Jednośladami przez Polskę | strona 4 | gdynia94.bikestats.pl Jednośladami przez Polskę




Info

avatar Mamy przejechane 25310.84 kilometrów w tym 846.55 w terenie.


Na imię nam Kamil i Olaf. Postanowiliśmy założyć jeden blog, który będziemy prowadzić razem. Mamy 22 lata, jesteśmy studentami, mieszkamy w Gdyni, a jazdę na rowerze traktujemy jako hobby.
Preferujemy długie wycieczki i jazdę asfaltem, choć czasem wybierzemy się również w teren. Nasz aktualny rekord dystansu jednej wycieczki to 500km (w tym około 380km w ciągu doby). Dodatkowo zainteresowaliśmy się kilkudniowymi wyprawami z sakwami. Pierwszą taką podróż zrealizowaliśmy podczas majówki 2012 (celem był Berlin), następnie dojechaliśmy w 2013 roku do Wenecji, a w 2016 do Odessy :)
Zapraszamy do śledzenia naszych wpisów!
Więcej o nas.

button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl baton rowerowy bikestats.pl



Kategorie wycieczek



Rekordy dystansu



1. Bydgoszcz, Toruń (3-4.9.11)
500km
2. Poznań (23.8.11)
351km
3. Grudziądz (13.6.11)
340km
4. Elbląg, granica PL-RU (4.6.11)
321km
5. Chojnice (5.7.11)
312km
6. Słupsk, Ustka (21.5.11)
304km
7. Olsztyn, Lubawa (27.6.11)
280km
8. Kwidzyn (22.4.12)
260km
9. Piła (->Berlin) (29.4.12)
238km
10. Bytów (5.5.11)
227km

Kontakt


FACEBOOK

lub na adres e-mail: gdynia94@o2.pl

Licznik odwiedzin


Od 22 marca 2011 nasz blog odwiedziło Na bloga liczniki osób :)

rozmiary oponOdsłony dzienne na stronę
Dane wyjazdu:
116.82 km 0.00 km teren
06:02 h 19.36 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dzień 16 - Powoli żegnamy Mołdawię

Środa, 31 sierpnia 2016 · dodano: 06.11.2016 | Komentarze 2

Dzień zaczynamy od śniadania w międzynarodowym towarzystwie w naszym hostelu. Słuchamy między innymi opowieści starszej azjatki, która jest w podróży już od ponad roku. Okazuje się, że siedzi z nami też Polak. Jak to się mówi - "Polacy są wszędzie"... dzisiejszej nocy było nas tu pięcioro :). Kiedy nasz kolega z Polski wraz z częścią innych gości wyruszyli na autobus do Tyraspolu, trochę pogadaliśmy jeszcze z Olą i Michałem - wspomnianymi w poprzednim wpisie motocyklistami z Białegostoku. Wymieniliśmy się blogami, strzeliliśmy wspólne zdjęcie, po czym trzeba było ruszać w poszukiwaniu serwisu - Kamil rowerem, Olaf... hulajnogą. (więcej uczestników wyprawy oczywiście nie było, jednak na blogu zachowujemy przyjętą już dawno zasadę opisywania wszystkiego z perspektywy trzeciej osoby ;)).

Dotarliśmy pod stadion Dinama Kiszyniów, w pobliżu którego mieścił się znaleziony przed nas dzień wcześniej warsztat, jednak nikogo tam nie było. Po dłuższej chwili przyjeżdża gość od serwisu i szybko bierze się za naprawę. Z początku wydaje się być dość cichy, jednak potem trochę sobie pogadaliśmy i okazuje się być bardzo w porządku. Wspomina swój pobyt w Polsce – miał okazję pracować kiedyś w Zambrowie, a samo miasto wspomina jako bardzo czyste i zadbane. Gdy chcieliśmy się rozliczyć, uznał że pomoc w takiej sytuacji jest dla niego zaszczytem i nie chce żadnych pieniędzy. W żaden sposób nie chciał zapłaty, więc zostawiliśmy 100 lejów na stole i poczęstowaliśmy go krówkami.




Fotka z wspomnianym wyżej kolegą z Warszawy


Spotkanie na szczycie blogerów podróżniczych z Polski :D. 'Pakuj się misiu' - serdecznie polecamy.


Wizyta w serwisie rowerowym 


Zbudowany własnoręcznie przez serwisanta rower - bardzo ciekawa, oryginalna konstrukcja

Z Kiszyniowa postanowiliśmy wydostać się trzypasmową arterią biegnącą koło lotniska. Za miastem urządziliśmy sobie wyżerkę z, tradycyjnie już, radlerkami do popicia. Dzień nie powalał na kolana pod względem jakichkolwiek atrakcji. Najwięcej adrenaliny sprawiła śruba ze starego golfa, która wypadła z podwozia pojazdu niemalże trafiając wyprzedzanego Kamila. Szczerze mówiąc głowami byliśmy już na plaży w Odessie i skupialiśmy się na pokonywaniu kilometrów. Niestety okoliczne miejscowości były mało atrakcyjne. Główną rzecz, którą zapamiętamy z tego kilkudziesięciokilometrowego odcinka, były bardzo strome podjazdy na pagórkowatym terenie. Niektóre ciężarówki toczyły prawdziwą walkę z grawitacją - po pokonaniu różnicy wysokości zdawały się być bardziej zmęczone od nas. Po jakimś czasie w tylnym kole Olafa zaczęło uciekać powietrze. Przed ukończeniem podróży nie obyło się bez kolejnego kapcia. Wynik jednak i tak jest niezły - przejechaliśmy już obaj niemal 2000km, a to dopiero drugi kapeć. Stajemy pod sklepem na przerwę aby wymienić dętkę, jednak najpierw znowu odpalamy po radlerku. Do tego urządzamy sobie wyżerkę, bo naprawa przy pustych żołądkach nie należy do przyjemnych rzeczy. Przy okazji gawędzimy sobie z panami, którzy akurat przebywali w pobliżu sklepu. Pod koniec rozmowy uświadamiają nas, że bardziej czują się Ukraińcami, niż Mołdawianami. Na oponę firmy Duro, którą polecili i założyli serwisanci w Mławie brakuje nam słów. Po około 1700 kilometrach bieżnik jest zjechany niemal do zera. Czteroletnia Kenda na przednim kole wygląda przy niej jak nówka. Obie kosztowały około 35 złotych. Zakładamy dętkę, którą załataliśmy po przebiciu w okolicach Lublina.













Ostatni etap dzisiejszej jazdy to już zupełne pustkowia. Z tego powodu rozważamy rozbicie się na dziko lub na stacji benzynowej, jeśli takowa po drodze się pojawi. Kiedy słońce już się schowało, dojeżdżamy do wioski-widmo. Nie było jej na żadnej mapie. Korzystamy z dobrodziejstw sklepu kupując to, na co mamy ochotę. Nie szczędzimy lejów mołdawskich, bo lepiej wydać je do końca i mieć zapas jedzenia, niż potem zmieniać je w kantorze po niskim kursie. Wizyta w sklepie utrwala nas w świadomości, że rejon ten zamieszkują głównie Ukraińcy. Ekspedientka nie odezwała się ani słowem po mołdawsku, wszystko opisane było w cyrylicy, a z radia dochodziły słowiańskie utwory. Pytamy się jeszcze o stację benzynową w kierunku granicy. Pani zza lady informuje nas, że znajdziemy ją 2 kilometry stąd. Mkniemy tam bardzo szybko, bo robi się coraz ciemniej. Pracownik stacji nie miał nic przeciwko rozbiciu namiotu. Wskazuje nam kawałek trawnika, kran z wodą oraz wychodek. Tym sposobem kolejny raz możemy wziąć prysznic pod chmurką. Facio zwraca jednak uwagę na zlokalizowane obok naszego namiotu butle z gazem i pyta, czy aby na pewno nie jesteśmy palaczami :). "Panieee, rowery i papierosy?" - odpowiadamy. Przekazał nam jeszcze miskę winogron, które rosną na polu obok. Były tak pyszne, że nie mieliśmy większego problemu z wszamaniem ich przed snem. Tak dobrych winogron nie jedliśmy nigdy w życiu - już wiemy dlaczego Mołdawia jest znana z win. Udane miejsce na nocleg uczciliśmy jeszcze piwem w sporej, plastikowej butelce. Do Odessy pozostało nam już tylko 90 kilometrów, które zamierzamy pokonać jutro przed porą obiadową. Zasypiamy z myślą, że już jutro osiągniemy cel naszej wyprawy!




