Jednośladami przez Polskę | strona 3 | gdynia94.bikestats.pl Jednośladami przez Polskę




Info

avatar Mamy przejechane 25310.84 kilometrów w tym 846.55 w terenie.


Na imię nam Kamil i Olaf. Postanowiliśmy założyć jeden blog, który będziemy prowadzić razem. Mamy 22 lata, jesteśmy studentami, mieszkamy w Gdyni, a jazdę na rowerze traktujemy jako hobby.
Preferujemy długie wycieczki i jazdę asfaltem, choć czasem wybierzemy się również w teren. Nasz aktualny rekord dystansu jednej wycieczki to 500km (w tym około 380km w ciągu doby). Dodatkowo zainteresowaliśmy się kilkudniowymi wyprawami z sakwami. Pierwszą taką podróż zrealizowaliśmy podczas majówki 2012 (celem był Berlin), następnie dojechaliśmy w 2013 roku do Wenecji, a w 2016 do Odessy :)
Zapraszamy do śledzenia naszych wpisów!
Więcej o nas.

button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl baton rowerowy bikestats.pl



Kategorie wycieczek



Rekordy dystansu



1. Bydgoszcz, Toruń (3-4.9.11)
500km
2. Poznań (23.8.11)
351km
3. Grudziądz (13.6.11)
340km
4. Elbląg, granica PL-RU (4.6.11)
321km
5. Chojnice (5.7.11)
312km
6. Słupsk, Ustka (21.5.11)
304km
7. Olsztyn, Lubawa (27.6.11)
280km
8. Kwidzyn (22.4.12)
260km
9. Piła (->Berlin) (29.4.12)
238km
10. Bytów (5.5.11)
227km

Kontakt


FACEBOOK

lub na adres e-mail: gdynia94@o2.pl

Licznik odwiedzin


Od 22 marca 2011 nasz blog odwiedziło Na bloga liczniki osób :)

rozmiary oponOdsłony dzienne na stronę
Dane wyjazdu:
98.15 km 0.00 km teren
06:20 h 15.50 km/h:
Maks. pr.:55.39 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Bałkany 2017 - Dzień 6

Wtorek, 8 sierpnia 2017 · dodano: 27.10.2017 | Komentarze 1

Z namiotu wyciąga nas mocno świecące słońce oraz dźwięk wydawany przez bydło, które pasie się koło nas. Przeżyliśmy prawdziwą inwazję krów, przemieszczających się z pasterzem z pola na pole. Korzystamy z uroków stacji benzynowej myjąc zęby nad umywalką w toalecie, a nie nad trawą z bidonem w łapie, jak to zwykle bywa. Do parku narodowego Apuseni trzeba dojechać drogą krajową, ale ruch na szczęście niewielki. Teren zaczyna się mocno fałdować. Czuć, że wracamy dziś w góry, bo ostatnio było zupełnie płasko.











Pod jednym ze sklepów urządzamy sobie siestę radlerowo-obiadową. Otwieramy zakupioną śmietanę i... bez sprawdzania daty widać, że jej najlepszy okres już dawno przeminął. Zwracamy ją w sklepie, jednak drugiej śmietany już nie ma i dostajemy tylko coś w rodzaju jogurtu naturalnego. Kolejne zakupy robimy przed samym parkiem narodowym, mając na uwadze to, że zapewne nie będzie tam gdzie się zaopatrzyć przez najbliższe kilkadziesiąt godzin. Dojazd do parku był męczący i po pierwszym, dłuższym podjeździe, już na jego terenie, stajemy na ponad godzinę.


















Takie obrazki w Rumunii (i całych Bałkanach) to niestety codzienność. Jak widać - nawet park narodowy potrafi być zaśmiecony. Dodatkowej dramaturgii zdjęciu nadaje napis "Siara tu był" oraz nieudolnie narysowana swastyka ;)





Podgrzewamy zupę fasolową z puszki, po czym kimamy jeszcze chwilę na trawniku. Teraz czeka nas aż dziesięciokilometrowy, ostry podjazd serpentynami. Gdy myślimy że to już koniec, po kolejnym wypłaszczeniu znów pojawiają się odcinki pod górę. Momentami jest na tyle stromo, że jedziemy całą szerokością drogi, od pobocza do pobocza :D. Na wieczór urządzamy sobie jeszcze małą atrakcję w postaci prowokacji psów pasterskich, które są gdzieś daleko w dolinie. Wystarczyło chwilę pogwizdać, by te wściekły się i biegły za nami całym stadem. Gwiżdżemy dalej i okazuje się, że pieski wkurzyły się nie na żarty. Trzeba było trochę podkręcić tempo :D. Osiągamy wysokość niespełna 1400 m n.p.m. i powoli zaczyna się ściemniać. 












Pozostało nam nabrać wody ze strumyka w puste butelki i odbić w las po kawałek miejsca pod namiot. W parku narodowym biwakowanie jest niedozwolone, więc staramy się nie świecić za dużo latarkami czołowymi i gasić je przy przejeżdżających autach. Drogą przejechała nawet policyjna Dacia, ale chyba nas nie zauważyła (albo zauważyć nie chciała). Wystarczyło więc ulokować się w miejscu, gdzie nie ma kup leśnych zwierząt (a takie miejsce znaleźć było wyjątkowo trudno), wziąć lodowaty prysznic i schować się do namiotu. Poza drogą przebiegającą w pobliżu, reszta to totalne odludzie. Prawdziwa wyprawa zaczyna się właśnie tam, gdzie zasięgu w telefonie szukać próżno :). Kolejny dzień to dalsze zmagania z górami w parku narodowym Apuseni!





POPRZEDNI DZIEŃ

.

Kategoria Bałkany 2017


Dane wyjazdu:
138.35 km 0.00 km teren
06:01 h 22.99 km/h:
Maks. pr.:37.71 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Bałkany - Dzień 5

Poniedziałek, 7 sierpnia 2017 · dodano: 27.10.2017 | Komentarze 1

Z porannym ogarnięciem się nie narzucamy żadnego pośpiechu, gdyż za oknem deszcz. Dopiero kiedy trochę przechodzi, wyjeżdżamy ubrani w kurtki na wylot z Nyiregyhazy. Musieliśmy jeszcze zajechać do Lidla, bo nie mieliśmy ze sobą żadnego jedzenia. Po fali upałów, które nas ostatnio męczyły, w końcu można kupić trochę czekolady (bez obaw, że ta stopi się po kilku minutach :)). Na dobre ruszamy dopiero po godzinie 11, kiedy to przestaje padać. Teren jest płaski, temperatura niska, tak więc bardzo szybko pokonujemy 50-ciokilometrowy odcinek do Debreczyna. Nie robimy postojów, bo szkoda nam marznąć w takiej pogodzie. W samym mieście w końcu wychodzi słońce, a my bierzemy się za gotowanie obiadu.













