniej widzieliśmy, że może to być niezłe miejsce na nocleg). Zaliczamy jeszcze wizytę w Lidlu, gdzie kupujemy najtańszą wodę na umycie się w krzakach, piwo i chipsy do namiotu i kładziemy się spać po godzinie 22. W planach jest pełna mobilizacja na następny dzień aby wstać bardzo wcześnie rano i autostradą mimo zakazu przedostać się do Budapesztu.








Miejsce złożenia broni i decyzji o złamaniu zakazu poruszania się rowerów po autostradzie. Ale to już następnego dnia... :)


Takie miejsce wybraliśmy na rozbicie namiotu. Puste pole za Tesco, osłonięci przez małą, usypaną górkę i krzaki na umycie się w okolicy - pełen luksus :)




.
.


.

Dane wyjazdu:
132.77 km 0.00 km teren
06:37 h 20.07 km/h:
Maks. pr.:53.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Zaczyna się robić ciekawie - dzień 5

Niedziela, 9 czerwca 2013 · dodano: 28.06.2013 | Komentarze 2

Kiedy budzimy się rano, okazuje się, że na sali gimnastycznej jesteśmy sami. Nasz ukraiński kolega nie przyszedł więc nocować w schronisku. Zjadamy to co nam zostało z wczorajszej kolacji, sprzątamy po sobie, odnosimy materace z powrotem do pomieszczenia ze sprzętem i jesteśmy gotowi do jazdy. Pierwszym celem na ten dzień była Biedronka, jako że nie dysponowaliśmy żadnymi koronami czeskimi. Planujemy więc najeść się do syta i zaopatrzyć się w jedzenie na najbliższe kilkadziesiąt kilometrów, aby przejechać Czechy i wjechać do Słowacji, gdzie płaci się już w euro. Pod Biedronką spędzamy więc trochę czasu robiąc sobie kanapki i ruszamy na przejście graniczne. Trochę błądzimy po Cieszynie aby w końcu wyjechać na remontowane trudne do przejścia drogi. Ostatecznie jednak opłacało się jechać okrężnie, bo udało się strzelić bardzo fajną fotkę zarysów gór, które już na nas czekają :) Z pomocą ludzi wskazujących nam drogę wjeżdżamy w końcu do Czech. Droga przez Czechy zaczynała się poboczną ulicą Towarową (Tovarni) wzdłuż torów i już na samym początku widzimy ogromną hutę trzyniecką w okolicach miasteczka Trzyniec.


Opisana wyżej wizyta w Biedronce na start piątego dnia :)


Te góry już na nas czekają! A my o dziwo z chęcią oczekujemy ostrzejszych podjazdów znużeni monotonną, płaską jazdą po Polsce.


Wspomniana wyżej huta w miejscowości Trzyniec w Czechach. Jak podaje wikipedia, huta ta produkuje ponad jedną trzecią całej stali w Czechach (około 2,5 miliona ton rocznie).