Zjarane nosy, czyli dzień jak co dzień dla fanów pedałowania




.
Kategoria Odessa 2016


Dane wyjazdu:
121.02 km 0.00 km teren
06:16 h 19.31 km/h:
Maks. pr.:60.61 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dzień 15 - Kiszyniów, czyli miasto (nie)przyjazne rowerom

Wtorek, 30 sierpnia 2016 · dodano: 06.11.2016 | Komentarze 3

Na śniadanie zjadamy kanapeczki i dynię, którą dostaliśmy dzień wcześniej w zamian za pomoc, zaliczmy jeszcze wychodek za budynkiem przedszkola i jesteśmy gotowi do wyjazdu. Podchodzimy jeszcze z Andriejem (stróżem przedszkola) do naszych znajomych z wczoraj, którzy sprzedają arbuzy przy drodze. Dziękujemy im za pomoc i oczywiście nie pozwalają nam odjechać bez zjedzenia kilku kawałków arbuza :). Droga na pierwszym etapie dzisiejszego dnia jest bardzo dobra, jednak potem zamienia się w typowy mołdawski syf. Na szczęście z pomocą przychodzi Unia Europejska, która dzięki umowie o partnerstwie i współpracy z Mołdawią, pomaga finansowo i po kilkunastu kilometrach znowu jedziemy po dobrej jakości asfalcie. 




Herbatka, kanapeczki, dynia - śniadanie idealne


Z naszym ziomem Andriejem


Przedszkole, w którym spędziliśmy noc





Robimy tradycyjny już postój na radlerka i obserwujemy z niepokojem niebo. Dookoła przetaczają się czarne jak smoła chmury, zerwał się bardzo silny wiatr i widać gołym okiem, że kilka kilometrów dalej szaleje burza. Siedzimy przed sklepem dobrą godzinę, najadamy się do syta i zamieniamy parę słów z lokalną ludnością. Jakoś udaje nam się przejechać między oberwaniami chmur. Pojawia się jednak kolejny problem - Olafowi pada przerzutka, dokładniej linka od przerzutki. Spędzamy kilkanaście minut nad próbą jakiejś naprawy na patencie, jednak nie dajemy razy nic wykombinować. Pozostają nam poszukiwania jakiegoś serwisu rowerowego w pobliżu. Olafowi linka padła akurat, kiedy miał wrzucone przełożenia do jazdy po płaskim. Nie mógł zmieniać biegów, ale nie było też problemu w jeździe na tych przełożeniach po mało wymagającym terenie. Po analizie mapy stwierdzamy jednak, że przed Kiszyniowem czeka nas kilka poważniejszych podjazdów. Dojeżdżamy więc do pierwszej większej miejscowości po drodze - Orhei - i pytamy o serwis rowerowy. Na stacji benzynowej mają dla nas złe wiadomości - nic nie wiedzą o istnieniu takiego miejsca w ich mieście. Mogliśmy zjechać z głównej drogi do miasta i próbować coś znaleźć, jednak stwierdzamy, że nie ma to większego sensu i tylko stracimy cenny w takiej sytuacji czas. Lepiej przemęczyć się już te koło 50km do Kiszyniowa i poszukać jakiegoś serwisu w stolicy Mołdawii. Niestety nasze przewidywania się sprawdziły i na trasie pojawiło się kilka ostrych podjazdów. Olaf robił co mógł aby na zjeździe osiągnąć jak największą prędkość i wjechać chociaż na część podjazdu z rozpędu. Kończyło się jednak niekiedy nawet na ponad 2-kilometrowym prowadzeniu roweru. 





Jakoś się jednak przemęczyliśmy i do Kiszyniowa udało nam się wjechać po godzinie 19. Pierwsze wrażenie jakie zrobiła na nas stolica Mołdawii to zupełny chaos na drogach, totalna dżungla komunikacyjna oraz zero infrastruktury, która pomogłaby się jakoś odnaleźć w tej dżungli rowerzystom. Wielopasmowe ulice wypełnione do granic możliwości autami oraz wielkie ronda, przez która sztuką jest przedostać się na rowerze, wysokie krawężniki oraz wszechobecne luźne kostki brukowe, ale to i tak nic przy tamtejszych ścieżkach rowerowych, które przebiegają po schodach i nic sobie z tego nie robią :D. Nie wyobrażamy sobie codziennego dojeżdżania do pracy rowerem w tym mieście. Zaskakująca jest również liczba tzw. 'rydwanów wpierdolu', czyli starych, czarnych BMW, które poruszają się po ulicach Kiszyniowa. Ma się wrażenie, że co drugi mieszkaniec tego miasta to jakiś mafiozo :). 

Komuną wieje na kilometr, ludzie są mega nieogarnięci i nie potrafią nam wskazać miejsc, o które pytamy. Gdy stoimy pod McDonaldem i korzystając z sieci przeglądamy hostele, podchodzi do nas jakiś gościu, pyta czego szukamy i poleca pewien hostel. Okazuje się, że jest Niemcem i przyjechał do Mołdawii również na rowerze. Kierujemy się zatem prosto do hostelu. Na miejscu okazuje się, że atmosfera jest bardzo międzynarodowa. Już na wejściu wita nas dwoje Polaków, którzy przyjechali na motocyklach z Białegostoku. Zamieniamy z nimi parę słów, wstawiamy rowery do garażu, płacimy za nocleg i kierujemy się do 10-osobowego pokoju. Cena tradycyjnie już jest bardzo niska jak na standardy. Hostel ten powstał zaledwie 2 lata temu i wszystko jest naprawdę czyste, zadbane. Właściciel zwraca ogromną uwagę na to, aby nikt nie wchodził do środka w butach, ogólnie rzecz ujmując jest elegancja Francja. 








Takie kwiatki prosto ze stolicy Mołdawii - miasta przyjaznego rowerzystom



Około godziny 21 jesteśmy gotowi wyjść na miasto. Akurat wtedy zrywa się wiatr i zaczyna padać. Przeczekujemy jednak pod dachem i ruszamy na szamę do McDonalda. Potem wypytujemy napotkane Mołdawianki o centrum miasta, cykamy kilka fotek i obowiązkowo wypijamy po piwku w pubie. Co rzuca nam się w oczy to ogromna liczba kasyn w centrum miasta. Ten Kiszyniów to normalnie drugie Las Vegas, tylko, że takie bardziej swojskie. Korzystamy jeszcze z Wifi w celu znalezienia jakiegoś serwisu rowerowego. Olaf pod koniec dnia miał już serdecznie dosyć prowadzenia roweru oraz używania go jak hulajnogi. Jutro pierwszą rzeczą jaką zrobimy będzie naprawa przerzutki. Wracamy do hostelu i kładziemy się w wygodnych wyrkach. 