Po dłuższym postoju, dalszy etap do granicy z Rumunią nadal jest dość nudnawy, jednak nadajemy dobre tempo i jeszcze przed wieczorem meldujemy się w Rumunii. Wymieniliśmy pieniądze w kantorze, pogadaliśmy z polskim kierowcą ciężarówki i ruszyliśmy w kierunku Oradei. Miasto te okazało się bardzo atrakcyjne, z dość rozległym centrum. Nocleg planujemy jednak gdzie indziej, bo pod dachem spaliśmy wczoraj. Myśleliśmy, że szybko wyjedziemy z terenu zabudowanego. Nic z tego – po drodze są same hotele. Okazuje się, że jedziemy przez jakiś obszar wód termalnych. Region turystyczny to dla nas zła informacja - chcieliśmy znaleźć nocleg na gospodarza, a mało kto weźmie nas do siebie, skoro dookoła pensjonat na pensjonacie. 



















Robiło się już ciemno, a my dalej nie mieliśmy miejsca do spania. W końcu na horyzoncie pojawiła się stacja benzynowa i był to najlepszy dziś obiekt na rozbicie się. Pytamy pracownika czy możemy postawić namiot. On, niechętnie, ale wskazuje nam kawałek pola za parkingiem i drzewami. Tym sposobem trafia nam się fajny nocleg, gdzie mamy dostęp do wody oraz sklepu na stacji. Tankujemy małe, 2,25-litrowe piwko w plastikowej butelce i idziemy w kimę. Wyprawa zaczyna się rozkręcać – wjechaliśmy bowiem do Rumunii - przepięknego kraju, który zdążyliśmy już nieco poznać rok temu, w trakcie wyprawy do Odessy. Już jutro Park Narodowy Apuseni, co oznacza też powrót w góry. 

POPRZEDNI DZIEŃ
Kategoria Bałkany 2017


Dane wyjazdu:
104.57 km 0.00 km teren
05:10 h 20.24 km/h:
Maks. pr.:55.97 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Bałkany 2017 - Dzień 4

Niedziela, 6 sierpnia 2017 · dodano: 27.10.2017 | Komentarze 0

Dzień zapowiada się na jeszcze bardziej gorący od poprzednich. Korzystając z ławeczek na naszym miejscu noclegowym, wstawiamy wodę i gotujemy frankfurterki, do których wyjęliśmy mcdonaldowe, pojedyncze keczupiki (zabrane ze sobą przed wyprawą). Dla urozmaicenia węgierskiego odcinka, trasę poprowadziliśmy przez Park Krajobrazowy Gór Zemplińskich. Są to stosunkowo młode i niewielkie górki, ale i tak od początku podjeżdża się pod nie bardzo ciężko. Już przed południem grzało tak mocno, że stawaliśmy przy studzienkach i oblewaliśmy głowy wodą.













Niedziela na wyprawach nigdy nie jest dla nas łatwym dniem przy poszukiwaniu sklepów. Tak było i tym razem. Po pocałowaniu kilku klamek, w końcu trafiamy na mini sklepik z miłym sprzedawcą w środku. Udaje się zdobyć kilka produktów, z których można sobie zrobić coś do jedzenia. Węgier zza lady woła nas jeszcze na chwilę, po czym częstuje samorobnym trunkiem. 'Prima vino!' - powtarza co chwilę. Wino faktycznie było prima. Znajdujemy się w regionie winiarskim Tokaj, słynącym z produkcji win. Nie przypadkiem więc właśnie takim napojem zostaliśmy poczęstowani. Przy okazji odpoczęliśmy w cieniu, bo upał był dziś zwyczajnie nieznośny.









Żegnamy się ze sprzedawcą i jedziemy dalej. A jedzie się naprawdę ciężko, bo w drugiej części dnia sprawę utrudniał też wiatr. W samym mieście Tokaj dość sporo turystów, raczej starszych. Są też motocykliści z Polski. Na wyjeździe z miasta wsadzamy łby pod strumień z kolejnej studzienki. Największym pozytywem stała się ładna ścieżka rowerowa biegnąca do Nyiregyhazy. Mimo przeszkadzającego wiatru udaje nam się dojechać do miasta bez większych problemów. Chcieliśmy zakończyć dzisiejszą jazdę w miejscowości Debreczyn, jednak ciężki dzień zweryfikował nieco nasze plany. Rezerwujemy przez internet tani pokój oddalony o 1,5 kilometra od centrum by zostać dziś w Nyiregyhazie – na pierwszy rzut oka całkiem ładnym mieście.


Miasteczko Tokaj - region słynący z wina








Tak, wiemy, że fotki studzienek mogą już Was nudzić... no bo ile można. Ale one naprawdę uratowały nam tego dnia życie! :)


Droga rowerowa w kierunku Debreczyna - należąca do sieci europejskich dróg rowerowych "Eurovelo"

Jak na złość zamykają nam supermarket w centrum przed samym nosem. Ruszyliśmy w kierunku hostelu przekładając zakupy na jutrzejszy ranek. Na miejscu recepcjonistka mówi tylko po węgiersku... fantastycznie! Próbujemy dogadać się na migi. Na dodatek dostajemy cenę nieco wyższą, niż tę z internetowej rezerwacji. Próbowaliśmy to wyjaśnić, ale z tą barierą językową po prostu się nie dało. Pozostało nam zostawić rowery w garażu z wielką dziurą w dachu, wykąpać się i wyjść na miasto. Posiedzieliśmy sobie w centrum w jednym z ogródków piwnych, oglądając kątem oka podsumowanie kolejki węgierskiej ekstraklasy. Poziom niemal tak wysoki jak w naszej, rodzimej :).