Jadąc dalej przez Czechy jesteśmy zmuszeni do kilkuminutowego postoju na ruchu wahadłowym z racji przebudowy drogi, potem przejeżdżamy przez miasteczka czeskie, które są bardzo zadbane, kolorowe i prezentują się całkiem nieźle. W Czechach ogólnie jest wiele małych, niepopularnych turystycznie miejscowości, które mimo braku atrakcji przyciągają ludzi swoją urodą. Po przejechaniu nieco ponad 50 kilometrów w dniu dzisiejszym, wjeżdżamy już na teren Słowacji. Czechy były bowiem tylko przejazdem dalej na południe, a bardziej dokładnie objeździmy ten kraj pod koniec naszej wyprawy. Na granicy Kamilowi nawala przerzutka przednia przy korbie, w którą wkręca się łańuch. Łańcuch udaje się wyciągnąć, ale cały mechanizm mocno się rozregulowuje. Potrzeba więc kilku minut na doprowadzenie sprzętu do jako takiego działania. Wraz z wjazdem na teren Słowacji teren zaczyna fałdować się mocniej a na horyzoncie pojawiają się znacznie wyższe szczyty. W Żilinie wskakujemy jeszcze szybko do Lidla i chcemy jechać dalej w kierunku centrum. Pod Lidlem zaczepia nas jednak jakiś pan, typowy zbieracz puszek, który zaczyna nawijać po słowacku w taki sposób, że nie rozumiemy nic. Wyłapujemy jednak słowo "Shimano" oraz domyślamy się niektórych liczb i po chwili wiemy już, że mowa jest o napędzie korbowym i liczbie zębów na korbie :D Koleś żegna się z nami około 10 razy i za każdym razem już po pożegnaniu dalej nawija to samo. Ciężki przypadek, mimo, że dawaliśmy mu znaki, że nie kumamy o czym mówi. Jest pierwszy kontakt ze Słowakiem i nie zupełnie taki jaki byśmy sobie wymarzyli. Orientujemy się bowiem, że kiepsko będzie z dogadywaniem się mimo słowiańskiej krwi :D








Jeszcze bladzi i grubi :D Po 20 dniach brązowi i chudzi jak patyki :)





Po wyjeździe z Żiliny na mapie widzimy sporo serpentyn biegnących wzdłuż rzeki. Przed wyjazdem sprawdzając ten teren w google mapach z pozycji 3D, wiemy, że będzie to bardzo fajny fragment dzisiejszej trasy. Droga prowadzi między szczytami lekko pod górę nie męcząc nas a jednocześnie dostarczając wielu wizualnych wrażeń. Przez większość tego fragmentu drogi mieliśmy do dyspozycji pobocze, co znacznie ułatwiało poruszanie się z mnóstwem aut. Niestety na chwilę pobocze się skończyło i to na najgorszy możliwy moment, kiedy podjazd był bardziej wymagający. Tworzymy więc spory korek i doceniamy wyrozumiałość kierowców. Klaksonu użył tylko jeden debil w Audi, a poza tym było spoko :)


Rynek w Żilinie. Miasto znane w Europie dzięki produkcji samochodów marki KIA.




O właśnie takie fajne widoki na trasie nam chodziło w tekście nad zdjęciami :)



Dojeżdżamy w końcu do miejscowości Martin i pierwsze co rzuca się w oczy, to ogromna liczba cyganów. W sumie już po przekroczeniu granicy zauważamy, że na Słowacji jest wiele cyganów (niektórzy nawet pracowali np. sprzątając ulice, co nas zaszokowało), ale kolejne miasto słowackie i to samo. Trochę nas to zadziwia. Na ulicach widać więcej cygańskich dzieci niż prawdziwie słowackich :D Zajeżdżamy do centrum Martin i mamy możliwość skorzystania z internetu, co nas bardzo cieszy. Sprawdzamy szybko pogodę, mapy i inne przydatne na trasie rzeczy. Jeśli chodzi o pogodę, to nie zapowiada się ciekawie, co się niestety później potwierdziło... no ale o tym w kolejnych wpisach z późniejszych dni. Sprawdzając mapę zastanawiamy się gdzie można dziś nocować. W planach jest jazda drogą krajową dalej na południe Słowacji w kierunku Węgier, jednak łatwiej będzie znaleźć miejsce na spanie w jakimś mniejszym miasteczku oddalonym od głównej drogi. Uderzamy więc na Blatnicę.