.
Kategoria Odessa 2016


Dane wyjazdu:
95.74 km 0.00 km teren
06:17 h 15.24 km/h:
Maks. pr.:54.27 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dzień 14 - Mołdawskie pagórki

Poniedziałek, 29 sierpnia 2016 · dodano: 20.10.2016 | Komentarze 3

O godzinie 7:30 budzi nas gospodarz. Chętnie pospalibyśmy dłużej, bo na tej wyprawie zdążyliśmy się mocno rozleniwić, ale dobrze, że ktoś nas zmusił do pobudki. Dzień zapowiada się naprawdę upalny, więc im więcej kilometrów zrobimy z rana, tym lepiej. Podobnie jak dzień wcześniej dostajemy naprawdę smaczne jedzonko na śniadanie, pytamy jeszcze o drogę, bawimy się z psami, częstujemy gospodarzy polską krówką oraz korsarzami i jesteśmy gotowi do jazdy. Do wsi Stanca, gdzie znajduje się granica z Mołdawią, mamy zaledwie kilka kilometrów. Na przejściu granicznym zamieniamy parę słów ze strażnikiem, który jest bardzo ciekawy naszej wyprawy. Korzystamy z okazji i pytamy go o Naddniestrze - samozwańczą republikę, która niby ma wydzielone granice, osobną walutę oraz władze, natomiast nikt nie uznaje tego państwa. Jak zwykle, na rozłam największy wpływ miała Rosja. Od strażnika dowiadujemy się, że lepiej tam nie jechać.

Przejście graniczne w Stancy jest o tyle ciekawe, że jest położone na tamie, która tworzy transgraniczne jezioro Stanca - Costesti. Do tego przejeżdża się przez niezwykle zakręcający most - jest to jedyne przejście na tej granicy, które jest tak nietypowo umiejscowione. Po chwili jesteśmy już w Mołdawii. Tracimy trochę czasu w kantorze, gdzie kolejka wychodzi aż na zewnątrz. Musimy jednak zdobyć chociaż trochę lejów mołdawskich, ponieważ w poprzednim dniu był z tym duży problem. Kawałek za przejściem granicznym widzimy mnóstwo aut na polskich tablicach. Po chwili dowiadujemy się od zapoznanych Litwinów, że w Mołdawii bardzo często sprowadzają samochody właśnie z Polski, a nakaz przerejestrowywania w ich kraju nie obowiązuje. Jeżdżą więc takimi zdezelowanymi Mercedesami kilka lat, a na blachach cały czas widnieje PL. Gdy rozmawiamy tak z Litwinami, którzy na marginesie bardzo dobrze mówili po Polsku, podchodzi do nas facet, który już na pierwszy rzut oka wygląda na obieżyświata. Znów korzystamy z okazji i wypytujemy go o Naddniestrze. Pochodzi z Transylwanii, zjeździł pół świata, więc jest zorientowany w temacie. Również odradza nam jazdę do Tyraspolu (stolica Naddniestrza), ostrzega przed łapówkami, problemami z przekroczeniem granicy oraz niechęcią tamtejszych służb do obywateli Unii Europejskiej. Słysząc to, decydujemy się zmienić delikatnie trasę i ominąć w następnych dniach Naddniestrze. 










Wspomniane wyżej nietypowe przejście graniczne zlokalizowane na tamie

Słońce zaczyna naprawdę mocno przypiekać. Korzystamy ze skrótu aby drogą szutrową przedostać się na bardziej cywilizowaną. Jak się jednak po chwili okazuje, ta bardziej cywilizowana też jest szutrowa. Witamy w Mołdawii! :) Ruch w zasadzie nie istnieje. Samochód mija nas średnio co 20 minut, dookoła sama kukurydza, słoneczniki i żwirownie. Gdy znika szuter i pojawia się asfalt, nowym utrudnieniem okazuje się być ukształtowanie terenu. Do jazdy po pagórkach jesteśmy przyzwyczajeni, ale te mołdawskie pagórki zupełnie nas wykańczają. Zjazdy co prawda pozwalają się trochę rozpędzić, za to podjazdy są tak strome i niewyprofilowane, że w połączeniu z 35 stopniami Celsjusza w cieniu dają nam taki wycisk, że jednogłośnie uznajemy: "To jest najcięższy dzień całej wyprawy". Po godzinnym odpoczynku na trawce w cieniu oraz późniejszym kilkuminutowym postoju na radlerka w miejscowości Glodeni, udaje nam się trochę odżyć.





















Około godziny 18 meldujemy się w mieście Bălți (polskie Bielce) - drugim największym po stolicy Mołdawii. W Bielcach, podobnie jak w Suczawie, bardzo aktywnie działa Polonia. Istnieje tam Polskie Towarzystwo Medyczne, Stowarzyszenie Dom Polski oraz Jutrzenka, czyli polskie pismo. Nie mamy jednak czasu na odwiedziny Polonii, a szukanie noclegu w Bielcach nie wchodzi w grę, ponieważ zrobilibyśmy tego dnia zdecydowanie zbyt mało kilometrów. Objeżdżamy zatem szybko centrum, które niczym się nie wyróżnia, jest typowo komunistyczne. Jedyne na co zwracamy uwagę, to wszechobecne trolejbusy (charakterystyczne również dla Gdyni). Zaliczamy jeszcze szybką wizytę w sklepie, zjadamy po kebabie i jesteśmy gotowi na ostatni etap dzisiejszego dnia, czyli wyjazd jak najdalej za miasto.  













Droga jest monotonna i męcząca - pagórki wciąż nie dają za wygraną. Po około 20 kilometrach za miastem zaczynamy rozglądać się za noclegiem. Zaczepiamy faceta, który sprzedaje arbuzy przy drodze. Takie przydrożne warzywniaki są na wschodzie wszechobecne. Początkowo pytamy go o jakiś sklep, jednak po chwili rozmowa schodzi na możliwość noclegu w okolicy. W Mołdawii drugim językiem nie jest angielski, tylko rosyjski. O ile w Rumunii musieliśmy częściej niż język angażować gesty, tak w Mołdawii dogadujemy się bez problemu. Pomagamy sprzedawcom wrzucić do samochodu jakieś 200 arbuzów, a w nagrodę dostajemy melona, którego zjadamy ze smakiem. Po chwili przychodzi ich znajomy, który jest stróżem w przedszkolu i zabiera nas 300 metrów dalej właśnie do tej placówki. Nocleg tego dnia znowu mamy wypasiony! 

Dostaliśmy jeszcze wielkiego arbuza oraz melona. Jedyne czego nam brakowało to piwko :( Po wstępnym rozłożeniu swoich rzeczy, Andriej (bo tak się nazywał ów stróż) zaprowadził nas zatem jeszcze do sklepu. Na pytanie czy chce się z nami napić browarka, odpowiedział, że w żadnym wypadku w pracy pić nie będzie. Natomiast kiedy już w sklepie spotkał swojego znajomego, który zaproponował mu wódeczkę, Andriej nie był w stanie odmówić :D. Przy okazji mamy możliwość obserwować naturalny sposób picia wódki w Mołdawii. Pani w sklepie wyjmuje z lodóweczki pół litra, nalewa za kilka mołdawskich lejów w dwa plastikowe kubeczki i do każdego z nich daje suchara na zagrychę. Po odstawieniu zakupów do przedszkola wracamy z Andriejem raz jeszcze do sklepu i wychylamy z nim po dwie kolejeczki. Chyba zapomniał biedak o swojej zasadzie, że w pracy się nie pije :). Przed spaniem robimy jeszcze szybkie pranie, spijamy kupione wcześniej piwko, rozkładamy na ziemi karimaty i zawijamy się w śpiwory. 



Wszystkie arbuzy już zapakowane do auta, trochę roboty przy tym było ;)


Polski akcent w Mołdawii









.
Kategoria Odessa 2016


Dane wyjazdu:
102.73 km 0.00 km teren
05:48 h 17.71 km/h:
Maks. pr.:57.78 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dzień 13 - Pustynne krajobrazy Rumunii

Niedziela, 28 sierpnia 2016 · dodano: 20.10.2016 | Komentarze 2

Hotel opuszczamy o 11:00 i od razu rozpoczynamy poszukiwania kantoru. Mimo niedzieli były one otwarte, jednak w każdym z nich próżno szukać waluty mołdawskiej. Ruszamy więc pagórkowatą drogą w kierunku zachodnim. Po jakimś czasie spotykamy kolarza szosowego, z którym trochę pogadaliśmy tworząc mini peleton. Nowo poznany kolega studiuje w Cluj Napoce, ale na wakacje jest w rodzinnym Botosani. Potwierdza nam informację, że w tym mieście nie ma zupełnie nic ciekawego do zobaczenia. Zanim nasze drogi się rozeszły, Kamil wymienił się z nim danymi na Stravie. Zajechaliśmy na stację benzynową po wodę, ale skończyło się to małą siestą na jej terenie. Przez ponad godzinę szamaliśmy i popijaliśmy radlerkami chowając się przed słońcem. Dzień jest do tej pory najgorętszy na całej wyprawie, a na dodatek przejeżdżamy przez teren przypominający pustynię.