Po całym ciepłym dniu, wieczór był przyjemny, jednak zaczęły się też pojawiać lekkie podmuchy wiatru. Z czasem pojawiły się też pioruny na niebie, do hostelu wracaliśmy już niestety w deszczu a dookoła szalały burze. Na wejściu orientujemy się, że pokój, który zarezerwowaliśmy przez internet, znajdował się 20 metrów obok tego, w którym wylądowaliśmy :D. Wyjaśnia to więc różnicę cen. Ach, te węgierskie nazwy... Kolejny dzień miał przynieść opady i wielkie ochłodzenie, bo tak można nazwać spadek temperatury z 36 na 20 stopni. Z jednej strony źle, ale z drugiej przyniesie to jutro ulgę od upałów, które nieźle nas tego dnia wykończyły. Łby mieliśmy przegrzane niczym silnik w golfie z cieknącym płynem chłodzącym. Jutro będzie lepiej!





POPRZEDNI DZIEŃ
Cycle Route 4222725 - via Bikemap.net






Kategoria Bałkany 2017


Dane wyjazdu:
135.22 km 0.00 km teren
07:02 h 19.23 km/h:
Maks. pr.:62.98 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Bałkany - Dzień 3

Sobota, 5 sierpnia 2017 · dodano: 25.10.2017 | Komentarze 5

Z namiotu wyłazimy już o 7:00, a motywuje nas do tego widok Tatr, na które rano pada słońce z naszej strony. Co prawda nastawialiśmy się wcześniej na lepszą widoczność tychże górek, ale i tak nie było co narzekać. Od początku mamy do czynienia z licznymi wzniesieniami, co przy niezbyt dobrej formie nie ułatwia sprawnego przemieszczania się. Na pierwszym postoju pod Lidlem przyczepia się do nas cygan, który próbuje wyłuskać od nas trochę centów. Kiedy zdołaliśmy go już odgnonić i po jakimś czasie ruszyć dalej, to spotkaliśmy go ponownie po drodze. Co ciekawe, jadąc jeszcze kawałek zobaczyliśmy go jeszcze raz, tym razem pod Kauflandem. Nie mamy pojęcia jakim cudem był tam szybciej niż my na rowerach. Prawdpodobnie posiada on swój własny teleport by szybko przemieszczać się od sklepu do sklepu :). Po drodze widzieliśmy jeszcze typowo cygańskie wioski i ich osiedla łudząco przypominające brazylijskie fawele. Z naszych obserwacji to właśnie Słowacja ma procentowo najwięcej ludności romskiej wśród wszystkich naszych sąsiadów. Są oni niemal wszędzie – od podsklepowych żebraków, po tych, którzy są zintegrowani ze Słowakami i podejmują się nawet pracy (!), co mogliśmy już zauważyć na wyprawie do Wenecji 4 lata temu.

































Od dłuższego czasu mieliśmy małą zagadkę co do jednego punktu na naszej planowanej trasie. W okolicach miejscowości Kosickie Hamre mapka pokazywała zamkniętą drogę. Konkretnie był to nieprzejezdny most nad zalewem rzecznym. Wysyłaliśmy wcześniej zapytania mejlowe do okolicznych pensjonatów, czy most faktycznie jest zamknięty. Dostaliśmy odpowiedź, że tak, jednak w okolicznym lesie jest 'obchadzka'. E-bikerzy, którzy przejeżdżali koło nas, potwierdzili tę informację. Przed tymże objazdem trzeba było pokonać jeszcze inne, spore wzniesienie, tak więc w ostatniej miejscowości przed górką musieliśmy zatrzymać się na jedzonko. Na nasze nieszczęście wszystkie sklepy są pozamykane. Ostatni spożywczak z racji soboty został zamknięty już o 12:00... Krążymy po całej wiosce z nadzieją na znalezienie czegokolwiek i jedyne na co trafiamy to zwykły bar piwny. Kupujemy wodę i kinder bueno. Wodę wstawiamy na naszą kuchenkę przed pubem by zrobić sobie choć ryż z sosem – nic innego nie wyczarujemy z naszych marnych zapasów.

Na zewnątrz siedzą też lokalni rowerzyści, z którymi mieliśmy okazję trochę pogadać. A skoro siedzieliśmy już przy stolikach pod daszkiem to nie odmówiliśmy sobie małego piwka :). Podczas tej całej obiadowej sielanki, zaszły na niebie małe zmiany. A zmiany te spowodowały nagłe przyjście burzy (i to takiej z przytupem – przez 15 minut lało niemiłosiernie). Wyszło na to, że z przerwą trafiliśmy wyjątkowo dobrze. Ową nawałnicę możecie obejrzeć na filmiku poniżej :D









Po wyjściu słońca ruszamy dalej. Bardzo szybko robi się duszno, przez co podjazd sprawia trochę problemów. Zjeżdżamy w kierunku rzeki by ponownie rozpocząć wspinaczkę na wcześniej wspomniany, leśny objazd zamkniętego mostu. Tu w pewnym momencie nachylenie sięga już ponad dwudziestu procent. Trzeba było uważać, by nie wywalić się na plecy :). Był to już ostatni podjazd, bo teraz czekał nas dziesięciokilometrowy zjazd do Koszyc, co oznaczało też opuszczenie gór. Droga wlotowa jest w generalnym remoncie, więc musimy przebijać się do centrum bokiem przez wertepy. Samo centrum Koszyc zaś bardzo ładne – przez chwilę zastanawialiśmy się nawet nad noclegiem w tym miejscu. Potem doszliśmy jednak do wniosku, że można dziś jeszcze śmiało przekroczyć granicę z Węgrami. Otwarty sklep znaleźliśmy dopiero na wylocie z miasta. Spotkaliśmy tam też kolarza, który brał udział w wyścigu transkontynentalnym. Z chwilowej rozmowy wynikło to, że dziennie robi po 300 kilometrów. Zrobił więc szybkie zakupy, jeszcze szybciej zjadł to, co upolował ze sklepowych półek, po czym ruszył przed siebie.























Na granicy wymieniamy trochę pieniędzy na węgierskie forinty. Następnie pytamy lokalną ludność w pierwszej wiosce po drodze o nocleg w namiotach. Polecili nam miejsce nad rzeką ulokowane trzy kilometry dalej. Popędziliśmy tam by zdążyć nim zapadnie zmrok. Miejscówka faktycznie bardzo dobra na nocleg. Stoliki, plac pod ognisko, rzeka... nawet był wychodek! Poza tym wieczór bez szczególnych atrakcji – prysznic w plenerze z wykorzystaniem wody kupionej wcześniej w sklepie, piwko i do spania.