Już na wjeździe do Blatnicy widzimy parę dobrych miejsc na ewentualne zapytanie się ludzi o możliwość rozbicia namiotu. Ostatecznie jednak decydujemy się na camping. Po niezłym podjeździe docieramy na miejsce, dogadujemy się ze Słowakami po angielsku, potem jedynie już podczas luźnej gadki używając nieco polskiego. Na campingu panuje mały nieogar, wszyscy Słowacy chleją ostro browary i są już trochę wstawieni. My bierzemy prysznic i zapowiadamy, że przyjdziemy za jakieś pół godzinki wypić po piwie na sen. Już w namiocie słyszymy jednak, że ze Słowakami jest coraz gorzej. Drą się na całą okolicę i w końcu upici odjeżdżają gdzieś samochodami :D Zostajemy więc na polu kempingowym kompletnie sami bez możliwości kupienia piwka :( Nie pozostaje nic innego jak pójść spać. Ciekawe co przyniesie dzień szósty... prognoza pogody za ciekawa nie była.


Taki widoczek z namiotu :) Żyć nie umierać.
.
.


.

Dane wyjazdu:
110.87 km 0.00 km teren
05:55 h 18.74 km/h:
Maks. pr.:46.37 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Postawić nogę w Czechach! - dzień 4

Sobota, 8 czerwca 2013 · dodano: 28.06.2013 | Komentarze 2

Poranek po pierwszej nocy na dziko całkiem ładny, ale wokół jest wilgotno. Wstajemy później niż zaplanowaliśmy i zaraz po pobudce na nasze miejsce noclegowe wpada Jarek. Z jego wpisu na blogu wiemy, że był na miejscu trochę wcześniej ale nie chciał nas budzić, dzięki :D Trochę czasu zajęło nam zwijanie się ale ostatecznie w miarę wcześnie wyjechaliśmy zaczynając od odwiedzenia okolicznych terenów powykopaliskowych :). Znów niełatwo było przedzierać się załadowanymi rowerami ale na pewno było warto. Widoczki jak z kanionów amerykańskich normalnie :D Następnie zjechaliśmy do Bytomia znaleźć jakąś knajpkę do zjedzenia śniadania. Niestety najwyraźniej byliśmy za wcześnie, bo lokale pootwierane były zazwyczaj od godziny 12. Śniadanie zrobiliśmy więc sobie sami, po czym ruszyliśmy w kierunku Gliwic. Jechaliśmy krajową drogą 78 wzdłuż nowej autostrady A1. Niestety wspólny odcinek jazdy z Jarkiem dobiegał końca i musieliśmy się rozdzielić. Dostaliśmy jeszcze na dalszą drogę kanapki, które zostały Jarkowi po nocce w pracy, za co również wielkie dzięki (dobre były) :).








Nawet stok narciarski można znaleźć na Śląsku w tak "dzikich" terenach :)


Pamiątkowa fotka z Jarkiem przed rozdzieleniem się.


Radiostacja Gliwice. Mamy swoją wieżę Eiffla na Śląsku! :D




Rynek w Gliwicach.

Po wizycie na gliwickim starym mieście ruszamy na Rybnik. Tu teren pokazuje, że jesteśmy coraz bliżej gór. Za samym Rybnikiem (także po wizycie na starym mieście) mamy już do czynienia z długimi i stromymi podjazdami/zjazdami – w zasadzie pierwsze poważne przewyższenia podczas wyprawy, trochę trzeba było się namęczyć ;). Niestety chwilę później dorywa nas ulewa i pojawiają się pierwsze objawy burzy. Trochę to odczekaliśmy, ale nie mogliśmy wiecznie siedzieć na przystanku. Gdy padało nieco lżej, wyjechaliśmy w stronę Wodzisławia Śląskiego. Mokrymi ulicami wciąż w deszczu tradycyjnie zajeżdżamy na rynek. Wodzisław leży już bardzo blisko granicy czeskiej, my jednak przekroczyć chcemy ją w Cieszynie, nie w Chałupkach.