Wspomniany wyżej kolega, z którym tworzymy mini peleton



Rozpoczęły się strome podjazdy na pagórkach, których pokonanie kosztuje nas wiele sił. Na dodatek po jakimś czasie orientujemy się, że pomyliliśmy drogę i musimy nadrabiać 10 kilometrów. Trafiamy do pierwszej od ponad godziny miejscowości i od razu czujemy się jak w innym świecie. Panuje tu niezwykle 'swojski' klimat. Wszystko wydaje się tu zupełnie inne niż w poprzednich wioskach w Rumunii. Przez chwilę mamy również okazję obserwować rumuńskie wesele. Stwierdzamy, że w sumie to dobrze, że pomyliliśmy drogę, bo dzięki temu mieliśmy okazję zaznać trochę innej Rumunii, niż ta przy głównych asfaltowych drogach.











W kolejnej miejscowości znów siadamy na radlerka. Całe miasteczko tętni życiem. Mieszkańcy sprawiają wrażenie wesołych i uśmiechniętych, do nas również są przyjaźnie nastawieni. Planowaliśmy dziś wjechać do Mołdawii, ale decydujemy się na zakończenie jazdy na kilka kilometrów przed granicą. Dzień był niesamowicie upalny, co przełożyło się na dłuższe postoje. Przed rozpoczęciem poszukiwań noclegu zajeżdżamy jeszcze do sklepu po kilka produktów na kolację i śniadanie. Kupujemy m.in. polskie, kokosowe Korsarze i pomidorki zerwane prosto z krzaka.



Kilkaset metrów dalej pytamy gospodarza prowadzącego krowę o kawałek miejsca pod namiot. Od razu zaprasza nas do siebie, gdzie poznajemy jego żonę. Zamiast namiotu prowadzą nas do domku po drugiej stronie ulicy i proponują, byśmy przekimali pod dachem. Zaliczamy prysznic w plenerze, po czym siadamy do stołu z gospodarzami. Częstujemy ich piwkiem, wyciągamy też całe żarcie. Małżeństwo nie poczęstowało się naszym jedzeniem, a szybko postawiło swoje przysmaki. Ciężko było się porozumieć, bowiem nie znali żadnego języka poza rumuńskim. Mimo wszystko bardzo miło spędziliśmy razem wieczór, a braki językowe nadrabialiśmy słownikiem w smartfonie i gestykulacją. Serdecznie podziękowaliśmy za kolację i nocleg, po czym zostaliśmy zaprowadzeni do domku po drugiej stronie ulicy. Zadowoleni z udanego dnia kładziemy się spać. Od jutra rozpoczynamy wizytę już w trzecim obcym kraju podczas naszej wyprawy – Mołdawii, o której wiemy naprawdę niewiele.




Rumuńskie przysmaki




Ależ nocleg nam się trafił!




.
Kategoria Odessa 2016


Dane wyjazdu:
140.62 km 0.00 km teren
07:04 h 19.90 km/h:
Maks. pr.:53.64 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dzień 12 - Wydymani przez polski rząd 1500km od domu

Sobota, 27 sierpnia 2016 · dodano: 10.10.2016 | Komentarze 0

Nie pamiętamy tak zimnej nocy pod namiotem. Poranek również jest przeraźliwie chłodny. Zresztą nie mogło być inaczej, znajdujemy się bowiem w górach (te dodatkowo nie dopuszczają promieni słonecznych w nasze miejsce). Nasz kolega ze Słowacji pojechał po godzinie ósmej. My zaś zaczynamy się zwijać dopiero, gdy wyszło słońce i zrobiło się ciepło. Do najbliższej miejscowości było 12 kilometrów i dopiero tam jemy śniadanie. Niedługo potem czekała nas przełęcz na wysokości około 1000m. Podobnie jak na poprzedniej przełęczy była budka z pamiątkami. Tu również brak pocztówek. Jest za to 50 rodzajów krasnali ogrodowych do wyboru... Zgodnie stwierdzamy jednak, że krasnale to nie jest do końca taki rodzaj pamiątki, jaki chcielibyśmy przywieźć z Rumunii.

Ciśniemy główną drogą i ruch jest duży, ale za to prawie cały czas jedziemy z górki. Podczas jednej z przerw analizujemy mapkę i wychodzi na to, że na wieczór trafimy dziś do Suczawy (jednego z dwóch większych miast podczas naszej wizyty w Rumunii). Miasto na zdjęciach nie powala, więc mamy jeszcze opcję rozejrzenia się za noclegiem przed miastem. Po jakimś czasie znajdujemy jeszcze informację, że w Suczawie znajduje się Dom Polski, a w samym mieście mieszka bardzo dużo Polonii. W związku z oferowanym w Domu Polskim noclegiem decydujemy się na dojazd do Suczawy.












"Drum bun", czyli "szczęśliwej drogi" po rumuńsku.



Po jednym z leśnych podjazdów ukazał nam się zupełnie inny obraz niż dotychczas. To znak, że zamieniamy krajobraz górski na wyżynny. Nagle zniknęła zieleń, przez co obszar wygląda niczym pustynia. Na kilkanaście kilometrów przed Suczawą słyszymy sygnał z wozu policyjnego. Po chwili mija nas konwój z radiowozami, autami żandarmerii i trzema limuzynami. Jedna z nich miała flagę polską na masce. Prezydent, czy Premier? W takiej obstawie musiał jechać ktoś ważny. Wszystko wskazywało na to, że konwój jedzie do Domu Polskiego. Jedziemy więc za nimi, bo kto wie - może dziś wieczorem będzie okazja przechylić kielicha z Andrzejem lub Beatą :D. 

Po lidlowych zakupach kierujemy się prosto do wspomnianego ośrodka Polonii. Wychodzi kobieta, która łamanym polskim informuje nas, że pani odpowiadająca za zakwaterowanie wyjechała za miasto na spotkanie z Beatą Szydło. W związku z tym nie ma dzisiejszej nocy możliwości noclegu w Domu Polskim. No to załatwiła nas Pani Premier... Do tego, że rząd od lat robi nas w konia, zdążyliśmy się przyzwyczaić, ale nie spodziewaliśmy się, że wydyma nas 1500 kilometrów
od domu gdzieś we wschodniej Rumunii. Pani będąca na miejscu nie była zbyt pomocna. Wskazała jakiś hotel i tyle ją widzieliśmy. Znalezienie noclegu okazało się bardzo problematyczne, oblecieliśmy kilka obiektów noclegowych i nigdzie nie było żadnego miejsca. 'Co jest do cholery' - myślimy. Suczawa nie jest żadną Florencją, żeby na weekend miała się zlecieć chmara turystów zaklepując całą bazę noclegową. Byliśmy odsyłani od hostelu do hostelu i okazało się, że
jedyne dostępne pokoje były zlokalizowane gdzieś na przedmieściach. To z kolei mijało się z celem, bo wyjeżdżając za miasto mogliśmy równie dobrze rozbić namiot przy jakiejś stacji benzynowej. To wydawało się już powoli jedynym rozwiązaniem, jednak najpierw postanowiliśmy zajechać ponownie do jednego z hoteli i spróbować jeszcze raz przekonać recepcjonistkę do znalezienia jakichś dwóch miejsc. Nocleg ze śpiworami i karimatami w jakimkolwiek pomieszczeniu socjalnym był niemożliwy, ale kobieta na recepcji zaczęła coś kombinować. Po 15 minutach mówi, że ma dla nas pokój. Bardzo ucieszeni tą informacją ściągamy sakwy i odstawiamy rowery. Za osobę zapłaciliśmy 35 lejów (1 lej ≈ 1 PLN) co było niezłą ceną jak na hotel, szczególnie biorąc pod uwagę kryzysową sytuację z poszukiwaniem kimy.