POPRZEDNI DZIEŃ






Kategoria Bałkany 2017


Dane wyjazdu:
114.95 km 0.00 km teren
06:08 h 18.74 km/h:
Maks. pr.:61.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Bałkany 2017 - Dzień 2

Piątek, 4 sierpnia 2017 · dodano: 24.10.2017 | Komentarze 2

Budzimy się o 8:30, a konkretniej to budzą nas ukąszenia po komarach i panująca od rana wysoka temperatura. Poza tym, że najedliśmy się bardziej niż do syta, to od cioci dostaliśmy zapas jedzenia na drogę. Z tego miejsca jeszcze raz dziękujemy za super nocleg! O 10:30 nadszedł czas na pierwsze obroty korby. Pierwszym celem była hurtownia w Starym Sączu, gdzie mieliśmy odebrać dwie dodatkowe koszulki DKMS-u. Następnie ruszyliśmy doliną Dunajca, która miała nas doprowadzić do podnóża Pienin. Przejeżdżaliśmy przez wieś Maszkowice, gdzie znajduje się osada cygańska, znana z wybryków widocznych niżej:




Działy się też tam rzeczy takie jak napaść na korowód weselny, ale nas na szczęście nie zaatakowali. Kilku cyganów stało przy drodze, lecz zareagowali na nas pozytywnie. Taki urok rowerów :).






Po przejechaniu przez Krościenko, zaczęły się dość problematyczne dla nas podjazdy. Momentami jechało się bardzo ciężko, ale wynagrodziły to nam widoki Tatr oraz długi zjazd do granicy ze Słowacją. Po krótkiej przerwie nad zalewem Czorsztyńskim i kilku telefonach do rodziny przed opuszczeniem kraju na miesiąc, zajeżdżamy do pierwszego, słowackiego sklepu po radlerki - owocowe Zlate Bażanty. Później zmieniamy nieco trasę w stosunku do tej planowanej, by od strony naszych sąsiadów rzucić okiem na bardzo popularny pieniński szczyt - Trzy Korony. Granica przebiegała wzdłuż Dunajca, więc podczas kolejnych kilometrów trzeba było znowu osiągać wysokość. Póki nie było jeszcze stromo, jechaliśmy i konwersowaliśmy razem z rowerzystami-turystami z Belgii. Później jednak musieliśmy zostawić ich w tyle.























Wieczór okazał się bardzo przyjemny, bo po naszej prawej stronie pojawił się nadzwyczaj okazały widok Tatr w towarzystwie zachodzącego słońca. Z kolei nocleg był już prawdziwą truskawką na torcie ;). Ten sam widok, opisany wyżej, mieliśmy na wyciągnięcie ręki z namiotu usadzonego na polu. Wcześniej zagadaliśmy do rolnika wracającego ze zbiorów czy możemy rozbić się w tym miejscu, jednak wyraźnie go to nie obchodziło. To oznaczało dla nas więcej niż zaproszenie. Otworzyliśmy po piwku i odpaliliśmy kuchenkę gazową, która miała tego wieczoru swój debiut. Efektem była kolacja w postaci 'chłopskiego garnku'. Namiot postawiliśmy bez tropiku, a że w nocy przez chwilę padało, to po 3:00 musieliśmy się zerwać by go narzucić. Tak naprawdę pierwszy nocleg na wyprawie (bo ten wczorajszy był u rodziny), a tak wspaniałe warunki! Oby w następnych dniach szczęście również nam sprzyjało. 











POPRZEDNI DZIEŃ


Kategoria Bałkany 2017


Dane wyjazdu:
101.60 km 0.00 km teren
05:21 h 18.99 km/h:
Maks. pr.:68.07 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Bałkany 2017 - Dzień 1

Czwartek, 3 sierpnia 2017 · dodano: 24.10.2017 | Komentarze 1

Kierunek bałkański przewijał się w naszych planach już od dawna i ta wyprawa była zwyczajnie nieunikniona. Udało się ją zaplanować na ten rok. Mieliśmy na nią 'tylko' około miesiąca, stąd padła decyzja o rozpoczęciu w Krakowie (do tej pory zawsze ruszaliśmy z samej Gdyni).

Zaczynamy w czwartek, trzeciego sierpnia. Wczesnym rankiem załadowaliśmy się do pociągu z wszystkimi tobołami. Po niemal siedmiu godzinach wysiadamy w Krakowie... gorąc niesamowity! Na miejscu około 35 stopni, czyli o 10 więcej niż nad naszym morzem. Nie dość, że sauna, to jeszcze labirynt - trzeba przebijać się przez cały kompleks dworcowy z naszymi obładowanymi rowerami. Po pokonaniu rozmaitych przeszkód (schody, wąskie windy i tłumy ludzi) w końcu wydostajemy się na zewnątrz. Oczywiście nie mogło zabraknąć przejazdu przez krakowskie stare miasto.



















Stolicę Małopolski opuszczamy szeroką wylotówką, po czym od razu lądujemy we Wieliczce, gdzie akurat startował dziś Tour de Pologne. Pierwsze skrzyżowanie i szybka wymiana zdań między nami:
Ej, to nie jest czasem Jarek?
Yyy, chyba jo..
Sekundę po tym swojskim, kaszubskim przytaknięciu podjeżdżamy do kolarza znajdującego się na tym samym skrzyżowaniu. I to faktycznie Jarek – nasz znajomy z bikestats'a, który wpadł akurat na wyścig. Niesamowity zbieg okoliczności, biorąc pod uwagę, że mieszkamy obecnie w zupełnie różnych częściach kraju i nie mieliśmy kontaktu dobrych kilka miesięcy. Podjechaliśmy na start wyścigu (który ruszył dosłownie godzinę przed naszą wizytą) by zrobić sobie kilka fotek. Zaraz obok była restauracja, z której Jarek przyniósł po małym piwku.