Kolejne miasto to Jastrzębie-Zdrój – tutaj pytając się o stare miasto, czy centrum, ludzie nie bardzo wiedzą o co chodzi. Z tego miasta zapamiętamy więc tyle, poza tym, że położone jest już niemal w górach. W międzyczasie Jarek wysyła nam info o niepewnej pogodzie na następne dni i o tanim schronisku w Cieszynie – podobno 15 zł za osobę. Sam Cieszyn to już mega podjazdy ale jesteśmy w stanie jakoś je pokonać mając na uwadze to, że cel na dziś osiągnięty i po 4 dniach w końcu jesteśmy na granicy. Zjeżdżamy na chwilę nad Olzę, robimy pamiątkowe zdjęcie, wbijamy na szybko do Czech po czym zaczynamy poszukiwanie schroniska po polskiej stronie. Tam szybko przekonujemy się, że cena 15 zł to niestety tylko haczyk na takich zabłąkanych, nie orientujących się w okolicy turystów :D 18 zł + obowiązkowa pościel za 7zł za łóżko w wieloosobowym pokoju okazało się najniższą cenowo ofertą. Nie pomogły tłumaczenia, że posiadamy śpiwory. Wprowadzając rowery pytam się drugi raz, czy nie ma tańszej opcji przespania tej nocy. Dopiero wtedy pani w recepcji zasugerowała, że za 7 zł proponuje nocleg doraźny na salce gimnastycznej na ziemi, skoro niepotrzebna nam pościel. No kurde, o coś takiego nam chodziło od samego początku! Po co spać na łóżku z pościelą, której nie potrzebujemy i z obcymi ludźmi, jeśli możemy się walnąć na sali gimnastycznej w śpiworkach :D Na dodatek na salce było pełno materaców, także mogliśmy spać na tylu, na ilu chcieliśmy. Z materaców ułożyliśmy sobie więc bardzo wygodne łóżka.




Rzeka Olza wydzielająca granicę między Polską a Czechami.


Jupi! Od jutra kręcimy już za granicą! :)


Słit focia w lusterku musi być. I to jeszcze w Cieszynie!


Rynek w Cieszynie.


Nasz dzisiejszy super nocleg.

Odświeżyliśmy się i wieczorkiem wyszliśmy na niedaleko położony, cieszyński rynek. Usiedliśmy w pierwszym lepszym ogródku piwnym mając ostatni raz szansę napić się polskiego piwa w centrum miasta (wybierając lokalny, całkiem niezły browar – Brackie). Kupiliśmy jeszcze chleb, wędlinę i keczup żeby zrobić sobie trochę kanapek na kolację. Wracając do schroniska spotkaliśmy jakiegoś Ukraińca, który miał dziś przenocować na salce z nami, jednak nie chciał wejść podczas naszej nieobecności, a więc bardzo fajnie się zachował. Porozmawialiśmy też trochę o naszej podróży, pytał również o rynek pracy w Polsce, w Gdyni. Bardzo w porządku koleś, który po prostu przyjechał do Polski w poszukiwaniu pracy. Lepszego noclegu za pieniądze nie można było sobie dziś wyobrazić – ładnie odnowione łazienki, wygodne materace i to wszystko za jedyne 7 złotych! Po kolacji szybko zasnęliśmy a Ukrainiec jednak się nie pojawił – poszedł do sklepu i gdzieś go wcięło. Nie czekamy już na niego i idziemy spać. Jutro zapowiada się ciekawy dzień - pierwsze kilometry za granicą!




Rynek cieszyński porą wieczorną.


Kolację mieliśmy wykwintną.
.
.


.

Dane wyjazdu:
145.82 km 0.00 km teren
07:02 h 20.73 km/h:
Maks. pr.:41.58 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Śląsk wita nas zdecydowanie lepszą pogodą - dzień 3

Piątek, 7 czerwca 2013 · dodano: 08.06.2013 | Komentarze 4

Tak jak przewidywaliśmy, dziś wstajemy trochę późno. Rano wyglądając przez okno można było zauważyć masę rowerów pod tutejszą szkołą w Zelowie. Widok co najmniej dziwny w naszym kraju, no ale najwyraźniej Zelów stał się polskim mini-Amsterdamem :D. Filip decyduje się pojechać kawałek z nami. Najpierw wyprowadza nas na drogę wojewódzką, która prowadzi do samej Częstochowy, potem czas szybko mija nam przy rozmowie podczas jazdy. Dojeżdżamy do Szczercowa położonego przy krajowej 8 i tam Filip wraca do domu po obowiązkowej wspólnej fotce, a my ruszamy w kierunku Częstochowy. Po drodze mijamy jeszcze okolice kopalni nieopodal Bełchatowa.