Na horyzoncie widać już bloczyska Suczawy



Po przygodach w drugiej części dnia decydujemy się jeszcze na wyjście na miasto. Poszukiwania noclegu zajęły nam tak dużo czasu, że wyszykowaliśmy się dopiero o godzinie 23. Kierujemy się w stronę centrum, siadamy pod parasolami i odpoczywamy przy zimnym piwku korzystając z uroków letniego wieczoru. Tam mamy jeszcze okazję porozmawiać z koleżankami z Rumunii. Przy okazji udzielają nam rad, by całkowicie ominąć Botosani (kolejne miasto, przez które będziemy jutro jechać), bo jest zwyczajnie brzydkie i nie ma nic do zaoferowania. Do hotelu wracamy dość późno, ale zgodnie stwierdzamy, że pośpimy trochę dłużej niż zazwyczaj :). Doba hotelowa trwająca do godziny 12 mocno nas rozleniwiała za każdym razem gdy spaliśmy w hostelach. 














.
Kategoria Odessa 2016


Dane wyjazdu:
107.29 km 0.00 km teren
06:22 h 16.85 km/h:
Maks. pr.:49.82 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dzień 11 - Góry Rodniańskie

Piątek, 26 sierpnia 2016 · dodano: 09.10.2016 | Komentarze 0

Jak wspominaliśmy dzień wcześniej, pozostawienie namiotu na noc bez tropiku to był błąd. Wilgoć nad ranem mocno nas atakowała. Wystarczyło jednak pospać nieco dłużej niż zakładaliśmy, wyszło słońce i w dosłownie kilkanaście minut wszystko było już suchutkie. Mimo, że dysponujemy swoimi produktami, na śniadanie znowu otrzymujemy przepyszny, świeży chlebek, mleko i nutellę. Korzystamy jeszcze z łazienki, zwijamy namiot, cykamy obowiązkową fotkę z gospodarzami, wymieniamy się facebookami i jesteśmy gotowi rozpocząć jeden z trudniejszych dni podczas całej wyprawy.

Pierwszy etap dzisiejszej trasy to łagodne podjazdy, jednak już tutaj widoki wynagradzają nam wysiłek. Jako, że tego samego dnia mamy do pokonania dużo większe podjazdy, już nie możemy się doczekać na myśl o widoczkach. W pierwszym większym miasteczku zatrzymujemy się przy bankomacie aby wybrać trochę rumuńskich lejów. Następnie czeka nas długi odcinek prowadzący lekko pod górę, na którym zaczyna pojawiać się coraz więcej dziur. Na ostatnim postoju przed głównym punktem dzisiejszego dnia, czyli 15 kilometrowym podjazdem, najadamy się do syta, wypijamy po radlerku i wrzucamy do sakwy jeszcze jedno piwko z zamiarem wypicia go już na szczycie.


Na zdjęciu oprócz znanych blogerów podróżniczych widoczny jest Ivan z dziećmi, za obiektywem żona Ivana ;)
















Najwyższy szczyt, jaki mijaliśmy na naszej trasie oraz jednocześnie najwyższy szczyt Gór Rodniańskich - Pietrosul 2303 m.n.p.m. 


Polski producent ciągników... ale też rumuński browar!

Wspomniany wyżej 15 kilometrowy podjazd serpentynami na przełęcz Prislop (1416 m.n.p.m.) rozpoczynamy w miejscowości Borsa, która leży u podnóża gór i, jak czytamy już po powrocie z wyprawy, jest doskonałym miejscem wypadowym w Góry Rodniańskie, będące częścią Wewnętrznych Karpat Wschodnich. Droga okazała się naprawdę wymagająca. Jest to bardzo charakterystyczny punkt z uwagi na dwa fakty - owa przełęcz jest granicą pomiędzy Transylwanią a Mołdawią (krainą historyczną, nie Mołdawią jako państwo) oraz znajduje się na jej szczycie monaster, czyli bardzo popularne w Rumunii klasztory. Po długiej, męczącej jeździe siadamy na szczycie przełęczy i podziwiając widoczki zajadamy się kanapkami, które popijamy radlerkiem wwiezionym na górę (smakował podwójnie!). Zapach konserwy wyczuła zgraja psów, które latały wszędzie dookoła i po chwili mamy kompanów. Nie są to jednak bezpańskie psy, których w Rumunii miało być tak dużo oraz przed którymi nas ostrzegano. Dostrzegamy dwa auta na katowickich blachach i po chwili rzeczywiście słyszymy nasz ojczysty język. Babka w przekonaniu, że dookoła nie ma nikogo, kto rozumiałby język polski, wali do syna tekstem "ale dzisiaj to umyj w końcu te zęby" :D. Potem, gdy zauważyła flagę Polski na rowerze, pewnie było jej głupio.  








Legia jest wszędzie. W trakcie całej wyprawy widzieliśmy chyba z cztery takie "arcydzieła".


Szczyt przełęczy Prislop (1416 m.n.p.m.) oraz wspomniany wyżej klasztor.


Większość ze szczytów widocznych z przełęczy ma ponad 2000 m.n.p.m.









Na szczycie pogadaliśmy jeszcze kilkanaście minut z kolegą sakwiarzem. Gość był Słowakiem i jechał już znacznie dłużej od nas. Udzielił nam kilka wskazówek, rzuciliśmy wspólnie okiem na mapę oraz porozmawialiśmy o naszej wyprawie, po czym odjechał a my zaczęliśmy się zbierać. Trochę się zasiedzieliśmy na górze. Wybiła godzina 19, zrobiło się chłodno a przed nami było kilkanaście kilometrów zjazdów. Pierwsze minuty jazdy w dół to u nas trzęsące się z zimna szczęki. Droga była bardzo dziurawa, więc nie można było się rozpędzić. Zjazd pokonujemy więc z prędkością 30-35 km/h. Orientujemy się, że najbliższa większa wioska, gdzie powinniśmy szukać noclegu jest zbyt daleko aby dojechać tam przed ściemnieniem. Pada więc decyzja o pierwszym na tej wyprawie noclegu na dziko. Pojawia się jednak dość duży problem. Jeszcze na szczycie kolega ze Słowacji ostrzegał nas przed cyganami, którzy opanowali pobliskie tereny. Informacja ta potwierdza się w trakcie zjazdu. Wszędzie dookoła widzimy cygańskie wioski - "domki" składające się z drewnianego szkieletu oraz przeciągniętej przez ten szkielet folii. Jednym słowem ludzie ci mieszkali w czymś, co u nas nazywa się 'szklarnia poliwęglanowa' :). 

Olafowi podczas zjazdu udało się wypatrzyć naszego kolegę Słowaka, który akurat rozbijał się jakiś kilometr za taką cygańską wioską. Podjeżdżamy do niego i pytamy się, czy aby na pewno jest tu bezpiecznie. Następnie przygotowujemy teren pod namiot. Już po chwili wiemy, że ta noc nie będzie należała to przyjemnych. Znalezienie zupełnie płaskiego kawałka terenu pod namiot okazało się wyzwaniem, poza tym było tam mega zimno. Co prawda graniczyliśmy z górskim potokiem i wciąż byliśmy na dość dużej wysokości, ale nie spodziewaliśmy się, że spośród wszystkich noclegów (wliczając te w Polsce) to właśnie ten będzie nas zmuszał do spania w kilku warstwach ciuchów. Mycie w owym potoku górskim to był hardcore. Przed spaniem pogadaliśmy jeszcze chwilę z kolegą, który rozłożył się tuż obok nas, przy drzewie. Swoją drogą, gość spał pod gołym niebem, bez namiotu. Olaf rozpalił jeszcze mini ognisko, w którym przygotował klopsiki oraz herbatę, ubraliśmy się ciepło, owinęliśmy się śpiworami po sam czubek głów no i zasnęliśmy.  