Radość ta została na chwilę przerwana, gdy Olaf dostał wiadomość na facebook'u o zgubionym portfelu. Nadawcą był uczciwy znalazca, który przekazał portfel do biura rzeczy znalezionych PKP. Stamtąd z kolei zguba trafiła na najbliższy komisariat policji, czyli w bezpieczne miejsce. Chwila stresu szybko się skończyła, bo znajdowało się tam tylko kilkadziesiąt złotych, kilka dokumentów i karty lojalnościowe. Cała gotówka na wyjazd w euro z paszportem zostały w sakwie, więc można było kontynuować podróż załatwiając w międzyczasie wysyłkę portfela do Gdyni. Przed wyjściem z pociągu każdy z nas sprawdzał czy aby na pewno nic nie zostało – mimo wszystko portfel zdołał schować się gdzieś za siedzeniem podczas przebierania się w sportowe ciuchy.

















Pociąg do Krakowa przyjechał dziś przed 14:00, wizyta na rynku i wydostanie się z miasta musiało trochę potrwać, a spotkanie z Jarkiem i przygody z portfelem we Wieliczce też pochłonęły sporo czasu. Śpimy dziś u rodziny na przedmieściach Nowego Sącza, teren nie jest łatwy, więc trzeba trochę podkręcić tempo. Po kilku kilometrach żegnamy się z Jarkiem dziękując za towarzystwo i postawione piwko. Jęzory mamy często wywieszone, bo góra, dół, góra, dół i upał. Mimo wszystko całkiem sprawnie doturlaliśmy się do Limanowej. Tutaj postój przed podjęciem się ostatniego etapu dzisiejszej jazdy. Nasze nastroje były bardzo dobre, bo dzięki przeprowadzonym przez nas skomplikowanym obliczeniom wszystko wskazywało na to, że dotrzemy dziś przed zmierzchem.

Niestety zaraz za miastem niebo momentalnie przybrało groźnych barw, które na ostatnich 15 kilometrach poskutkowały burzą z silnym wiatrem i deszczem. Zapanowała ciemność. Zjeżdżaliśmy serpentynami do Kotliny Sądeckiej ledwo widząc cokolwiek przed sobą. Mocny opad wymuszał na nas mrużenie oczu, a każdy kolejny zakręt był coraz ostrzejszy. Mimo wszystko byliśmy tak mocno zdeterminowani do jak najszybszego dotarcia na metę, że w tych warunkach mknęliśmy z prędkością 60km/h. Na samym dole ustąpił deszcz, a przy okazji wróciła wysoka, odczuwalna temperatura.













Na miejsce dojechaliśmy chwilę po 21:00, gdzie rodzina wraz ze znajomymi zorganizowała nam obejrzenie meczów eliminacyjnych Ligi Europy. A była to nie lada gratka, bo jeden z tych meczów to pojedynek naszej miejscowej Arki, która pierwszy raz za naszego żywota zagrała na tym etapie. Niestety po golu w doliczonym czasie gry Arka pechowo odpadła z rozgrywek. Nie zdołało to jednak popsuć wesoło spędzonego wieczoru. Napici, najedzeni, wykąpani oraz wyprani mogliśmy udać się do snu. Czuliśmy się jednak jak w tropikach, bo pogoda na północy nie zdołała nas przyzwyczaić do wieczorów przy 25 stopniach. Cóż... trzeba się szybko przyzwyczaić :).




















Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

WYPRAWA DO ODESSY 2016

Piątek, 9 września 2016 · dodano: 09.09.2016 | Komentarze 0

Jest 22. listopada 2016 i właśnie zakończyliśmy relację z wyprawy do Odessy! Zajęło nam to 2,5 miesiąca ale wierzymy, że fajnie się czyta te wpisy i nasz czas nie poszedł na marne. Dziękujemy wszystkim, którzy śledzili postępy na trasie na naszym wyprawowym Facebook'u (www.facebook.com/gdyniawenecja) oraz kibicowali w komentarzach, czy prywatnych wiadomościach. Przejechaliśmy ponad 2000km - Polskę z północy na południe, Ukrainę, Rumunię i Mołdawię. Zobaczyliśmy wiele ciekawych miejsc, poznaliśmy wielu ciekawych ludzi i doświadczyliśmy każdego z odwiedzonych krajów na inny sposób. A wszystko to dzięki jednośladom - bez wątpienia najlepszemu środkowi transportu na świecie ;) Miłej lektury!

Dzień 1
Dzień 2
Dzień 3
Dzień 4
Dzień 5
Dzień 6
Dzień 7
Dzień 8
Dzień 9
Dzień 10
Dzień 11
Dzień 12
Dzień 13
Dzień 14
Dzień 15
Dzień 16
Dzień 17
Dzień 18
Dzień 19 + powrót


Opijanie wyprawy w rodzinnym gronie :)


Takie statuetki dostaliśmy obaj od taty Kamila. Autentyczny, polakierowany asfalt, zębatka rowerowa oraz wygrawerowana tabliczka. Majstersztyk! :)



Kategoria Odessa 2016


Dane wyjazdu:
64.78 km 0.00 km teren
03:19 h 19.53 km/h:
Maks. pr.:42.64 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dzień 19 + powrót do Gdyni

Sobota, 3 września 2016 · dodano: 21.11.2016 | Komentarze 0

Po porannych zakupach robimy sobie wielką wyżerkę. To nasza ostatnia okazja żeby skorzystać z hostelowej kuchni, więc dodatkowo przygotowujemy trochę jedzenia na podróż powrotną. Korzystamy też z prysznica, bo dnia jutrzejszego będziemy się myć prawdopodobnie w pociągowej toalecie. W hostelu mamy możliwość pozostawienia bagażu do momentu wyjścia na dworzec. Zostawiamy więc wszystkie sakwy, bierzemy rowery i jedziemy na plażę mając w planie spędzić tam kilka godzin do odjazdu pociągu. Jazda bez obciążenia sprawiła nam małe problemy z utrzymaniem równowagi – bez sakw jechało się nieswojo i rowery co chwilę latały nam na boki :) 

Wzdłuż strefy plażowej biegnie bardzo fajna ścieżka rowerowa. W zasadzie chyba pierwsza, jaką widzieliśmy w Odessie. Dojechaliśmy nią do samej Arkadii, czyli najbardziej imprezowej dzielnicy Odessy. Przy plaży mijamy kolejne kluby i restauracje, a z drugiej strony pojawiają się wielkie hotele. Z racji soboty ludzi nad morzem jest więcej niż wczoraj. Piwko na plaży kosztuje mniej niż u nas w sklepie, więc nie żałujemy go sobie w ostatnich godzinach wypoczynku. Z hostelu do dworca mamy rzut beretem, jednak chcieliśmy jeszcze porobić kilka pamiątkowych zdjęć w centrum Odessy. Po powrocie z plaży zarzucamy więc sakwy, żegnamy się z panią z recepcji i uderzamy na stare miasto. Wiąże się to z jazdą w przeciwnym kierunku od dworca, ale mamy jeszcze troszkę czasu.