Pomniczek na rynku w Zelowie


Wspólna fotka z Filipem. Dzięki za wszystko! :)


Wspomniane wyżej okolice kopalni.

W Częstochowie chcieliśmy zajechać na stare miasto ale stwierdziliśmy potem, że zobaczymy to co najważniejsze, czyli Jasną Górę. W ten sposób zakończył się etap 'pielgrzymkowy' naszej wycieczki :D. Trwał tam akurat zjazd harcerzy z Polski lub coś w ten deseń. Na dziś został nam ostatni etap do Tarnowskich Gór bądź Bytomia - zależnie od noclegu. Z czasem teren w końcu zaczął się fałdować a słońce coraz mocniej dominowało na niebie. Na to właśnie czekaliśmy bo jazda w takich warunkach była o niebo lepsza niż podczas ostatnich dwóch dni. Potem niestety znów się wypłaszczyło ale kiedy powoli wjeżdżaliśmy w ten gąszcz wszystkich miast Górnego Śląska, wyjechał po nas Jarek (Roadrunner1984). Chwile pogadaliśmy i ruszyliśmy szukać miejsca, gdzie moglibyśmy się umyć. Zajechaliśmy do aquaparku, gdzie Jarek kupił nam bilety byśmy mogli skorzystać z pryszniców. Takiego mycia na trasie jeszcze nie doświadczyliśmy i pewnie jeszcze długo nie doświadczymy :) Z tego miejsca jeszcze raz dzięki, Jarek za gościnę, wspólną jazdę i późniejszą pomoc na trasie.


Z daleka wyłania się już Jasna Góra.


Deptak w Częstochowie.


Pielgrzymka dotarła! :)




Widok z Jasnej Góry.










Wspólna fotka z Jarkiem.


Ogarniamy się przed prysznicem w aquaparku.

Potem zjechaliśmy w teren szukać miejscówki na rozbicie namiotu i tu kolejne zaskoczenie, bo nie spodziewaliśmy się tak dzikich terenów niemalże w sercu konurbacji śląskiej. Niekiedy nie było łatwo przedostawać się naszymi załadowanymi rowerami po podeszczowym błocie ale znaleźliśmy idealne miejsce na nasz pierwszy nocleg na dziko. Zupełnie opustoszały teren a kawałek dalej wielka dziura, która podobno wcale taka duża nie jest bo nieopodal jest coś w stylu Wielkiego Kanionu Kolorado, gdzie następnego dnia zabrał nas Jarek. Rozbiliśmy namiot po czym przyjechał Jarek z jedzeniem i czteropakiem Tyskiego na zbliżającą się noc. Nietrudno więc domyśleć się jak dobre mieliśmy humory. Szkoda tylko, że Jarek musiał spadać do pracy na nocną zmianę. My zaś po 'kolacji' mieliśmy zapewniony spokojny i mocny sen. Następnego dnia kończył się jednak etap jazdy po znajomych, czy rodzinie i miała zacząć się prawdziwa wyprawa w nieznane.






Taki widoczek mieliśmy z namiotu. W następnym dniu pokażemy kilkukrotnie większą dziurę! Kto by się spodziewał takich atrakcji niemal w samym centrum śląskich zabudowań.


Namiocik gotowy, pora spać :)
.
.


.