Jedna z opisanych wyżej wiosek cygańskich, pomiędzy którymi rozbiliśmy nasz namiot :)





.
Kategoria Odessa 2016


Dane wyjazdu:
120.71 km 0.00 km teren
06:26 h 18.76 km/h:
Maks. pr.:43.80 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dzień 10 - Rumuński wesoły cmentarz

Czwartek, 25 sierpnia 2016 · dodano: 04.10.2016 | Komentarze 0

Wymeldować się z hostelu musieliśmy do godziny 12. Dzień wcześniej postanowiliśmy więc, że tego dnia pośpimy dłużej. Pobudkę planujemy dopiero na godzinę 9, zgarniamy pranie, najadamy się do syta i wyjeżdżamy z trochę zablokowanego przez różne roboty drogowe Chustu. Od Pawła, naszego wspólnego kumpla z bikestatsa, z którym mieliśmy się okazję spotkać podczas naszej wyprawy do Wenecji w 2013 roku, dowiadujemy się kilka dni wcześniej, że odcinek z Chustu do granicy z Rumunią jest okropnie monotonny, płaski i obciążony dużym ruchem. Tak też niestety było. Bardzo długie proste, do tego wiatr wiejący w twarz, wszechobecne dziury oraz wysoka temperatura dają o sobie znać. Zjeżdżamy na przerwę i obowiązkowym punktem odpoczynku jest radlerek. Tak potwornie nas suszy, że wypijamy takie pół litra na dwa łyki i dokupujemy jeszcze trzecią puszkę na spółkę :) Ogólnie w trakcie tych kilkunastu dni bardzo często na postojach  piliśmy właśnie radlery - hit tej wyprawy.







W końcu dojeżdżamy do miasteczka Sołotwyno, gdzie znajduje się przejście graniczne. Chwilę zajmuje nam znalezienie odpowiedniej drogi, bo jak to na Ukrainie, nie ma absolutnie żadnych znaków, które wskazywałyby na to, że gdzieś tu w pobliżu znajduje się granica. Po kilkunastu minutach jesteśmy już z powrotem na terenie Unii Europejskiej. Rumunia podoba nam się od samego początku. Po przekroczeniu granicy od razu zrobiło się jakoś tak bardziej kolorowo, szczególnie budynki wydają się być dużo bardziej zadbane. Znikają łady, pojawiają się same nudne marki samochodów :D. W Syhocie Marmaroskim, miasteczku leżącym na samej granicy, łapiemy się kilka razy na tym, że prawie przejeżdżamy na czerwonym świetle. Po tych kilku dniach na Ukrainie w ogóle nie jesteśmy przyzwyczajeni do jakichkolwiek sygnalizatorów czy przepisów o ruchu drogowym. A tutaj niestety obowiązują reguły, ehh... ta cywilizacja. Nie zatrzymujemy się w Syhocie chociażby na chwilę, bo mamy przed sobą jasny cel - jazda prosto do Săpânţy. Miasteczko to nie znajduje się po drodze, jednak postanawiamy nadrobić te 40km aby zobaczyć przepiękny i jedyny w swoim rodzaju Wesoły Cmentarz (po rumuńsku Cimitirul Vesel). Wcześniej jednak trochę błądzimy i zamiast prosto przy cmentarzyku, wyjeżdżamy przy jakimś klasztorze, który swoją drogą także robi na nas wrażenie. Jak dowiadujemy się już po powrocie, jest to najwyższa drewniana konstrukcja na świecie! Nieźle, jak na atrakcję znalezioną zupełnie przypadkiem. 






Rzeka Cisa, która jest na tym fragmencie naturalną granicą pomiędzy Ukrainą a Rumunią










Wspomniany wyżej klasztor, najwyższa na świecie drewniana konstrukcja



Wracamy do wsi Săpânţa i kierujemy się prosto na wyżej wspomniany cmentarzyk. O jego istnieniu dowiedzieliśmy się za sprawą relacji z wyprawy po Zakarpaciu właśnie między innymi Pawła oraz Karola, który prowadzi blog "Kołem się toczy". Jak czytamy na blogu Karola, w roku 1935 nikomu nieznany, 27-letni miejscowy rzeźbiarz – Stan Ioan Pătraş stworzył pierwsze, ozdobne tablice nagrobkowe z krótkimi, rymowanymi podpisami. Pomimo prostego, ironicznego języka i błędów gramatycznych pomysł spodobał się miejscowym na tyle, że w całej swojej karierze wykonał blisko 700 nagrobków. Do roku 1936 miał już wyrobiony swój własny, niepowtarzalny styl. Tablice malował kolorami uzyskiwanymi z naturalnych pigmentów, gdzie każdy kolor ma swoje znaczenie. I tak: zielony-życie, żółty-płodność, czerwony-pasja, czarny-śmierć. Wiodącym zaś jest – specyficzny odcień niebieskiego, nazwany później przez ekspertów „Albastru de Săpânța” lub też „Săpânţa Blue”. Tablice opisują nieboszczyka, pokazując jego pasje, którymi parał się za życia, obrazują to jakie życie prowadził lub też jak zmarł. I tak można znaleźć nauczycieli, gospodynie domowe, górników i pasterzy, potrąconą przez samochód 3-letnią dziewczynkę, wojskowego z odciętą głową. 

My oczywiście pierwsze kroki skierowaliśmy do nagrobka rowerzysty. Okolica jest bardzo turystyczna, śmiejemy się, że takie rumuńskie Krupówki. Dookoła mnóstwo pensjonatów, parking wypełniony po brzegi autami, muzeum poświęcone twórcy nagrobków oraz liczne punkty, gdzie można kupić rumuńskie wyroby, czy drewniane miniaturki nagrobków. Na środku terenu cmentarza stoi cerkiew. My jednak nie chcemy tracić zbyt wiele czasu, robimy fotki i wracamy z powrotem do Syhotu. 


















W Syhocie zaliczamy zakupy w Lidlu, wrzucamy coś na ząb na ostatnie kilkanaście kilometrów tego dnia i ruszamy za miasto. Teren zaczyna się mocno fałdować, co zapowiada jutrzejszą ciężką przeprawę przez góry. Zbliża się magiczna godzina 20, zaczynamy więc poszukiwania noclegu. Bardzo ciężko jest dogadać się z Rumunami, w zasadzie ich język to poplątanie włoskiego z hiszpańskim. O ile podczas wyprawy do Wenecji bardzo pomagał nam język niemiecki, który mieliśmy jako tako opanowany, tak tutaj żałujemy, że nie uczyliśmy się np. hiszpańskiego lub francuskiego. W miejscowości Rona de Sus, kiedy zaczyna się już ściemniać, w końcu udaje nam się zagadać do gościa, który rozumie trochę po rosyjsku. Odpalamy zatem naszą mieszankę słowiańskich języków i chwilę później jesteśmy już po drugiej stronie płotu. Ivan woła żonę hiszpankę, która trochę mówi po angielsku, zamieniamy parę zdań i zaczynamy rozbijanie namiotu. Jedziemy już dziesiąty dzień a do tej pory tylko raz nie spaliśmy pod dachem! Wspólnie dochodzimy do wniosku, że zdecydowanie zbyt wygodnie mamy podczas tej wyprawy i nawet pomimo wielu prób namówienia nas na spanie w pokoju gościnnym, grzecznie dziękujemy Ivanowi i dalej rozbijamy namiot ;) 

Po skorzystaniu z łazienki ucinamy jeszcze pogawędkę z gospodarzem, który częstuje nas mlekiem, chlebem oraz kremem czekoladowym. W pobliżu znajdowała się jakaś piekarnia, w której Ivan miał najwyraźniej wtyki, bo chleb był przepyszny, a chwilę później, kiedy siedzieliśmy już w namiocie, przywiózł nam jeszcze gorący, ledwo wyjęty z pieca bochen. Nie mogliśmy się powstrzymać i w ten sposób idziemy spać najedzeni do syta. W ciągu dnia było tak gorąco, że postanowiliśmy rozbić namiot bez tropika. Niestety szybko się okazało, że był to błąd. Wszędzie zaczyna się zbierać wilgoć, a jest dopiero godzina 23. Zasypiamy z nadzieją, że rano nie obudzimy się w basenie. 