Ścieżka rowerowa nad plażą w Odessie przypominała nam do złudzenia tą w Gdańsku Brzeźnie


























Nasze koleżanki z plaży, które udzieliły nam kilka cennych wskazówek :D




Raz jeszcze - popularne w Odessie schody Potiomkinowskie



Na samym dworcu nie ma szans na uzyskanie jakiejkolwiek informacji po angielsku. Przy okienku dostajemy kupione wcześniej bilety, ale dalej nie wiemy co nas czeka z przewozem rowerów. Zbliża się godzina 18:00, ruszamy na peron. Tam jednak pani konduktorka nie pozwala nam wejść. W trakcie demontażu naszych maszyn nie umie konkretnie powiedzieć, kiedy możemy wejść do środka. W międzyczasie podchodzi do nas gość dobrze mówiący po polsku i w przeciwieństwie do konduktorki, udziela nam kilku informacji. Po kilkukrotnym zapytaniu o wejście do pociągu z rowerami w takiej postaci, do jakiej zdążyliśmy je na szybko rozkręcić, zgadza się. Schody jednak zaczęły się, gdy cały swój bagaż wprowadziliśmy blisko swoich miejsc. Na dolnych siedzeniach siedzieli już pasażerowie: facet z dzieckiem oraz kobieta. Przewóz tych rowerów wydawał się niemożliwy. Zaczęliśmy kombinować z zarzuceniem rowerów na miejsca bagażowe na górze. W tym momencie pomagać zaczynają nam ludzie z innych miejsc. Kobieta wcześniej gdzieś poszła, facet zaś dalej siedział na swoim miejscu nie ułatwiając nam całej operacji. Widać było, że nie za bardzo podoba mu się nasza obecność z tak dużym bagażem. Podczas gdy z innym pasażerem przekładamy z góry materace i zaczynamy wkładać tam rowery, gość na dole z miną srającego kota obserwuje rozwój sytuacji. Ostatecznie rowery udało się umieścić tak, że nie przeszkadzały nikomu w dalszej podróży. Podziękowaliśmy innym za pomoc i przeprosiliśmy naszego sąsiada z dołu za kłopot, bo na jego syna w pewnym momencie spadł jeden materac :D. Z drugiej strony gdyby facet na chwilę wziął syna i wstał, to wszystko poszłoby znacznie sprawniej. Razem ze swoimi sakwami rozłożyliśmy się na swoich miejscach do spania. Mieliśmy swoje materace, prześcieradła, kołdry i poduszki - 12 godzin podróży do Lwowa zapowiadało się (o dziwo) całkiem komfortowo.








Oj ciężka to była operacja wrzucenia naszych rowerów na półki bagażowe...

Byliśmy na tyle zmęczeni całym tym przedsięwzięciem z rozkręcaniem i wrzucaniem rowerów na górę, że w zasadzie całą podróż w pociągu przespaliśmy. Obudziliśmy się chwilę przed godziną siódmą, kiedy maszyna stała już na stacji we Lwowie, a pasażerowie czekali w kolejce do wyjścia. Zeskakujemy szybko na dół, pakujemy sakwy i ściągamy po kolei części naszych rowerów. Konduktorzy pomagają nam z ewakuacją i po chwili stoimy już na peronie we Lwowie. Na dworcu, gdy głośno rozmawiamy o sposobie dostania się pod granicę z Polską, podsłuchuje nas pewna Ukrainka i udziela bardzo pomocnych informacji. Okazuje się, że kilkaset metrów dalej jest zlokalizowany dworzec podmiejski, który obsługuje lokalne połączenia i stamtąd można się dostać właśnie pod granicę - do wsi Mościska. Na dworcu podmiejskim spotykamy dwóch sakwiarzy z Polski, którzy po objeździe Ukrainy również wracają do ojczyzny, tym samym pociągiem co my. Po krótkiej rozmowie i wymianie wrażeń z naszych wojaży udajemy się już bez naszych znajomych do centrum Lwowa. Nie ma jeszcze nawet godziny ósmej, do tego niedziela, także miasto jest raczej martwe. Odbywa się sprzątanie starówki po nocnym imprezowaniu. Objeżdżamy szybko centrum Lwowa i zahaczamy jeszcze o sklep w celu kupienia pamiątek z Ukrainy w postaci wódeczki paprykowo miodowej, o której wspominaliśmy w poprzednim odcinku. Gdy wracamy na dworzec, nasz pociąg jest już podstawiony. W środku ludzie porozsiadali się tak, że ciężko jest nam znaleźć miejsce na rowery. Stoimy więc w przejściu, a gdy tylko zwalnia się miejsce, siadamy z rowerami przy boku. 















Po wysiadce w Mościskach mamy już tylko 2km do granicy i 16km do Przemyśla. Tworzymy więc z naszymi kolegami sakwiarzami mini peleton i razem dobijamy do granicy. Kolejka na przejściu granicznym jest ogromna. Na szczęście okazuje się, że zdecydowana większość to Ukraińcy. Obywateli Unii Europejskiej obowiązuje osobne okienko, do którego stoi dużo mniejsza kolejka. Mimo wszystko, straciliśmy tam ponad godzinę... Tym samym nasze plany o załapaniu się na pociąg z Przemyśla do Krakowa wzięły w łeb. Wszystkie przejścia graniczne na całej naszej wyprawie, których przekroczenie miało być bardzo problematyczne, okazały się być bezproblemowe, natomiast to jedno jedyne w Medyce, na granicy z Polską zabrało nam najwięcej czasu. Dodatkowym paradoksem tej sytuacji był fakt, że właśnie przejście w Medyce było jedynym, na którym oficjalnie dopuszczony jest ruch osób (do której to grupy kwalifikują się rowery). Polscy celnicy kazali nam otwierać sakwy i oglądali ich zawartość. Kontrola ta była jednak bardzo drobiazgowa. Gdybyśmy chcieli, to przemycilibyśmy wszystko. Celnicy tak naprawdę nic nie sprawdzili, a zabrali nam cenny czas potrzebny na rozpakowywanie sakw i ponowne wrzucanie wszystkiego do środka. Mamy świadomość tego, że jest to odgórnie narzucone, ale mimo wszystko trochę nas to zdenerwowało. 