Dane wyjazdu:
115.46 km 0.00 km teren
05:05 h 22.71 km/h:
Maks. pr.:41.88 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Ostatni dzień 5-dniowej wyprawy

Niedziela, 19 maja 2013 · dodano: 26.05.2013 | Komentarze 5

Dzisiaj wyspaliśmy się porządnie i wyjechaliśmy dopiero po godzinie 12. Najpierw zatrzymaliśmy się jeszcze w Pile by nadrobić wczorajszy dzień, kiedy to nie robiliśmy tu żadnych zdjęć. Choć nie ma tutaj starego miasta (zburzone w trakcie
II W.Ś.), miasto do nieciekawych na pewno nie należy. Piła nie jest duża, lecz jadąc przez nią można odnieść inne wrażenie (przede wszystkim przez układ drogowy - szerokie, dwupasmowe ulice przy jednocześnie istniejącej obwodnicy).


Po drodze zajeżdżamy do bardzo przyjemnego parku w Pile. Ciekawostka - W tym właśnie parku i w tej właśnie altance swój teledysk kręcił zespół Verba :)


Pensjonat w owym, bardzo przyjemnym parku


Wyjeżdżając z Piły zahaczamy jeszcze o rzekę Gwdę

Następnie ruszamy przez płaskie tereny kolejno przez Krajenkę, Złotów i Debrzno. W międzyczasie kontaktujemy się z Matim ale niestety nie udało się nam spotkać. Poza tymi miasteczkami po drodze nic ciekawego, jechaliśmy już zresztą tędy bodajże dwukrotnie. Przelatujemy przez Człuchów i czeka nas ostatni
odcinek do Chojnic krajową 22. Jako, że jest to niedziela i dodatkowo święto, tirów brak i możemy sobie pozwolić zostać na jezdni pomimo ścieżki.


Kościół na rynku w Krajence


Przerwa w Złotowie


Rynek w Złotowie


Goła dupa na rynku w Debrznie :D


Średniowieczny zamek krzyżacki w Człuchowie

W Chojnicach w zasadzie kończymy naszą wyprawę, gdyż dalej trzeba udać się pociągiem (chętnie przejechalibyśmy więcej kilosów, ale następnego dnia Kamil miał maturę ustną, więc trzeba było się sprężać żeby wrócić do domu przed świtem :D). Pozostały nam 2 godziny, więc odwiedzamy rynek w Chojnicach a tam czeka na nas zasłużony odpoczynek po upalnym dniu w towarzystwie złocistego trunku. Potem kontynuujemy ten niezdrowy tryb życia w pobliskim McDonaldzie (po takiej trasie można sobie pozwolić :))


Rynek w Chojnicach


Pomnik tura w Chojnicach


Jeszcze raz rynek z innej perspektywy


Zasłużony zimny browarek w ostatni dzień mini-wyprawy

Dworzec jest na skraju miasta i przy tym fatalnie oznaczony, (a raczej nieoznaczony zupełnie). Do Tczewa podstawiono tylko 1 'wagon' szynobusu, co powodowało totalny ścisk nie mówiąc już o rowerach, których razem było 4. Jak zwykle PKP zajebiście funkcjonuje perfekcyjnie przewidując potrzeby pasażerów W Tczewie po prawie godzinie przesiadamy się na osobowy z Iławy do Gdyni Głównej. Pustymi ulicami szybko wracamydo domów ostatecznie kończąc nasz pięciodniowy wyjazd przed godziną 1 w nocy.


Dworzec w Tczewie kończy kilka dni jazdy

Kategoria od 100 do 149 km


Dane wyjazdu:
117.44 km 0.00 km teren
05:09 h 22.80 km/h:
Maks. pr.:47.85 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Droga do Torunia przy doskwierającym słońcu