.
Kategoria Odessa 2016


Dane wyjazdu:
115.80 km 0.00 km teren
05:37 h 20.62 km/h:
Maks. pr.:48.17 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dzień 9 - Piękne Zakarpacie!

Środa, 24 sierpnia 2016 · dodano: 03.10.2016 | Komentarze 1

Na dzień dobry dostajemy od gospodarzy świeże ogórki i mleko prosto od krowy. W podziękowaniu dzielimy się zrobionym przez nas śniadaniem. Częstujemy również kota, który dostał kawałek kiełbasy i z kurami, dla których zostały okruchy chleba. Nasze buty były tak zawalone łajnem, że nie dało się wpiąć w bloki pedałów. Przed odjazdem musieliśmy je więc porządnie wytrzepać. Żegnamy się ze starszym małżeństwem, które nas ugościło, po czym lecimy jeszcze szybko do sklepu kupić im w podzięce trochę słodkości. Na początku dzisiejszej jazdy czekały na nas podjazdy do Wołowca - pierwszej, większej miejscowości. Kawałek dalej jechaliśmy już doliną rzeczną, więc 'po płaskim'. Sama jezdnia płaska już nie była, gdyż dziur nie brakowało. Jak już wspominaliśmy, wielu ostrzegało nas przed ukraińskimi kierowcami, jednak do tej pory właśnie dzięki tym dziurom jeździli stosunkowo rozważnie. Dopiero dziś trafiliśmy na pierwszego wariata, który mknął w terenie zabudowanym bez żadnej litości dla zawieszenia swego BMW... a mknął na poznańskich blachach :). Oczywiście nie ma pewności, że był to Polak, bo bardzo dużo w tamtych rejonach aut sprowadzanych z Polski, no ale było to w pewien sposób zabawne dla nas. 




Nasza wypasiona willa z zewnątrz 


Nie mogliśmy sobie odmówić sesyjki w takim cudeńku













Po drodze zrobiliśmy 2 przerwy nad rzeką. Na drugiej było tak cicho i spokojnie, że zasnęliśmy na trawie na dobre pół godziny. Zakarpacie jest świetnym miejscem na oderwanie się od codzienności. Piękne, górskie widoki, zieleń bijąca po oczach i miejscowości, gdzie czas płynie wolniej, sprawiają, że można 'zresetować się' i naprawdę dobrze odpocząć. Wiatr wiał w plecy a wraz z rzeką powoli schodziliśmy z wysokości, więc jechało się przyjemnie. Około 18:30 dojeżdżamy do Chustu - największego miasta podczas naszego pierwszego etapu na Ukrainie. Pod sklepem zaczepia nas niesamowicie namolny gość proszący o hrywny. Przy okazji wyciągnęliśmy od niego informację, że jest tutaj jakieś sensowne centrum miasta. Poprzednie miasteczka nie były zbyt atrakcyjne, więc byliśmy miło zaskoczeni, że można tu coś obejrzeć. Na dodatek szykuje się jakiś festyn, co skłania nas do zakończenia jazdy na dziś.








Efekt wczorajszego przebijania się przez ukraińskie dziurska






Tu ucinamy sobie wspomnianą wyżej drzemkę







O nocleg pytamy taksówkarzy - ci wskazują na hotel "Chust". Na miejscu pytamy o cenę za nocleg dla dwóch osób. 200 hrywien, czyli około 30 złotych. "Na pewno 200 hrywien za dwie osoby?" upewniamy się jeszcze dwa razy i kilka minut później mieliśmy już do dyspozycji 2 pokoje i własną łazienkę w super cenie. Wystrój przesiąknięty był komuną ale tworzyło to klimat tego miejsca. Po szybkim kąpaniu wychodzimy na miasto. Po kilku krokach jesteśmy już w centrum wydarzeń, gdzie stoi scena i kręci się pełno ludzi. Najpierw zachodzimy do knajpki pod parasolami. Zimne i nieprzyzwoicie tanie piwko, ciepły wieczór, piękne dziewczyny i przyjemna atmosfera w ładnym a jednocześnie mało turystycznym, ukraińskim miasteczku - czego chcieć więcej? No, może nieco mniej ambitnej muzyki na festynie, bo na scenie pogrywał jakiś rockowy zespół, przy którym ludzie jakoś szczególnie się nie bawili.











Poza jedną, wypełnioną po brzegi restauracją nie znaleźliśmy żadnego punktu gastronomicznego, więc kolację przyrządziliśmy w domu z upolowanych w sklepie produktów. Swoją drogą jest to dobry sposób na biznes - otworzyć jakiegoś kebsa w Chuście! Ponownie wychodzimy na piwko w centrum miasta, tym razem jednak siadamy sobie na ławeczce. Z informacji otrzymanych przez localesów wynika, że na Ukrainie nie ma zakazu picia alkoholu w miejscach publicznych. Po zakończeniu koncertu wracamy zrobić pranie i kładziemy się do snu. Był to bardzo udany dzień i równie fajny wieczór. Już jutro Rumunia!










.

Kategoria Odessa 2016


Dane wyjazdu:
125.94 km 0.00 km teren
07:17 h 17.29 km/h:
Maks. pr.:51.99 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dzień 8 - Ukraińskie wertepy

Wtorek, 23 sierpnia 2016 · dodano: 28.09.2016 | Komentarze 0

Wstajemy później niż powinniśmy. Planowaliśmy opuścić dom kultury tak, by nie zakłócać w nim z rana porządku. Zagęściliśmy ruchy dopiero, gdy do pracy przyszła kobieta, która stacjonuje w naszym pomieszczeniu. W międzyczasie przychodziły też dzieci na lekcje muzyki. Na moment wpadł jeszcze Andrej życząc nam 'szczaslýwa', czyli powodzenia, po czym ruszyliśmy przed siebie. Droga od początku była pagórkowata a asfalt nie tak fatalny jakiego się spodziewaliśmy. Na jednym ze skrzyżowań pomaga nam starsza kobieta.Trzeba przyznać, że ludzie od samego wjazdu na Ukrainę byli bardzo życzliwi i pomocni. Przez jakiś czas jechaliśmy nowiutkim asfaltem co było dla nas dużym zaskoczeniem. Przed wyjazdem w ogóle nie przyszło nam do głowy, że na lokalnych, ukraińskich drogach możemy trafić na taką piękną nawierzchnię. W dodatku ruch był tak znikomy, że czuliśmy się, jakby droga była tylko dla nas. Auto mijało nas średnio co 10 minut. 



















W Turce kupujemy trochę ukraińskich produktów i siadamy na przystanku autobusowym na przerwę obiadową. Niestety ciągle jest zimno i pochmurno a poprawić się ma dopiero jutro. Po przerwie w końcu trafiamy na drogę asfaltopodobną, gdzie więcej jest dziur niż masy bitumicznej. Dodatkowo po wczorajszych opadach dziury wypełnione są kałużami. Przed wyjazdem ostrzegano nas przed ukraińskimi kierowcami. Nawet strażnicy graniczni przed Krościenkiem zwracali uwagę na to, iż kultura jazdy na Ukrainie znacznie różni się od tej europejskiej. Do tej pory nie mogliśmy jednak narzekać. Ta tragicznej jakości nawierzchnia i jazda slalomem jest dla nas sporą atrakcją. Nawet mimo uwalonych rowerów i wolnego tempa jazda w takich warunkach sprawia nam frajdę. Jesteśmy w stanie cisnąć aż 50km bez jedzenia, bo tempo jest niskie.





