W Przemyślu kierujemy się prosto na dworzec, gdzie przez kilkanaście minut próbujemy kupić bilety do Warszawy. Babka przy kasie odmawia sprzedaży, bo nie jest pewna, czy w pociągu będzie miejsce na rowery. Na stronie internetowej PKP widnieje jednak nielimitowany przewóz rowerów na to połączenie. Nie zamierzamy się jednak kłócić, rezygnujemy z kupna biletów i postanawiamy dogadać się z konduktorem. Ten sprzedaje nam bilety bez żadnych problemów. Typowego przedziału dla rowerów co prawda w tym składzie nie było, natomiast spięliśmy nasze jednoślady przy wyjściu z wagonu i nie przeszkadzało to jakoś szczególnie pasażerom. Przez pierwsze kilka godzin w pociągu było tak luźno, że udało nam się wziąć szybki prysznic przy zlewie w czystej jeszcze toalecie. Do Warszawy dojeżdżamy około godziny 23. Na dworcu kupujemy bilety do Gdyni i mamy kilka godzin wolnego czasu. Umawiamy się więc z kumplem Olafa, który oprowadza nas po Warszawie. Spijamy po piwku nad Wisłą, następnie Kuba odprowadza nas pod dworzec Warszawa Wschodnia, skąd startuje pociąg do Gdyni.






















Akurat tej nocy stadion narodowy nie był podświetlony... a szkoda, bo fajne zdjęcie by wyszło. Swoją drogą ciekawa sprawa - sponsor, firma energetyczna oszczędza na prądzie ;)



Rowery powiesiliśmy na przeznaczonych do tego hakach w przedziale rowerowym. Ściana oddzielająca ten przedział od pierwszego z miejscami siedzącymi jest co prawda szklana i pozwala właścicielom rowerów obserwować ich pociechy podczas podróży, jednak my tradycyjnie już, jak za starych dobrych czasów rozkładamy karimaty i śpiwory na ziemi pod rowerami i szybko zasypiamy. Budzimy się dopiero w Gdańsku. Rano, na dworcu w Gdyni wita nas komitet powitalny w postaci naszych mam. Tym samym dobiega końca kolejna wspólna wielka przygoda. Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego czego udało nam się doświadczyć podczas tych 19 dni. To już trzecia nasza wyprawa rowerowa zakończona sukcesem. Z chwilą napisania tego, ostatniego już wpisu, zaczynamy planowanie trasy na kolejny rok. Dziękujemy wszystkim, którzy czytali relację z wyprawy oraz kibicowali nam w sierpniu na facebook'u! 






KONIEC!


.
Kategoria Odessa 2016


Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dzień 18 - Plażing, smażing, parawaning

Piątek, 2 września 2016 · dodano: 15.11.2016 | Komentarze 0

Po obfitym śniadaniu pytamy recepcjonistkę Anię o tramwaj w kierunku plaży i bilety całodobowe. Dokładnie wyjaśniła z pomocą mapki jak dostać się nad morze. Jednocześnie powiedziała, że biletu całodobowego raczej nie dostaniemy, lecz pojedyncze przejazdy są całkiem tanie. Bilet jednorazowy kosztuje 2 hrywny czyli około... 30 groszy :). Sam tramwaj był strasznie przepełniony, a na dodatek konduktorka sprzedająca bilety swoją masą biła na głowę wszystkich innych pasażerów. Musicie sobie wyobrazić jak wyglądało jej przejście z przodu autobusu na jego tył :D. Wchodzimy jeszcze do sklepu po mały prowiancik, po czym śmiało możemy kierować się na plażę.






Polskie akcenty w ukraińskim sklepie

Na miejscu jest całkiem spokojnie, bowiem zasadniczy sezon minął wraz z końcem sierpnia. Rozkładamy ręczniki i odpalamy piwka wtapiając się w grupę wszystkich plażowiczów. W wodzie wcale nie było jakoś szczególnie ciepło, a na dodatek powiewał lekki wiatr – trochę jak nad Bałtykiem. Szamiemy jeszcze kurczaka z grilla, po czym wracamy do hostelu. W telewizji natknęliśmy się na transmisję z jakichś uroczystości. Okazuje się, że akcja ma miejsce na odeskich schodach. Widząc całą tę imprezę szybko zbieramy się do wieczornego wyjścia. Pytamy jeszcze Anię o szczegóły, na co odpowiada, że obchodzone są 222-gie urodziny Odessy - to wyjaśnia scenę, którą widzieliśmy dzień wcześniej na schodach. Na mieście są niesamowite tłumy. Najpierw kierujemy się do knajpki na piwo i pizzę, bo mięsem z grilla nie najedliśmy się do końca. Po napełnieniu żołądków idziemy jeszcze do sklepu po butelkę Nemiroffa (charakterystycznej ukraińskiej wódki o smaku papryki i miodu). W środku są takie tłumy, że kilku ochroniarzy blokuje wejście i przepuszcza ludzi w niewielkich grupach.

Gdy już mamy wszystko i jesteśmy coraz bliżej sceny, miejsce ma najmniej przyjemna sytuacja na całej wyprawie. Po dosłownie chwili nieuwagi ktoś kradnie Kamilowi Iphone'a z kieszeni. Rozpaczliwie próbujemy szukać go na ziemi, bo wiemy, że zginął w ciągu kilkunastu sekund. Niestety nic z tego. Wiemy już na 100%, że padł łupem kieszonkowca, co w sumie nie jest niczym dziwnym mając na uwadze ten ogromny tłum. Z zepsutymi humorami musimy przedwcześnie kończyć imprezę. Wracamy do hostelu by zablokować możliwość używania telefonu. Udaje się to z pomocą pana pracującego nocą na recepcji, który użyczył nam swój komputer. Po tym wszystkim nie pozostało nam nic innego jak otworzyć kupionego wcześniej Nemiroffa. Proponujemy jeszcze kieliszka wspomnianemu panu z hostelu, ten jednak grzecznie odmówił. Pisał na komputerze coś ważnego i nie chciał mieszać tego z alkoholem. W ten sposób na koniec tego dnia sami musieliśmy opróżnić flaszkę, niejednokrotnie wznosząc toast za ucięcie złodziejowi łapy.