Piątek, 17 maja 2013 · dodano: 17.05.2013 | Komentarze 1

Zapowiada się dosyć łatwy dzień w porównaniu z pierwszym. Do zrobienia tylko nieco ponad 100km. Wstajemy więc około 9:30, ogarniamy mieszkanko, przygotowujemy żarcie i idziemy do cioci Olafa oddać klucze. Przy okazji na długiej przerwie do domu przychodzi na chwilę Paweł, więc się z nim żegnamy. Szybko obczajamy jeszcze trasę na google mapach i ruszamy w drogę. Słońce od samego początku trasy ogromnie daje się we znaki. Po kilkudziesięciu kilometrach najbardziej męczące były właśnie non stop grzejące nam czaszki promienie. Przy wyjeździe z Lubawy w stronę drogi krajowej zahaczamy jeszcze o cmentarz a potem ciśniemy już prosto do Nowego Miasta Lubawskiego, gdzie na chwilę stajemy zrobić fotki. Na krajowej 15 spory ruch i dużo TIRów, co staje się po pewnym czasie dokuczliwe. Mijamy jednak kolejne miejscowości i mniej więcej po 70 kilometrach w końcu zjeżdżamy z krajówki na fajną, leśną i mało uczęszczaną drogę do miejscowości Golub-Dobrzyń.

Jeszcze kawał drogi przed nami © gdynia94


Ruiny klasztoru w Łąkach © gdynia94


Stare zabudowania w Nowym Mieście Lubawskim © gdynia94


Rynek w Nowym Mieście Lubawskim © gdynia94




Rynek w Brodnicy © gdynia94


W Golubiu wdrapujemy się pod górę na zamek i przy okazji robimy panoramę miasta z punktu widokowego. Potem zjeżdżamy na rynek, gdzie uzupełniamy płyny i zaspokajamy głód przed ostatnim etapem trasy. Niedaleko miejsc, gdzie jeździliśmy tego dnia, dzień wcześniej kręcił w ramach swojej wyprawy Paweł (completny). Szkoda, że późno się zgadaliśmy, bo może udałoby się spotkać.

Zamek w miejscowości Golub-Dobrzyń © gdynia94


Ten sam zamek po wejściu na górę z rowerami © gdynia94




Panorama na Golub-Dobrzyń © gdynia94


Rynek w Golubiu-Dobrzynie © gdynia94


W okolicach Dobrzejewic, gdzie zjeżdżamy na krajową 10 i ciśniemy nią prosto do Torunia, z daleka widzimy, że doszło do groźnego wypadku. Kilka radiowozów, a po drugiej stronie ulicy samochód, który dachował dość konkretnie. Przy samochodzie stało paru łysych, młodych łepków, więc przyczyn wypadku nie szukaliśmy długo. Fotki nie zrobiliśmy, bo dookoła kręciło się sporo 'stróżów prawa'. Ostatni etap to już minięcie autostrady A1 i wjazd do Torunia przez Lubicz.

A1 przed wjazdem do Torunia © gdynia94


Cel na trzeci dzień osiągnięty! © gdynia94


Z oddali widać budowany most nad Wisłą, o którym trąbią w wiadomościach © gdynia94


Zajechaliśmy do rodziny Olafa do Torunia (W 2011 roku podczas bicia rekordu 500km także wpadliśmy tam na chwilę), rozgościliśmy się a wieczorem wyszliśmy na miasto z kuzynką Olafa. Wpis zakończymy więc kilkoma zdjęciami ze śródmieścia Torunia. Cały dzień bezlitośnie nawalało słońce i było mega ciepło. Spać idziemy więc ze zjaranymi rękoma, do czego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. :D Następny dzień na pewno zaczniemy od zakupu filtru na opalanie. A chętnych odsyłamy do naszej wrześniowej wycieczki 500km przez Bydgoszcz i Toruń, gdzie znajdziecie trochę zdjęć miasta z innej perspektywy. LINK

Nad Toruniem zachodzi słońce, a my szykujemy się na zwiedzanie miasta © gdynia94


Przemierzając ulice Torunia © gdynia94


Spacer naokoło ruin zamku krzyżackiego w Toruniu © gdynia94


Zajebisty pomysł! © gdynia94


Teatr lalek w Toruniu © gdynia94


Bardzo fajna fontanna. O pełnych godzinach dodatkowo gra muzyczka © gdynia94


Kategoria od 100 do 149 km