Na ostatni etap dzisiejszego dnia wjeżdżamy na krajówkę. Siedzimy jeszcze na przerwie przy granicy obwodu lwowskiego z zakarpackim po czym pojawia się pierwszy raz od dwóch dni... słońce! Chmury dość szybko się rozeszły a na zjeździe wszystkie doliny i wzgórza zostały rozjaśnione promieniami słonecznymi. W ten sposób pogoda zafundowała nam piękne widoki na koniec dnia. Zjeżdżamy do wsi Niżni Worota, gdzie trzeba szukać już noclegu. Przed jednym z podwórek siedzi sobie starsza kobieta, którą pytamy o sklep. Ona zaś pyta o to, gdzie dziś nocujemy, po czym zaprasza nas do siebie. Mkniemy na szybkie zakupy i przed sklepem ucinamy jeszcze pogawędkę z trzema Ukraińcami. Ogólnie wszyscy na Ukrainie są bardzo ciekawi naszej wyprawy, zagadują nas i pozdrawiają na trasie. Ludzie tutaj okazują się być bardzo przyjaźni.







Wracamy na podwórko, gdzie wspomniana starsza pani wraz ze swoim mężem zamiast namiotu sugerują nam spanie pod dachem. Domek na gospodarstwie jest podzielony na dwie części. Druga część jest pusta i zostajemy zaproszeni właśnie tam. Obowiązkowo musimy jeszcze obejść gospodarstwo, gdzie oglądamy krowy i byki będące zaraz za ścianą naszego pokoiku. Każde uderzenie ogonem w ścianę było oczywiście u nas słychać :). Dostajemy wodę, dzięki której można wziąć polowy prysznic. Na dobranoc podziękowaliśmy za nocleg i przekazaliśmy gospodarzowi piwko.Trzeba było wytrzepać jeszcze buty (na podwórku masa krowich placków) i można było siąść na małe piwo przed snem. Niesamowita jest gościnność tych ludzi - gospodarstwo to było otoczone dwoma hostelami, a mimo wszystko pani nie odesłała nas do żadnego z nich i przygarnęła do siebie. Fajny był to dzień!










.
Kategoria Odessa 2016


Dane wyjazdu:
76.77 km 0.00 km teren
04:27 h 17.25 km/h:
Maks. pr.:66.27 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dzień 7 - Україна!

Poniedziałek, 22 sierpnia 2016 · dodano: 28.09.2016 | Komentarze 1

Zadaniem na rano była wymiana waluty w kantorze oraz wizyta w sklepie rowerowym po dętkę. Obie sprawy załatwiamy dość sprawnie i wydostajemy się z Przemyśla, kierunek Arłamów. Mimo mocnego pofałdowania terenu postanawiamy dojechać do Arłamowa bez przerwy na jedzenie. Okazało się to być dość męczące. Po 10 kilometrowym podjeździe osiągamy punkt widokowy, z którego powinno być widać Bieszczady, no ale nie widać kompletnie nic. Co prawda deszcz nie pada, ale mgła zasłania wszystko to, dla czego postanowiliśmy pojechać na południe zamiast przekroczyć granicę w Medyce. Pogodzeni z faktem, że tego dnia raczej na pewno nie będzie widoków do podziwiania, jedziemy w stronę hotelu Arłamów. 












Wspomniany wyżej punkt widokowy :(

Mimo fatalnej pogody dookoła hotelu widzimy wielu spacerowiczów, parking również zastawiony. Po objechaniu terenu placówki, siadamy na jednej z ławek i najadamy się do syta. Następnie czeka nas spory zjazd aby znaleźć się na drodze wojewódzkiej prowadzącej prosto do Krościenka. Niestety w trakcie zjazdu zaczyna padać deszcz. Z nadzieją, iż jest to tylko przelotny opad, postanawiamy przeczekać pod drzewem. Mija prawie pół godziny, deszcz się nasila, decydujemy się więc na jazdę do pierwszego lepszego przystanku autobusowego lub jakiegokolwiek dachu. Kilkuminutowa jazda w dół przy dużej prędkości w połączeniu z mokrym asfaltem powoduje całkowite przemoczenie ciuchów. Wbijamy się na przystanek autobusowy i rozpoczynamy suszenie. Pogoda działa usypiająco, obaj przycinamy komara. Mijają 3 godziny... a my ciągle na tym samym przystanku. Deszcz w końcu ustał. Gdy myśleliśmy już, że tego dnia nie przekroczymy granicy z Ukrainą, pojawiła się nadzieja. Zaczynamy się pakować, kiedy nagle podjeżdża nieoznakowana Toyota i wysiada z niej dwóch gości ze Straży Granicznej. Tracimy zatem kolejne kilkanaście minut na wylegitymowanie i pogaduszkę o naszej wyprawie. Prawdopodobnie dostali zgłoszenie, bo wypytywali się nas, czy kręciliśmy się po okolicy w kapturach. A tak się składa, że Olaf był chwilę wcześniej odcedzić kartofelki. Co za chuligan, szkoda gadać!










Hotel posiada własny stok narciarski oraz pole golfowe



Do Krościenka wjechaliśmy bez zapasów wody i jedzenia około godziny 18. Jako, że po drodze nie było żadnego sklepu, kierujemy się prosto na Ukrainę. Na granicy byliśmy przygotowani nawet na konieczność złapania jakiegoś busiarza, wrzucenie rowerów do środka i przejścia odprawy jako pasażerowie busa. Wszystko dlatego, że przejście w Krościenku jest wyłącznie drogowe, a rowery traktowane są jako piesi. Nie było jednak takiej potrzeby, ponieważ bardzo miła pani zadzwoniła do Ukraińców i oznajmiła nam, że możemy bez kolejki powoli (coby nie drażnić kierowców) przejechać dalej i ze strony ukraińskiej nie powinno być żadnego problemu. Dosłownie po 10 minutach byliśmy już poza granicami Polski.









Kilka kilometrów dalej zatrzymaliśmy się przy sklepie i zrobiliśmy zakupy na wieczór. Był to pierwszy kontakt z Ukraińcami i już wtedy przekonaliśmy się, że raczej nie powinno być problemów z dogadywaniem się. Na podwórkach od razu zauważmy mnóstwo autek marki Łada. Bez wątpienia jesteśmy na Ukrainie! :) Zbliżała się godzina 20, rozpoczęliśmy zatem poszukiwania noclegu. W miejscowości Chyrów zakręciliśmy się w pobliżu kościoła. Po chwili podjechał gościu, który bardzo dobrze nawijał po polsku. Podczas rozmowy z nim zaczęło pojawiać się coraz więcej osób. Okazało się, że budynek przy którym staliśmy to Dom Kultury. Na wieczorną próbę męskiego chóru zaczęli się schodzić panowie. Jeden z nich, Andriej zaproponował nam nocleg na ziemi w jednym z pokojów i wręczył klucze do budynku. Jedynym problemem był brak choćby zlewu, dostaliśmy za to butelki z wodą do umycia się.

Podczas rozpakowywania słyszeliśmy piękny, doniosły śpiew. Naprawdę nam się podobało jak Andriej z kolegami ćwiczyli na dole! Przed rozejściem się do domów obowiązkiem było dla nich wychylenie paru kolejek wódki, a my oczywiście musieliśmy to zrobić z nimi :) Postawili na stole trzy flachy i walili na przemian z jednego kieliszka. Niestety przepadło nam zdjęcie ze wspólnego picia, a szkoda, bo atmosferka była przednia. Po powrocie na górę rozkładamy na ziemi karimaty, śpiwory, wypijamy jeszcze piwka, które kupiliśmy wcześniej i zasypiamy... bez problemów ;)




W trakcie pobytu na Ukrainie podczas rozmów staraliśmy się unikać tematów politycznych. Już w pierwszym dniu, ledwie po przekroczeniu granicy spotykamy się z symbolami UPA.








.
Kategoria Odessa 2016