Na plaży mnóstwo było sprzedawców suszonych ryb oraz kalmarów






Klasyczne w całej Ukrainie kibelki, czyli dziura w ziemi. Nawet płatne, zadbane toalety na dworach w dużych miastach tak wyglądają
















Zrobienie tego zdjęcia wymagało od Kamila utraty czujności na dosłownie kilka sekund i tym samym oznaczało pustą kieszeń


.
Kategoria Odessa 2016


Dane wyjazdu:
92.18 km 0.00 km teren
04:57 h 18.62 km/h:
Maks. pr.:43.33 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Dzień 17 - Cel osiągnięty! Dojazd + zwiedzanie Odessy

Czwartek, 1 września 2016 · dodano: 15.11.2016 | Komentarze 0

Pobudkę zaplanowaliśmy na godzinę 6, aby szybko ruszyć w drogę i w Odessie zameldować się już w południe. Ostatecznie jednak ciężko było wstać na pierwszy budzik, jak zwykle wciskamy drzemkę i mamy zamiar pospać jeszcze przynajmniej z pół godzinki. Na szczęście pracownik stacji paliw pukając w namiot daje nam do zrozumienia, żebyśmy ruszyli dupska. Jego szef przyjeżdża go zmienić około godziny 7 i dlatego wolałby, żeby o tej godzinie namiot już nie stał na trawniku. Tym samym było to najbardziej dynamiczne zwijanie się na całej wyprawie. Gdy przyjechał szef, staliśmy już spakowani i rozpoczynaliśmy śniadanie. Poczęstowaliśmy ich jeszcze krówkami, podziękowaliśmy i o godzinie 7:20 wykonaliśmy pierwsze ruchy korbą. 

Po przejechaniu około 30km, przed granicą z Ukrainą zaliczamy jeszcze postój w sklepie, w którym wydajemy wszystkie pozostałe leje mołdawskie. Na przejściu granicznym pierwszy raz podczas wyprawy spotkaliśmy się z sytuacją, kiedy zaglądali nam do sakw. Co prawda celnik tylko rzucił okiem do przedniej torby oraz pomacał jedną z tylnych sakw, po czym z uśmiechem na twarzy zapytał się nas czy nie wieziemy przypadkiem narkotyków, ale do tej pory przepuszczano nas bez mrugnięcia okiem. 


Tyły stacji benzynowej - miejsce naszego noclegu tej nocy





Silny wiatr w twarz tego dnia dawał nam ostro popalić, a czekało nas jeszcze około 50km żmudnej jazdy po płaskim terenie. Do tego droga była fatalna - słaby stan nawierzchni, ogromne koleiny i mnóstwo pędzących TIRów, które spychały nas na pobocze. Mimo wszystko tempo było nie najgorsze, bo przed oczami widzieliśmy już cel naszej wyprawy :). Jechaliśmy cały czas wzdłuż wijącego się Dniestru. Ulice wszystkich mijanych po drodze wsi były wypełnione dziećmi ubranymi na galowo - wszak był to 1 września.  


Przy Dniestrze siedziało mnóstwo wędkarzy, w zasadzie każde możliwe stanowisko było zajęte :)





Chcieliśmy strzelić sobie jakieś fajne zdjęcie pod tablicą Odessa, ale raz, że była za wysoko zawieszona, dwa - okolica niezbyt ciekawa. Pierwsze co rzuca nam się w oczy to równie duża dżungla na ulicach, co w Kiszyniowie. Ukraińcy jeżdżą po mieście jak chcą, trąbią na potęgę. Kierujemy się prosto w stronę centrum miasta i z pomocą GPSa w telefonie odnajdujemy nasz hostel. Zameldowanie jest możliwe dopiero od godziny 14, jednak pokój jest już dla nas gotowy, także wbijamy do środka trochę wcześniej, bo po godzinie 13. W recepcji hostelu wita nas bardzo miła Ania, trochę tylko starsza od nas dziewczyna, która bardzo dobrze mówi po angielsku. Przyznaje się, że do pokoju z jednym dużym łóżkiem raczej spodziewała się pary, a nie dwóch chłopaków na rowerach i przygotowała nam pokój na tip top, specjalnie wprowadziła romantyczną atmosferkę :D. Rzeczywiście byliśmy świadomi, że bierzemy właśnie taki pokój, ale cena i lokalizacja hostelu były naprawdę atrakcyjne, a i byliśmy przyzwyczajeni do takich noclegów. Rowery wrzucamy na balkon, rozpakowujemy się, bierzemy prysznic i odpoczywamy chwilkę.






Babushka Hostel - jeśli będziecie w Odessie, polecamy!


Nasze ogromne łoże małżeńskie, na którym spokojnie wyspałyby się z trzy osoby :)



Ania nakreśliła nam na mapie miejsca, które koniecznie musimy zobaczyć, porozmawialiśmy z nią chwilę o naszej wyprawie i ruszyliśmy na miasto. Obeszliśmy całe centrum miasta, zobaczyliśmy najbardziej rozpoznawalne miejsce w Odessie, czyli schody Potiomkinowskie - gigantyczne schody będące symbolicznym wejściem do miasta, rozsławione za sprawą filmu "Pancernik Potiomkin". Przeszliśmy również najbardziej popularną w Odessie ulicę Deribasowską. Zjedliśmy pizzę, wypiliśmy po browarku, zrobiliśmy zakupy i około godziny 19 postanowiliśmy wrócić do hostelu. Odessa zrobiła na nas bardzo dobre pierwsze wrażenie - miasto tętni życiem, jest zadbane i posiada bardzo ciekawe centrum. Na jutro zostawiamy sobie jeszcze plażę. Odpoczynek w hostelu dobrze nam zrobił, w planach była drzemka i wieczorne wyjście na miasto około godziny 22, jednak zmógł nas sen i obudziliśmy się za późno żeby jeszcze tego dnia uderzać na centrum. Przejrzeliśmy za to pociągi na drogę powrotną, ogarnęliśmy mapy Odessy i zaplanowaliśmy jutrzejszy wypad na plażę. Poniżej zasypujemy Was zdjęciami z Odessy!








Teatr Opery i Baletu w Odessie


Ulica Deribasowska




Odessa City Garden






Scena przygotowana na 222 urodziny miasta Odessa, które odbędą się następnego dnia



















.
Kategoria Odessa 2016